Rok na końcu świata - ebook
Rok na końcu świata - ebook
W tej opowieści życie ma smak czekolady…
Nina po rozstaniu z wielką miłością szuka swojego miejsca na ziemi. Pracuje w małej księgarni, która stoi na progu bankructwa, więc gorączkowo zastanawia się, jak powinna wyglądać jej przyszłość. Niespodziewanie dostaje podpowiedź od losu – ciotka, o której istnieniu nie wiedziała, zapisuje jej w spadku sklep z czekoladkami w centrum urokliwego miasteczka. Warunek jest jeden – Nina może go sprzedać dopiero po roku. Tak rozpoczyna się przygoda, w czasie której dziewczyna będzie musiała nie tylko zgłębić tajniki prowadzenia czekoladowego biznesu, ale także zmagać się z zaciętą konkurencją w osobie wyjątkowo przystojnego właściciela pobliskiej cukierni...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-154-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nina Kostrzewska nigdy nie podejmowała nieprzemyślanych decyzji. Do każdego, nawet z pozoru błahego problemu podchodziła poważnie i analitycznie. Od dziecka była święcie przekonana, że rozłożenie zmartwienia na czynniki pierwsze automatycznie sprowokuje umysł do działania na najwyższych obrotach. To właśnie wtedy łatwiej znaleźć optymalne rozwiązanie kryzysowej sytuacji.
Już od wczesnych klas szkoły podstawowej łagodziła spory rówieśników, próbując znaleźć sensowny konsensus. W związku z tą zataczającą coraz szersze kręgi działalnością społeczną pro publico bono do ponadstuletniej willi Kostrzewskich waliły drzwiami i oknami tłumy nastolatków z ważkimi problemami, dotyczącymi głównie pierwszej miłości. A raczej pierwszego odrzucenia. Ojciec Niny, Witold Kostrzewski, widząc snujące się pod oknami ofiary młodzieńczych hormonów, podkręcał z lubością sumiasty wąs, w duchu planując z rozmachem zawrotną karierę swojej uzdolnionej jedynaczki. Widział ją już, a jakże, w todze, w poważanej społecznie roli sędziny lub adwokatki, z grubą teczką akt pod pachą. Skoro tak dobrze radziła sobie z ludźmi, cóż innego mogłaby robić, jak nie pomagać im profesjonalnie, na niwie zawodowej, zdecydowanie bardziej intratnej niż gratisowe porady w jego własnym ogrodzie. Jak to dumnie i prestiżowo brzmiało – pani mecenas Nina Kostrzewska! W końcu paragrafy płynęły w jej krwi już bez mała od czterech pokoleń. Wprawdzie pradziadek Ninki nigdy nie ukończył studiów na wydziale prawa, gdyż naukę przerwała mu wojna, ale już jego syn, a ojciec Witolda, bardzo aktywnie działał w branży. Co prawda nie jako członek adwokatury, tylko zwykły komornik, ale kto by tam wchodził w te prawnicze szczegóły.
Kiedy więc Ninka po zdanej celująco maturze pewnego parnego czerwcowego wieczoru, gdy cała rodzina przy kieliszeczku zacnego trunku świętowała sukces naukowy najmłodszej członkini familii, oznajmiła jak gdyby nigdy nic, że zamierza studiować kulturoznawstwo, jej ojciec, mówiąc kolokwialnie, wpadł w szał.
– Nie ma mowy! Będziesz adwokatem. Sędziną! W najgorszym wypadku notariuszką! Na żadne kultury się nie zgadzam! – wrzasnął i gwałtownie poczerwieniał na twarzy.
Nina spokojnie przełknęła ostatni łyk pinot noir. Dominująca w trunku nuta czereśni i malin rozpłynęła się na jej języku.
– Doskonałe wino, tatku – powiedziała i odstawiła pusty kieliszek na stół.
Kilka ciężkich rubinowych kropel spłynęło po szkle, plamiąc wykrochmalony śnieżnobiały obrus. Aurelia Kostrzewska, matka niedoszłej zbuntowanej prawniczki, udała, że tego nie widzi. Jak zwykle nie wtrącała się do dyskusji, a raczej do monologu swojego męża, który nerwowo krążył po pokoju.
– Nie wyłożę na te studia ani złotówki, rozumiesz? Ani grosika! – odgrażał się Witold. – Popatrz na mnie, na matkę popatrz! Czy ty myślisz, że nas ktoś pytał o zdanie? Czy brał pod uwagę nasze preferencje co do wyboru kierunku studiów?! Nie! Kto płaci, ten wymaga!
– Dlatego też nie zamierzam o nic cię prosić – odparła ze stoickim spokojem Nina. – Sama wszystkim się zajmę. Mam już sprecyzowane plany na najbliższe dwadzieścia lat.
Łagodny, wręcz flegmatyczny ton wypowiedzi dziewczyny wbrew pozorom podziałał na jej ojca jak płachta na byka. Przed oczami latały mu teraz mroczki i obawiał się, że jeżeli natychmiast się nie uspokoi, może skończyć na SOR-ze.
– Słuchamy cię zatem z zapartym tchem! – wyrzucił z siebie nieco sarkastycznym tonem i klapnął na krzesło. – Prawda, Aurelio?
Pani Kostrzewska pokiwała głową i zwróciła pytający wzrok w kierunku krnąbrnej córki.
– Przez pierwszy rok praca w Anglii. Ale nie nakręcaj się, tatku, nie w żadnej kancelarii ani nawet w biurze, tylko w zwykłej knajpie, przy zmywaku. Potem studia… – Nina zamilkła na moment, żeby nabrać oddechu, i tę chwilę w mig wykorzystał Witold.
– I ty myślisz, dziecko, że te funty wystarczą ci na cały pięcioletni czas nauki w stolicy?
Ha! Kostrzewski rozparł się wygodnie i założył nogę na nogę. Wszystko wskazywało na to, że odkrył właśnie rażące niedociągnięcia w pozornie idealnym planie jego córki. Jeden zero dla starego ojca!
– Oczywiście, że nie. Dlatego wymyśliłam dodatkowo wakacyjne wypady na winobranie do Francji – błyskawicznie zripostowała Nina. – Winnica w Château de Meursault. Burgundia. Podszkolę język i zobaczę jeden z najpiękniejszych zakątków tego kraju. Potem będę mogła ci doradzać w wyborze alkoholi. Podobno jedna beczka wina potrafi zdziałać więcej cudów niż kościół pełen świętych, jak mawiają Włosi…
– Dosyć tego mędrkowania! Odkąd zrobiłaś się taka międzynarodowa? – zakpił Witold, a w duchu westchnął ciężko.
Wszystko wskazywało na to, że tym razem przegrał bitwę. Losy wojny o przyszłość panny Kostrzewskiej zdawały się przesądzone.
– A co po studiach? – zapytał słabym głosem. – Kulturoznawstwo kształci, o ile mnie pamięć nie myli, producentów i agentów?
„Agentów… zaraz, zaraz… a czemu by nie gwiazd? Może to rzeczywiście nie jest aż taki zły pomysł?” – pomyślał i wstąpiła w niego nowa nadzieja. W końcu w showbiznesie też można uszczknąć niezłe pieniądze! Wyprostował się i spojrzał z błyskiem w oku na córkę. Chyba zbyt wcześnie storpedował to kulturoznawstwo.
– Jesteś bardzo dobrze poinformowany, tato – odparowała Nina. – Ale nie, żadne takie. Nie zamierzam się w to bawić. Tym bardziej że dokładnie wiem, co chcę robić. Po skończeniu nauki zostanę menedżerem i otworzę własną księgarnię.ROZDZIAŁ 1
Klątwa Karolci
Gęstwina kłujących krzewów na najbardziej reprezentacyjnym placu w samym centrum miasta wyglądała niezwykle efektownie. Pod jednym warunkiem – spoglądało się na nią z wygiętych w fikuśne esy-floresy metalowych ławeczek rozstawionych symetrycznie po obu stronach zarośli. Sprawa miała się o wiele gorzej, jeżeli trafiło się w sam środek tych zarośli, w dodatku na własne życzenie i odziana w cienką bawełnianą sukienkę na ramiączkach.
Nina rozcierała niemiłosiernie pokłute ramiona i raz po raz klęła pod nosem, ale nie zamierzała opuścić stanowiska obserwacyjnego. Z tego miejsca miała bowiem najlepszy widok na otwartą zaledwie przed kilkoma tygodniami najnowocześniejszą księgarnię w mieście. Kiedy wyjeżdżała na studia, kilka lat temu, w tym miejscu mieścił się kultowy bar mleczny Kubuś. Odrapana elewacja, zachlapane farbą szyby rodem z Peerelu i najlepsza pomidorówka z ryżem w całej dzielnicy. Za ladą Kubusia urzędowała od zawsze pani Krysia w falbaniastym poliestrowym fartuchu i przekrzywionym zawadiacko czepku na ufryzowanej w fale Dunaju trwałej ondulacji. Teraz nie było śladu po barze ani pani Krysi. Ogromny budynek z czerwonej cegły królował dumnie w miejscu niedawnej gastronomicznej legendy miasta. W lśniących czystością witrynach przeszkoleni pośpiesznie pracownicy w błękitnych firmowych koszulkach wieszali ogromne plakaty informujące o promocjach tygodnia i planowanych spotkaniach autorskich. W centralnym oknie instalowano właśnie portret zamyślonego młodzieńca, w którym pasjonaci opowieści z dreszczykiem bez trudu mogli rozpoznać jednego z najpopularniejszych pisarzy trzymających w napięciu thrillerów, na punkcie których oszalała cała Polska.
– Cholera jasna! – rzuciła pod nosem Nina. – Tylko nie on! Błagam, tylko nie ON!
– A co szanowna paniusia tutaj robi? Ukryta w chaszczach, niczym jakiś zbieg?!
Z prawej strony krzaka jak grom z jasnego nieba dobiegł nagle piskliwy damski głos. Należał do drobnej staruszki w nasuniętym głęboko na czoło słomkowym kapeluszu. Spod jego ronda wystawał szpiczasty, przypominający bociani dziób, wścibski nos. Nina drgnęła. Ostry kawałek gałęzi wbił się boleśnie w jej obojczyk. Jęknęła głośno i żałośnie.
– Proszę mi tu nie biadolić! – Staruszka uderzyła laską w płyty chodnika. Przypominała czarownicę Filomenę, bohaterkę Karolci, ulubionej książki dla dzieci pokolenia Niny.
Dziewczyna czym prędzej wyskoczyła z krzaków i szybko obciągnęła pogniecioną niemiłosiernie sukienkę.
– Zgubiłam coś tutaj… – bąknęła i wskazała niepewnie na gęstwinę. – Łańcuszek… nie, nie, bransoletkę! Cieniutką, z czerwonym serduszkiem!
„Filomena” obrzuciła ją pełnym pogardy wzrokiem. Dziewucha łgała jak pies. Na jej dłoni jak corpus delicti dyndała srebrna bransoletka z czerwoną zawieszką! Co za ludzie dzisiaj, doprawdy szkoda słów!
– Kłamie paniusia, aż się jej z tego blond włosia kurzy! – „Filomena” wskazała czubkiem laski na przegub dziewczyny.
Nina poczerwieniała aż po samą nasadę włosów. Nigdy nie umiała kręcić! Nawet tego nie potrafiła!
– Codziennie tędy przechodzę i codziennie widzę ją czającą się w zaroślach! – zagrzmiała staruszka. – Żeby mi to było ostatni raz, ostrzegam, bo policję wezwę! Może jakieś handle pokątne tu uprawia albo co! Na szkodę mojego miasta! Prawie pół wieku tu mieszkam i na to nie pozwolę!
Mamrocząc coś pod nosem, „Filomena” szybkim krokiem udała się, a jakże, do wielkiej księgarni. Nawet ona, wiekowa zrzędliwa matrona, kupowała tam książki. A podobno starsi ludzie woleli sklepiki z duszą. W tym królestwie komercji na pewno nie mieli starej poczciwej Karolci!
Nina poprawiła potargane włosy i przecięła po przekątnej kwadratowy plac. Tuż za nim, w jednej z maleńkich bocznych uliczek, Bukowej, znajdował się jej podupadający książkowy biznes.
To właśnie, nomen omen, literacka Karolcia przed laty zainspirowała Ninę do spełniania marzeń i otwarcia własnej księgarni. Mieli tu zaglądać wielbiciele rodzinnej atmosfery, aromatycznej herbatki i niebanalnych lektur. Na początku wszystko szło mniej lub bardziej zgodnie z planem, ale raczej z tendencją zniżkową. Gwoździem do trumny okazał się monopol książkowego giganta. Taki moloch mógł organizować cotygodniowe promocje i kusić klientów sporymi rabatami. Kreatywna właścicielka robiła, co mogła. Dzięki katorżniczej pracy, nieprzespanym nocom, kłótniom z dystrybutorami i uporowi, żeby nie powiedzieć upierdliwości panny Kostrzewskiej, udało się w końcu zaplanować tydzień z książkami znanego pisarza kryminałów. I właśnie teraz, do jasnej cholery, w molochu organizowano z pompą spotkanie z nim! To oczywiste, że nikt nie kupi jego powieści u niej, tylko popędzi tam po egzemplarze z autografem! Co za pech! Co za cholerne, pieprzone fatum! Jak nic będzie musiała zamknąć księgarnię. I nic już nie powstrzyma ojca przed sakramentalnym „a nie mówiłem”. Mogła dać sobie uciąć rękę, aż po łokieć, że tak właśnie powie.ROZDZIAŁ 2
Rodzinne wsparcie to podstawa
– A nie mówiłem! Doskonale wiedziałem, że tak właśnie skończy się kariera naszej córki w biznesie! – Witold Kostrzewski uderzył obiema dłońmi o blat stołu, tak że stojący na środku blaszany wazon pełen polnego kwiecia zadrżał. – I od razu cię informuję, że moja odpowiedź brzmi „NIE”.
– A mogę wiedzieć, jakie jest pytanie? – Aurelia Kostrzewska upiła łyk przestygłej herbaty i spojrzała zaintrygowana na męża. Znała go jak nikt inny, w końcu dokładnie za rok o tej porze zamierzali obchodzić perłowe gody, ale czasem i ją potrafił zaskoczyć.
– Jak to jakie? – zaperzył się Witold. – TO o pożyczkę! Nie ma mowy, nie dostanie ode mnie ani złotówki! Ostrzegałem, prosiłem, groziłem, a ona jak zwykle zrobiła po swojemu! Takie są konsekwencje nieprzemyślanych decyzji! Gdyby została prawnikiem…
– Na litość boską, Witek! – Aurelia przewróciła oczami. – Nina nie przychodzi do nas po pieniądze.
– Nie bądź naiwna! – prychnął Kostrzewski. – W jakim to innym celu budziłaby nas grubo po północy, w dodatku w niedzielę, z nagłą zapowiedzią niecierpiącej zwłoki wizyty? Oczywiście, że o to chodzi. Jeżeli ktoś dzwoni do ciebie w środku nocy, to albo chodzi o pieniądze, albo o wódkę.
Aurelia machnęła ręką i pośpiesznie wstała od stołu. Dalsza dyskusja z mężem nie miała sensu. Był tak samo uparty i przekonany o słuszności swoich racji, jak ich córka. Ciekawe, co jej niepokorna jedynaczka wymyśliła tym razem? Aurelia była pewna, że nie chodziło o pożyczkę. Nina była na to zbyt dumna.
Tymczasem nieświadoma burzliwej rodzinnej dyskusji na własny temat panna Kostrzewska tkwiła przed taflą swojego miniaturowego lustra w łazience i bezskutecznie próbowała jakoś sensownie się pomalować. Wyglądała nieco dziwnie, tak jakby nałożyła na buzię zniekształcającą rysy maskę, ale nie miała już czasu na poprawki. W końcu nie szła na romantyczną randkę, tylko do swojego rodzinnego domu. Z randkami skończyła przed kilkoma miesiącami i nie zamierzała na razie tolerować w swojej kawalerce żadnego faceta. Wysuszone na amen włosie niebieskiej szczoteczki do zębów ostatniego kandydata do jej ręki cały czas straszyło w porcelanowym kubeczku pod lustrem, tak jakby ciągle czekało na powrót swojego właściciela. Co to to nie! Nina bez namysłu chwyciła szczoteczkę (miała szaloną ochotę na nią splunąć, ale resztki kindersztuby zwyciężyły) i z satysfakcją wrzuciła dentystyczny relikt do metalowego kosza pod umywalką. W tym momencie przypomniała sobie, że niedoszły zięć Witolda i Aurelii Kostrzewskich nie zdążył zabrać wielu innych rzeczy z jej gniazdka, a znając jego wredny charakter, mogła być pewna, że po nie wróci.
Nina szybko zerknęła na siebie w lustrze, zachichotała jak urwis, przymknęła w końcu oko na maniery damy, po czym sięgnęła do kosza po szczoteczkę i przejechała nią dwa razy po wnętrzu wyszorowanej wczoraj domestosem muszli klozetowej.
– To i tak niewspółmiernie lekka kara w stosunku do twoich win, dupku – mruknęła pod nosem i w końcu wyszła z łazienki.
Jej ulubiona koronkowa spódnica i czarny T-shirt wisiały przygotowane zawczasu na oparciu fotela. Wystarczyło włożyć baleriny, przeczesać splątane włosy i można było udać się do paszczy lwa. Nina chwyciła jeszcze skoroszyt leżący na kuchennym blacie i wrzuciła go do przepastnej skórzanej torby. Na chwilę przystanęła na środku mieszkanka i zmarszczyła brwi. Ciekawe tylko, czy rodzice się zgodzą? Ale o to się będzie martwić później.
Na zewnątrz siąpił wiosenny deszcz. Nina podniosła wysoko głowę. Poczuła na skórze drobne ciepłe krople. W przeciwieństwie do większości normalnych ludzi uwielbiała moknąć na deszczu. Już jako mała dziewczynka wyrywała się matce spod parasola i wbiegała z radosnym krzykiem w największe kałuże. Roześmiała się w głos na to wspomnienie i obrzuciła spojrzeniem zieloną karoserię swojego ukochanego garbusa. Wszyscy jej znajomi mówili na niego Shrek. Nina kochała ten samochód miłością czystą i całkowicie odwzajemnioną, bo autko nigdy się nie psuło.ROZDZIAŁ 3
Wyrodek i zapasy na czarną godzinę
– Wykapana nieboszczka! Skóra zdjęta! I te przebarwienia na twarzy! Toczka w toczkę! – Ciotka Eugenia stała z otwartymi ramionami w ogrodzie rodziców i cierpliwie czekała, aż Nina upora się z zardzewiałym nieco zamkiem furtki broniącej dostępu do posesji Kostrzewskich.
– Yyy… Jaka znowu nieboszczka? – Zawiasy w końcu puściły i Nina znalazła się w ciepłych objęciach ciotki.
Ta przytrzymała ją przez kilka sekund w żelaznym uścisku pod słusznych rozmiarów pachą, po czym spojrzała na bratanicę z wyrzutem w wyblakłych i nieco wyłupiastych oczach.
– Jak to jaka? – sapnęła. – Twoja! Znaczy nasza. Rodzinna. Matka twojej matki, babcia Michalina, świeć Panie nad jej duszą. Całą urodę po niej wzięłaś, Nineczko. Tylko smaruj kremem te brzydkie plamy na buzi. Albo przecieraj je sokiem z cytryny, to zjaśnieją – poradziła z dobroci serca Eugenia i kichnęła siarczyście. Tuż przy furtce pylił właśnie rozrosły krzew czarnego bzu, a ciotka, podobnie jak reszta rodziny, była alergiczką.
Nina zdębiała. Na szczęście w drzwiach willi pojawiła się w końcu matka. Zbiegła po schodach, z maskującym zaskoczenie pełnym uśmiechem odsłaniającym jej piękne równe zęby.
– Gieniu, kochana, jaka niespodzianka! – Ucałowała trzykrotnie powietrze w pobliżu pomarszczonych już nieco policzków szwagierki i spojrzała przepraszająco na stojącą za plecami Eugenii córkę. – Niezapowiedziane wizyty w dzisiejszych czasach to rzadkość, ale na szczęście ugotowałam cały gar zupy szczawiowej.
Aurelia sporadycznie bywała złośliwa, ale nawet jej zdarzało się wbijać niewielkie szpile. Jednak Eugenia nie dostrzegła w słowach bratowej ukrytej ironii, ale nie była też na nią szczególnie wyczulona. Nie czekając na resztę kobiet, rączym kłusem pobiegła przywitać się z ukochanym bratem, którego blada facjata majaczyła już za kuchenną firaną.
– Co ty masz na twarzy, dziecko? – szepnęła tymczasem do ucha córki Aurelia.
– Wiem, wiem, nie kop leżącego. Przebarwienia nieboszczki. Już mi ciotka wykład zrobiła – westchnęła Nina.
– Co ty bredzisz? – Matka się roześmiała. – Źle rozsmarowałaś podkład. Marsz do łazienki zmywać z siebie tę dziwną maź. Przecież masz piękną młodą skórę. Moje geny! Ja tymczasem spróbuję ogarnąć pozostałą część rodziny. Mam nadzieję, że wizyta ciotki nie pokrzyżuje twoich planów? Miałaś nam o czymś powiedzieć? – Aurelia czułym gestem poprawiła opadający na czoło córki jasny kosmyk.
– Wręcz przeciwnie. – Nina zamaszyście pokręciła głową. – Ciotka spadła mi z nieba. To bardzo interesujący target, sześćdziesiąt plus!
Matka zbaraniała, ale nie zdążyła nawet otworzyć ust, gdyż okno w kuchni otworzyło się z trzaskiem i dobiegł z niego poirytowany głos seniora rodu:
– Chodźcie w końcu! Umieram z głodu, a poza tym zupa kipi na gazie! Pogadacie sobie przy stole!
Kilkanaście minut później całe towarzystwo rozsiadło się wygodnie nad parującą aromatycznie szczawiową. Przez chwilę słychać było wyłącznie szczęk sztućców (Nina i Aurelia), ciche (Witold) i nieco głośniejsze (Eugenia) odgłosy mlaskania i przełykania zupy, aż w końcu po zaspokojeniu pierwszych oznak głodu głos zabrał pan domu.
– Z czym do nas przychodzisz, córko?! – zagrzmiał sztucznie i rzucił znaczące spojrzenie na małżonkę.
– A to dziecko już nie może ot tak do swojego domu rodzinnego wpaść? Bez powodu? – zdumiała się Eugenia. – Zawsze musi być po coś? A może zwyczajnie stęskniła się za wami?! Doprawdy, Witku, skąd u ciebie ten irytujący pragmatyzm?
– Nie wtrącaj się, Gienia, nie o tobie mowa! – huknął Witold i zmierzył siostrę spojrzeniem bazyliszka. – To są nasze rodzinne sprawy!
– A od kiedy ja to nie wasza rodzina, co? – Ciotka uniosła krzaczaste brwi i z impetem odłożyła łyżkę. – Zawsze miałeś wielkopańskie nawyki, ale nie zapominaj o jednym, mój drogi. To ja ci pieluchy zmieniałam i brudną dupę podcierałam! Ja, nikt inny!
– Błagam was, siedzimy przy obiedzie! – Aurelia uderzyła łyżką o porcelanowy talerz i spojrzała błagalnym wzrokiem na Ninę. Sądząc po czerwieniejącej coraz gwałtowniej twarzy jej męża, groźba wybuchu awantury wisiała na włosku. – Gieniu, nie gorączkuj się. Nina może do nas wpadać o każdej porze dnia i nocy, ale sama zapowiedziała, że ma do nas ważną sprawę…
– Od razu ostrzegam, że grosza na żadne nowe interesy nie dam! – nie wytrzymał Witold. – Nie dalej jak wczoraj przeszedłem się do tego twojego literackiego przybytku. Przez pół godziny nie zajrzał tam ani jeden klient! A tymczasem kilkadziesiąt metrów dalej, w tej nowej księgarni, drzwi się nie zamykają! Czy ten twój biznes w ogóle przynosi jakiekolwiek dochody?!
– Ot ojciec, prawdziwa ostoja i wsparcie! Wyrodek z piekła rodem! – prychnęła Eugenia. – Na szczęście masz jeszcze ciotkę, Nineczko. A ciotka nie da ci zginąć i jeżeli będzie trzeba, solidny grosz z żelaznego zapasu gotówki na czarną godzinę wyciągnie. Ile ci potrzeba, dziecko? – Sięgnęła błyskawicznie do stojącej na krześle obok lakierowanej torebki. – Od razu wypiszę ci czek. Chrzestną twoją jestem i w kościele przysięgałam, że cię w potrzebie nie zostawię. A u mnie słowo droższe gotówki! Kostrzewska jestem! A ten ród, z nielicznymi wyjątkami – tu spojrzała spod byka na siedzącego u szczytu stołu wyrodka – danego słowa dotrzymuje!
– ALE JA NIE CHCĘ OD NIKOGO ŻADNYCH PIENIĘDZY! – wrzasnęła w końcu Nina i z impetem uderzyła pięścią w stół. Porcelanowe talerze zadrżały złowieszczo. – Skąd wam to w ogóle przyszło do głowy?!
– Nie?! – zawołali synchronicznie wszyscy Kostrzewscy, z tym że Aurelia wołała z satysfakcją (wiedziała, że nie chodzi o pieniądze), Eugenia z ulgą (tak po prawdzie to wolała jednak nie pozbywać się składanego latami majątku), a Witold z przerażeniem (jeżeli nie pieniądze, to tylko ciąża!).
– NIE! – W tym momencie Nina miała ochotę chwycić wazę z zupą i spektakularnie roztrzaskać naczynie o wypolerowany parkiet rodzinnego salonu. – Chcę, żebyście wypełnili szczegółową ankietę. Przygotowałam ją wspólnie z Manianą. Zależy mi na usprawnieniu działania naszej księgarni. Jesteście targetem, na którym obecnie najbardziej mi zależy, i muszę wiedzieć, jak was zdobyć i zatrzymać.ROZDZIAŁ 4
Przyjaźń aż po grób
Marianna Łagiewska i Nina Kostrzewska zaprzyjaźniły się dopiero na studiach. Pochodziły co prawda z jednego miasta, ale nie miały okazji poznać się wcześniej, albowiem Marianna pobierała nauki w okrytym złą sławą (narkotyki!) zespole szkół rolniczych, a Nina w bijącym rekordy popularności w rankingach liceum imienia świętej Jadwigi, które wybrał dla jedynaczki Witold. Córka nie protestowała, święta Jadwiga nie stała bowiem na drodze do jej już wówczas dokładnie sprecyzowanych życiowych planów, o których ojciec oczywiście nic nie wiedział. Uśpiło to jego czujność na tyle, że nie spodziewał się późniejszej zaciekłej walki o kierunek studiów. Nawet na peronie, pięć minut przed odjazdem pociągu do Warszawy, cały czas stał naburmuszony i obrażony na cały świat. Pardon, na swoją jedyną córkę.
– A ten zasępiały staruszek to kto? Twój padre? – zapytała drobniutka brunetka w krótkiej fryzurze i ogromnym wełnianym swetrze ze śmiesznymi łatami na łokciach i wskazała brodą ponurą sylwetkę Witolda Kostrzewskiego. Dobrze, że chociaż matka miała normalną minę.
Obie dziewczyny stały w korytarzu wagonu drugiej klasy, tuż przy otwartym oknie, z którego rozpościerał się widok na zapełniony ludźmi peron.
Nina pokiwała głową.
– Wygląda, jakbyś jechała na jego własny pogrzeb. – Zachichotała nieznajoma i obrzuciła Ninę bystrym spojrzeniem. – Jeżeli mnie intuicja nie myli, wybierasz się do stolicy na studia? Czyli to ani prawo, ani medycyna.
Nina spojrzała na nią z podziwem. Czarnulka była bardzo bystra.
– Skąd wiesz?
– Domyśliłam się po wyrazie twarzy twojego ojca. Znam te marzenia naszych starych. – Przewróciła oczami. – Od wieków chcą nas widzieć na sali sądowej albo w szpitalu. Sorry, w prywatnej klinice! To bardziej opłacalne niż harówa na państwowym garnuszku.
– Ty też na studia? – zapytała Nina i przysunęła się bliżej. – Prawo czy medycyna?
Dziewczyna pasowała jej na przyszłą adwokatkę lub chirurżkę. Poza tym machająca w ich kierunku kobieta o rysach jej nowej znajomej miała w przeciwieństwie do pana Kostrzewskiego rozpromienioną twarz. Czyli córka spełniła jej oczekiwania co do przyszłości.
– Pudło! Kulturoznawstwo. Moja matka to wyjątek. – Dziewczyna podchwyciła w mig spojrzenie Niny na swoją rodzicielkę. – Poza tym cieszy się, że w końcu nie będę popalać fajek w łazience. A tak w ogóle mam na imię Marianna, dla bliskich znajomych Maniana, a ty?
– Nina, dla bliskich znajomych… też Nina. I też kulturoznawstwo! – Roześmiała się dźwięcznie i wyciągnęła do Maniany dłoń.
Od razu wiedziała, że właśnie spotkała kobietę swojego życia. Los to potwierdził, a rzeczywistość zweryfikowała. Po latach wspólnej tułaczki po warszawskich, nie zawsze luksusowych (raczej podłych i wilgotnych) kwaterach obie postanowiły wrócić do rodzinnego miasta. Maniana zostawiła tutaj młodzieńczą miłość, która, o dziwo, przetrwała edukację na uniwersytecie, a Nina, wierna planom stworzenia własnego biznesu, jako szefowa samej siebie zamierzała rozpocząć długą i żmudną drogę ku świetlanej przyszłości.
Przez pierwsze dwa lata pracowała w banku, pomieszkując u babci Kostrzewskiej, która pomagała ambitnej wnuczce i dmuchała ile sił w płucach w jej wątłe skrzydła. Nina w swoim drobiazgowym idealnym (nierealnym!) biznesplanie nie uwzględniła, niestety, prozaicznych przeszkód dnia codziennego, takich jak rosnące rachunki za gaz czy prąd, oraz uciążliwej konieczności kupowania produktów spożywczych, które kosztowały krocie. Tyle dobrego, że nigdy nie była przesadnie przeczulona na punkcie własnego wyglądu, dlatego bez problemu nosiła jedne dziurawe portki i stare swetrzyska robione na drutach przez babcię. Gdyby nie jej pomoc, nigdy nie dałaby rady. A tak mogła odkładać każdy grosz, łapać fuchy po godzinach i w końcu z pomocą kredytu wynająć spory lokal przy Bukowej i stać się właścicielką własnej księgarni. Babcia, niestety, nie doczekała triumfu jedynej wnuczki, gdyż zmarła zaledwie dwa dni przed uroczystym otwarciem biznesu. Pomimo dotkliwego ciosu Nina nie poddała się na finiszu. Była to winna babci. Dała jej słowo, że sobie poradzi.
Na początku interes szedł tak dobrze, że Nina przekonała Manianę, żeby rzuciła nudną i żmudną pracę w domu kultury i stała się jej wspólniczką. Nie musiała długo namawiać przyjaciółki. Maniana cierpiała katusze na etacie pod wodzą apodyktycznego dyrektora, który nie miał bladego pojęcia o prowadzeniu placówki kultury. Nigdy wcześniej nie klęła jak szewc i nie łykała tylu prochów, jak podczas tej krótkiej i burzliwej kariery specjalistki do spraw marketingu tegoż żałosnego przybytku. Propozycja Niny spadła jej jak manna z nieba. Doskonale się rozumiały i dogadywały, miały też podobne wizje co do rozwoju wspólnego już teraz biznesu.
W drugim roku działalności dziewczyny otworzyły przy księgarni miniaturową kawiarnię, czytelnię z zawsze świeżą prasą informacyjną i kolorową oraz kącik muzyczny, gdzie można było kupić dobre płyty, głównie polskich wykonawców. W tym czasie nastał również prawdziwy boom na powieści rodzimych autorek, dziewczyny organizowały więc spotkania z najbardziej rozchwytywanymi pisarkami. Czytelniczki przynosiły na nie własnoręcznie upieczone ciasta, dżemy, nalewki, z czego zrodził się pomysł kolejnego przedsięwzięcia. Zaczęły rozprowadzać lokalne produkty, domowej roboty, mając z tego minimalny zarobek, ale generując spory ruch w księgarni. Po pięciu latach działalności Nina mogła sobie pozwolić na kredytowy oddech i zakup wymarzonej kawalerki na nowym osiedlu pod lasem. W końcu wszystko zaczęło się układać tak, jak to sobie zaplanowała przed laty. Wkrótce jednak stało się tak jak w mądrym stwierdzeniu, że jeżeli coś idzie za długo po naszej myśli, to należy się zacząć martwić, bo dobra passa musi się wreszcie, mówiąc trywialnie, spierdolić. Do księgarni przy Bukowej powoli zaglądało coraz mniej klientów, którzy woleli kupować książki poprzez powstające jak grzyby po deszczu strony internetowe, oferujące bardziej konkurencyjne ceny. Co prawda chętnych na organizowane na miejscu spotkania z poczytnymi autorami nadal nie brakowało, ale wierni czytelnicy przynosili na nie kupione gdzie indziej egzemplarze do podpisu.
Nad księgarnią Niny i Maniany zaczęły gromadzić się czarne chmury.ROZDZIAŁ 5
Smutki w czekoladowej polewie
– W tym miesiącu po opłaceniu rachunków, ZUS-u, księgowej, zaległych i bieżących faktur nie zostanie nam na koncie ani grosza. Możemy pomarzyć o wypłacie! Tak samo zresztą jak w kwietniu i maju. Nina… jest źle… – Maniana siedziała przed ekranem komputera ustawionego na miniaturowym zapleczu księgarni. – Jeżeli czegoś nie wymyślimy, w najlepszym wypadku czeka nas bezrobocie, a w najgorszym komornik. Nasz utarg z zeszłego tygodnia nie przekroczył trzystu złotych. Brutto!
– Co mamy jeszcze zrobić? – Nina usiadła ciężko na zydlu, tuż obok długich nóg przyjaciółki. – Nie możemy już zejść z cen. I tak nie przebijemy konkurencji. W sieciówkach książki kosztują średnio dwanaście złotych, u nas dwa razy tyle.
– A podobno sprzedaż książek wzrosła! Czytałam wczoraj jakiś raport, cholera, gdzieś zapisałam ten link. – Maniana stukała nerwowo w klawiaturę.
– W sieci wzrosła. Online, a nie stacjonarnie. – Nina zamrugała nerwowo. Poczuła wilgoć pod powiekami, ale nie mogła się przecież rozbeczeć. Musiała być twarda i jak najszybciej rozłożyć ten problem na czynniki pierwsze, a wtedy zgodnie z jej świętą zasadą musiało się pojawić sensowne rozwiązanie. – Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – zamruczała bezwiednie.
– Owszem, jest – odpowiedziała automatycznie Maniana. – Zamknąć księgarnię i szukać szczęścia gdzie indziej. Znasz mnie, wiesz, że jestem ostatnią osobą, która wywiesza białą flagę bez walki, ale…
Maniana urwała nagle. W samą porę ugryzła się w język. Nie chciała dokładać przyjaciółce kolejnych zgryzot. Nina i tak się martwiła. Zeszczuplała ostatnio, poszarzała i przygarbiła się. Poza tym rozstała się z facetem. Ale czyż u niej samej było lepiej? Jej konto kolejny miesiąc świeciło pustkami. Kiedy przedwczoraj znów poprosiła męża o przelew (musiała zrobić podstawowe zakupy, zatankować i kupić młodemu nowe trampki do przedszkola), w ich domu rozpętało się prawdziwe pandemonium.
– Poproś Ninę – rzucił Iwo, pozornie spokojnie, ale Maniana wiedziała już, że coś się święci. Z policzków męża zniknęły jej ulubione dołeczki. Miał nienaturalnie napiętą szczękę i obcą twarz.
– O co ci chodzi? – rzuciła pojednawczo. – Jak dotąd nie robiłeś dram. Mamy z Niną przejściowe problemy…
– Przejściowe problemy?! – Iwo zerwał się z kanapy. – Kogo ty chcesz oszukać, Mańka?! Bo przecież, kurwa, nie mnie! Od miesięcy notujecie same straty, mało tego, dokładacie coraz więcej do tego biznesu! Skoro Nina, bo ta cała księgarnia to przecież jej pomysł, chce dalej się bawić w bizneswoman, bardzo proszę, ale bez ciebie. Nie pozwolę, żeby pociągnęła cię za sobą na dno! Ciebie, a co za tym idzie również i mnie. Mamy dziecko, Mańka! Chyba o tym nie zapomniałaś?!
– To cios poniżej pasa, Iwo. Nigdy więcej tak nie rób. – Jej głos załamał się lekko, ale nie mogła się rozklejać. Jej mąż dokładnie wiedział, gdzie uderzyć, żeby zabolało. – Cały czas myślę o małym… doskonale o tym wiesz. – Już nie umiała powstrzymać łez. Toczyły się po jej policzkach jak wielkie przezroczyste grochy.
W tym momencie do salonu wbiegł ich pięcioletni synek Beniamin.
– Mamusiu, jestem głodny – zakomunikował dziarsko i spojrzał na nią swoimi czarnymi ślepiami ocienionymi firanką dziewczyńskich rzęs.
Kiedy zobaczył zapłakaną twarz matki, jego mina w mig spochmurniała. Był jak mały „sejsmograf”, doskonale wyczuwał wszystkie jej nastroje. Maniana kochała go nad życie. Kiedy miał trzy tygodnie, przeszedł bardzo ciężkie zapalenie płuc. O mało go nie stracili. Teraz drżała o małego, nawet kiedy łapał lekkie przeziębienia. Beni w kilku susach dopadł jej kolan.
– Mamusiu, dlaczego płaczesz? Byłem niegrzeczny? Mamuniu! – Mokrą od łez twarz Maniany oblepiły dwie pulchne rączki. Pachniały mlekiem i ciastem drożdżowym. – Kocham cię, mamusiu, nie płacz już…
Patrzył na nią długo i uważnie. Zdawało się, jakby potrafił przejrzeć na wylot wszystkie jej troski, wszystkie myśli.
– Byłeś bardzo grzeczny, skarbie – pośpieszyła z odpowiedzią. – Mamusia nie płacze, tylko… ma katar. Nie martw się o mnie, syneczku, już dobrze. Chodź, teraz pójdziemy do kuchni i zrobię ci kanapkę. Pomożesz mi pokroić chlebek?
Mały podskoczył i chwycił ją mocno za rękę.
– Wrócimy do tej rozmowy – powiedział bezgłośnie Iwo i rozpostarł na kolanach gazetę.
Kiwnęła głową. Doskonale wiedziała, że to nieuniknione.
A teraz siedziała w tej zarzuconej papierzyskami i kartonami dziupli na tyłach księgarni i znowu chciało jej się krzyczeć z bezsilności. Naprawdę włożyły z Niną w to miejsce całe serce… i całą kasę.
Nagle tuż obok wysłużonej klawiatury pojawił się porcelanowy talerzyk z pozłacanym brzegiem. W zapach kurzu i trosk powoli wdzierał się słodki aromat gęstej, lepkiej czekolady. Maniana zamrugała. Na środku talerzyka tkwił idealnie równy kawałek brownie ozdobiony kleksem bitej śmietany, na której czubku królowała miniaturowa truskawka. Maniana się roześmiała i bezwiednie oblizała usta.
– Sama upiekłaś? – Zerknęła szybko na Ninę i chwyciła widelczyk.
Nina popukała się palcem w czoło.
– Znasz mnie. Produkuję wyłącznie zakalce. A i tych ostatnio coraz mniej. Zakopana w fakturach i ponagleniach, rozdrapując nasze biznesowe rany, kompletnie zapomniałam, że buszowanie w kuchni czasem mnie odprężało… – Nina się przeciągnęła. – Siedziałam w kuchni do piątej nad ranem, ale nie złość się – dodała szybko, widząc przerażoną minę przyjaciółki. – Mieszałam nie tylko w pudełku z lodami, ale też we własnej łepetynie. I chyba wymyśliłam nową receptę na nasze troski. A do tej czekolady podobno dodają sproszkowaną zieloną herbatę. Ma właściwości uspokajające. Tak mi powiedziała właścicielka cukierni. Spróbuj! – zachęciła. – Zaraz zaparzę nam mocną kawę.
Maniana nie dała się długo prosić. Z lubością wetknęła widelczyk w miękkie, wilgotne ciasto. Nina potrafiła czarować. Kulturalna wiedźma! Maniana zmarszczyła nagle brwi. Jej gładkie czoło przecięła pionowa bruzda.
– A właściwie dlaczego my… – Urwała, uważnie wpatrując się w dwa stojące na tacy odrapane kubki, a właściwie w wyblakłe już nieco logo. ICH księgarni. – Ninka, do cholery! Chyba już wiem, co jeszcze możemy zrobić! – wykrzyknęła i wsadziła do ust gigantyczny kawałek aromatycznego ciasta.
Ciąg dalszy w wersji pełnej