Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Rok, w którym nie umarłem - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
2 lipca 2025
2899 pkt
punktów Virtualo

Rok, w którym nie umarłem - ebook

Zapiski z niespodziewanego końca i powrotu

Mikołaj napisał książkę o życiu. Bo jak się pisze o umieraniu, to jednak jest o życiu. Bardzo dużo miłości do życia jest w tej książce i sporo strachu przed śmiercią. Jest nawet o matematycznym wzorze na czas, który pozostał do dożycia. Jeśli zaś jest w tej książce sama śmierć, to tylko tych, co umarli. Niedawno, jak rodzice albo dziadkowie, albo dawniej, ci zabici w zagładzie. Poruszająca książka, trochę smutna, nawet gdy zabawna. Trzeba przeczytać.

Andrzej Leder

Polska literatura ma szczęście do zawałów. Po Białoszewskim do szpitala trafił Mikołaj Grynberg. W swoją przejmującą opowieść włożył całe serce; świetnie dało sobie radę. Są tu łzy i jest dużo śmiechu. Tak płacze i tak się śmieje tu i teraz Mikołaj, ale też w Mikołaju płacze nad człowiekiem i śmieje się z niego Demokryt. Co nam pozostaje? Badać się, jeździć na rowerze, czytać (teraz Grynberga), nie wstydzić się łez (bo tam, gdzie łzy, tam miłość) i się śmiać (bo śmiech to nasz jedyny oręż).

Marek Bieńczyk

Książka o hierarchii spraw, o lęku zupełnie niezależnym od postępu medycyny i o rozmowie, która może toczyć się poza słowami. Do odczytania na wiele sposobów.

prof. Janina Stępińska – kardiolog, Prezes Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego w latach 2011–2013

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-838-0312-8
Rozmiar pliku: 631 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Seria, w której podział na literaturę faktu i fikcji nie ma znaczenia.

Ważne są osobista perspektywa i odwaga, by mówić o wspólnym doświadczeniu. Naszym, tu i teraz.

W serii ukazały się dotąd:

Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem Jarka Westermarka

Muszę ci coś powiedzieć Aleksandry Zbroi

W przygotowaniu:

Katarzyna Boni – Którędy do wyjścia?

1

ZAWSZE WIEDZIAŁEM, że coś się stanie.

Jak się pan czuje? – zapytała pani profesor.

Jestem przerażony.

To bardzo adekwatna reakcja na to, co się panu przydarzyło. Coś pana boli?

Czasami czuję ból w tych okolicach. – Wskazującym palcem dotknąłem lewej części klatki piersiowej. – Ale już sam nie wiem, czy to jest prawdziwy ból, czy wspomnienie.

Pokazywanie palcem to nie kardiologia. A jak pan miał ten zawał, to gdzie pana bolało?

Położyłem dwie otwarte dłonie na całej klatce.

No i to jest kardiologia! Palcem to najwyżej jakieś mięśniowe sprawy. Co pana teraz najbardziej martwi?

Że to się powtórzy. A poza tym jest mi ciągle zimno.

Zrobimy wszystko, żeby się nie powtórzyło. A niedługo będzie lato, to się panu zrobi ciepło.

Mogę pić kawę?

Może pan pić trzy espresso dziennie.

Ludzie, dla których jednostką miary jest espresso, są bliscy mojemu sercu.

2

NIE MOGĘ POLICZYĆ CZASU, a przecież czas jest policzalny. W dzień nie liczę, bo w dzień mi wstyd, to przecież absurdalnie brzmi: „liczyć czas”. Jest wzorzec metra, to jest i wzorzec sekundy. Co tu liczyć?

W nocy za to liczę. Oj, jak ja w nocy liczę. I tak już od wielu lat.

Jedni obliczają perpetuum mobile, ja liczę czas. Tracę na to masę czasu.

Szukam wzoru na czas. Co ma być w mianowniku, a co w liczniku? Pierwiastek, a może potęga, bo przecież czas to potęga. Zawsze najlepsze są proste rozwiązania. A może jednak jest to wzór na kilka akademickich tablic?

Zasypiam, a mózg szaleje. Zaczyna się liczenie. X to poszukiwana, X to 𝜟t. X to czas, który pozostał. Jak go policzyć i jak wyznaczyć tę nagrobkową datę? Może ważny jest czynnik dziedziczny? Pewnie jest. Ale czy jest jakaś poprawka, jakiś współczynnik holokaustowy? Jak uwzględnić czynniki losowe? Czy zagłada i wypadek samochodowy to czynniki losowe? Czy któremuś należy przypisać większą wartość? Może, o dziwo, nie, przecież oba mogą prowadzić do śmierci. A może tak.

Gdy mojemu tacie umarła mama, miał trzydzieści siedem lat. Gdy umarła moja, miałem trzydzieści siedem lat. Gdy tata miał pięćdziesiąt osiem lat, przebył udar, ja w tym wieku miałem zawał. Tata umarł, gdy miał siedemdziesiąt siedem lat, czy to znaczy, że ja też umrę w tym wieku? Coś mi się wydaje, że ta dedukcja nie prowadzi do wniosków, którym mogę zaufać. A bardzo bym chciał móc zaufać i poznać tę datę.

Zrobiłbym spotkanie rodzinne i podzieliłbym się wynikami moich obliczeń. Trochę byłoby smutno, ale lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. Mielibyśmy dla siebie czas. Mielibyśmy kontrolę nad czasem. No chyba że zdarzyłby się wypadek samochodowy albo – uchowaj boże – jakaś zagłada.

Przyjaciół też bym zaprosił i pochwalił się ustaleniami. Zaplanowalibyśmy wspólne wakacje i kolacje. Każdy by chciał wiedzieć, kiedy czas mu się skończy.

Nie każdy?

Znowu się budzę z poczuciem porażki. Dobrze mi już w tym śnie szło, ale pod sam koniec obliczeń znów coś się wykoleiło.

Tata mówił, że matematyka to królowa nauk. I co? Ktoś to już policzył i nie dzieli się z nami wzorem? Może ta matematyka to jednak królewna i jeszcze mało wie o liczeniu końca? Może dlatego, że czasowi zdarza się na chwilę zatrzymać albo rwać i wtedy sprawy toczą się poza nim.

Jeśli ktoś ma ten wzór, to ja bym bardzo o niego prosił. Czy daty końca innych osób też można sobie tam policzyć?

Czy w tym wzorze da się podmieniać wartości między różnymi osobami? Może to wszystko nie jest takie proste, może to bardziej nieeuklidesowe, niż nam się wydaje. Jeśli dwie proste równoległe mogą się przeciąć w nieskończoności, to może udałoby się być mniej łapczywym na własne życie i podarować komuś trochę czasu? Na przykład dzieciom. A może dałoby się tak oszukać, żeby ten podarowany im czas jednak spędzić z nimi?

3

CO SIĘ PAN TAK TRZĘSIE? Jak my mamy pana zbadać? Mąż zawsze się tak trzęsie? – zapytał pierwszy ratownik medyczny.

Nigdy dotąd się tak nie trząsłem, więc Juno powiedziała, że nie.

Pan jakiś taki wrażliwy jest, tak? No, już przyjechaliśmy, proszę przestać się trząść, bo nic nam się tu nie uda – dorzucił drugi.

Strasznie ciężko jest przestać się trząść, gdy ciało włącza tryb awaryjny. Nie umiałem nie drżeć. Pomaganie ratownikowi medycznemu jest bardzo trudne, bo trzeba namówić cały organizm, by na chwilę zrezygnował ze swoich spektakularnych efektów. Nie mogłem tego zatrzymać, było mi wstyd, że nad tym nie panuję. Ale byłem gotowy zrobić cokolwiek, żeby poczuć się lepiej. By minął ból w klatce piersiowej, bym mógł wreszcie zaczerpnąć oddechu, by ustąpił narastający strach przed tym, że zaraz umrę.

Starałem się, tak jak stara się cherlawy uczeń na WF-ie. Każą mu się podciągnąć, a on ledwo ma siłę wisieć na drążku. Zgięcie ramion w łokciu nie wchodzi w rachubę, ale trzeba się starać. Próbowałem się nie trząść, bo chciałem, żeby mi pomogli, ale stawiali zaporowe warunki. Bardzo to jest dziwne uczucie: znowu być na WF-ie i trafić na nauczyciela sadystę. Starałem się przejść od sportowej kategorii „patałach” do „ledwo zdałeś, ale tak to sobie dziewczyny nie znajdziesz”.

No dobra, to może spróbujemy czegoś innego. Pan sobie usiądzie i opanuje ten atak paniki. Proszę oddychać do tej papierowej torebki. Tak na spokojnie, wdech, wydech.

Nigdy z niczym nie wiązałem takiej nadziei jak z tą torebką. Woddychałem do niej swoje marzenia o przyszłości. By nastąpiła. Okazało się, że jednak wiara czyni cuda – zrobiło mi się lepiej, zaczerpnąłem dwa pełne oddechy. Wspaniałe uczucie. I tyle. Koniec ulgi.

Widzę, że pan jednak niezbyt skory do współpracy. Damy hydroksyzynę i będzie dobrze. Nie mamy w tabletkach, zrobię zastrzyk.

Nadzieja umiera ostatnia, niech będzie hydroksyzyna. Cokolwiek, co przyniesie ulgę. Cokolwiek, co zdejmie tę słoniową nogę z klatki piersiowej i pozwoli odetchnąć.

Widzę, że mąż jakiś delikatny. Boli pana ten zastrzyk czy coś innego?

Chciałem powiedzieć „spierdalaj”, ale nie mogłem nabrać tyle powietrza, żeby mi starczyło na te dziesięć głosek. W końcu się spakowali i poszli. Patrzyłem na Juno i miałem nadzieję, że nie zaczęło się odliczanie ostatnich razów. Ostatni raz na nią patrzę, biorę ostatni oddech, ostatni raz coś myślę. Chciałem móc sam jej powiedzieć, że umarłem. Tak chyba byłoby najlepiej. Negocjowałem z losem; wiem, że można się na jakiś czas rozstawać, ale lepiej na krótko. Na krótko mogę, a na długo nie, bo nie wiem, ile czasu mi jeszcze zostało. Szkoda by było, losie. Nie rób tego. Nie waż się, losie.

Hydroksyzyna zadziałała, zasnąłem. Obudziłem się rano, tym razem miałem na klatce piersiowej już całego słonia. Był Purim, o którym się mówi, że to święto losów. Najradośniejsze z żydowskich świąt, celebracja życia, uniknięcia zbliżającej się zagłady. No to – rien ne va plus – zobaczmy, jakimi drogami chadzają szczęśliwe losowania.

A może oni jednak mają rację, może to atak paniki? Może powinieneś pójść na psychoterapię? – zapytała Juno.

To wszystko działo się w hotelu dwieście kilometrów od domu. Jeśli przeżyję, rozważę psychoterapię, teraz muszę natychmiast trafić do lekarza, który zamiast mnie uśpić, uratuje.

Jedźmy do Warszawy, do szpitala – poprosiłem.

Może jednak tutaj pojedziemy? – zaproponowała.

Jedźmy już, proszę.

I pojechaliśmy. Szybka i milcząca to była jazda. Rozmawiać już nie miałem siły, ale chciałem być miły. Pomyślałem, że na tę bolesną ciszę dobra będzie muzyka, którą Juno lubi. Wyszukałem w telefonie artystkę i podłączyłem się do samochodowych głośników. Na dużym wyświetlaczu, który jest tuż przed kierowcą, wyświetlił się tytuł losowo wybranej płyty: FINALE. Spojrzeliśmy na siebie, ale żadne z nas się nie odezwało. Żadne nie miało siły mierzyć się z przykrą wróżbą. Juno prowadziła, a ja myślałem o tym, jak ona się będzie czuła przez resztę życia, jeśli umrę w tym samochodzie. Kiedyś chciałem zostać lekarzem, a teraz mogę nie zdążyć zostać pacjentem.

Tuż pod Warszawą utknęliśmy w korku, wtedy pomyślałem, że szkoda, bo byliśmy już tak blisko. Staliśmy w nim i nie rozmawialiśmy, wszystko było jasne. Pierwszy raz w naszym życiu chodziło o któreś z nas. Nie o rodziców, nie o dzieci. O nas, o nasze zdrowie. O to, czy uda się jeszcze trochę pobyć razem.

Dużo w tym samochodzie myślałem. To było takie normalne myślenie o tym, że chyba zaraz umrę. Kiedyś wydawało mi się, że myślenie o rzeczach ostatecznych pewnie jest bardziej natchnione. Nie jest. Może jest nawet mniej, bo się ma za mało tlenu.

4

JUNO PODJECHAŁA POD WEJŚCIE NA SOR. Tam mogą stawać tylko karetki pogotowia, prywatne samochody nie mają prawa parkować. Wysiadłem i po pięciu krokach byłem w środku. Dobrze, że tak blisko. W poczekalni dużo ludzi i kompletna cisza. Spojrzałem na nich wszystkich i pomyślałem, że nie doczekam swojej kolejki. Podszedłem do maszyny wydającej numerki, przede mną były jeszcze dwadzieścia trzy osoby. Ukucnę sobie przy tej maszynie, postanowiłem. Nie miałem siły iść do najbliższego krzesła. Chciałem ukucnąć, ale zwaliłem się z nóg przy tej numerkowej maszynie. Leżałem i zastanawiałem się, czy wstawać, czy lepiej zostać na ziemi. Podszedł do mnie jeden pan i powiedział, że mnie nie przepuści, bo czeka tu już od czterech godzin. Miał opatrunek na oku.

Wtedy właśnie – dokładnie w momencie, kiedy patrzyłem na to jego drugie, niezasłonięte oko – pojawiła się pielęgniarka. Zadawała pytania, ale już nie mogłem mówić. Położyłem otwartą dłoń na klatce piersiowej. Okazało się, że znałem hasło do otwierania drzwi, za którymi jest nadzieja.

Zawieźli mnie na fotelu inwalidzkim do lekarza, który miał nazwisko filozofa i psychoanalityka. Nie przeszkadzało mu, że cały drżę. Zbadał mnie, był miły. Powiedział, że trzeba coś ze mną zrobić, bo, jak to mówią, zdrowie najważniejsze. Nie bardzo mogłem z nim dyskutować, ale pomyślałem, że jako nosiciel nazwiska tego niemieckiego Żyda powinien wiedzieć, że do Auschwitz to oni w większości całkiem zdrowi przyjechali. I na co im było to dobre zdrowie? Tak że z tym zdrowiem to różnie bywa. Czasami są rzeczy jeszcze ważniejsze.

Pielęgniarka wystawiła mój fotel i mnie na korytarz. Wtedy znowu zobaczyłem pana z opatrunkiem na oku. Ucieszyłem się, że już nie musi czekać. Na korytarzu czekała za to Juno i to było bardzo miłe spotkanie. Martwiłem się, że już się nie zobaczymy. Byłem bez butów, a mój sweter też gdzieś zniknął, ale nie było mi zimno, miałem inne problemy. Po krótkiej chwili poczułem, że zaraz zemdleję. Zdążyłem powiedzieć do Juno: „Zaraz zemdleję, nie martw się”. Chciałem, żeby się nie przestraszyła, ale chyba mój zamiar spalił na panewce. Straciłem przytomność.

Później opowiadała, że faktycznie tak powiedziałem, a potem moje oczy zajrzały do środka głowy, a przed siebie patrzyły białkami. Nie widziałem tuneli zakończonych światłem, za to gdy tylko się ocknąłem, byłem w scenie, którą wszyscy znamy z filmów. Migające, przesuwające się przed oczami lampy umieszczone na suficie. Wieźli mnie na szpitalnym łóżku, a ja miałem taki właśnie widok. Co jakiś czas w szpitalnych scenach powtarza się ujęcie z perspektywy pacjenta. I to właśnie widziałem, przebitki z filmów.

Z jednej strony te migające lampy – czyli żyję – a z drugiej zdanie, którego nie mogłem się wtedy pozbyć: „Jak długo już nie żyję?”.

Z boku szli Juno i mój przyjaciel, który pracuje na OIOM-ie w tym szpitalu. Jego mina mówiła, że nie jest dobrze. Wtedy znowu bałem się najbardziej. Poprzeczka u mojego przyjaciela jest zawieszona wysoko. Gdy dzwonimy do niego, by się poradzić w zdrowotnych sprawach, to najpierw pyta, czy pacjent ma otwarte oczy i czy oddycha. Dwie twierdzące odpowiedzi kończą teleporadę. „Jestem po dyżurze, idźcie do lekarza”. Tym razem jego wyraz twarzy nie zwiastował dobrej nowiny.

A szpitalne lampy przelatywały mi filmowo przed oczami. Ziuu, ziuu, ziuu. I jeszcze pomyślałem, że tam, dokąd mnie wiozą, chyba już nie spotkam pana z opatrunkiem na oku.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij