- promocja
- W empik go
Rok w Poziomce: Lato w Jagódce. Tom 3 - ebook
Rok w Poziomce: Lato w Jagódce. Tom 3 - ebook
Szczęście to radość z nowego dnia, bezchmurne niebo w południe i słowo „kocham” na dobranoc…
Gabrysia wiedziała, była pewna, że szczęście to coś, co przydarza się innym. Bo przecież nie jej: nieśmiałej brzydulce, patrzącej na świat zza grubych okularowych szkieł.
Aż do dnia, gdy do jej serca zaczyna pukać miłość, a wraz z nią pragnienie, by zawalczyć o swoje marzenia. Na przekór wszystkim i wszystkiemu…
"Lato w Jagódce" to urzekająca współczesna baśń, w której życzenia się spełniają, i to bez dotknięcia czarodziejskiej różdżki. Bo jedyna prawdziwa magia to magia miłości…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7388-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To znaczy, owszem, powinna, jak każdy normalny noworodek, na dobry początek życia otrzymać od losu kochających rodziców i ciepły dom, a w nim własny pokoik pomalowany na pastelowy róż, łóżeczko z baldachimem, może nawet kolebusię… Ale nic z tego. Całą wyprawkę noworodka stanowiły: kocyk, pieluszka, śpioszki i butelka z mlekiem, które nie zdążyło wystygnąć, bo płacz dziecka usłyszała właścicielka wycieraczki.
– Słucham i myślę sobie: znów mi kociaka pod drzwi podrzucili. Cóż, trzeba się będzie ulitować. – Tak, wciąż od nowa, ciocia opowiadała na dobranoc, zamiast bajki, bo dla małej Gabrysi nie było nic piękniejszego niż opowieść o jej znalezieniu. – Otwieram drzwi, patrzę i co widzę?
– Maleńką, śliczną dziewuszkę! – wykrzykiwała radośnie Gabrysia, która znała tę bajkę na pamięć.
– To ja, nie namyślając się długo… – Stefania zawieszała głos.
– …cabas dzieciaka pod pachę i chodu w Bieszczady! – kończyła Gabrysia i wybuchała radosnym śmiechem, wtórując opiekunce.
Dlaczego kobieta uciekła się do porwania znalezionego noworodka, zamiast zgłosić ten fakt milicji, pocałować znajdę na do widzenia i żyć dalej jakby nigdy nic, jedynie, od czasu do czasu, w samotne święta zastanawiając się, co by było gdyby?
No właśnie: w dniu, w którym usłyszała płacz dziecka pod swymi drzwiami, Stefania samotnie obchodziła pięćdziesiąte trzecie urodziny. Nikt przecież nie powierzyłby noworodka starszej kobiecie, w dodatku nauczycielce z wilczym biletem, która ze względu na podejrzaną przeszłość mogła uczyć jedynie w najgorszych szkołach, do których nikt z „politycznie poprawnych” nauczycieli się nie garnął. Do takich należała ta w Warszawie, w robotniczej dzielnicy Wola. Skromna pensja, z trudem wystarczająca na czynsz i utrzymanie, brak rodziny, którą straciła w powstaniu, i podejrzana przeszłość – była sanitariuszką AK, o czym po trzydziestu paru latach system nadal pamiętał – dyskwalifikowały Stefanię jako prawną opiekunkę znalezionego dziecka. Ona jednak uznała dziewczynkę za dar od Boga. I nie zastanawiała się ani chwili: dziecko było jej. Nie mogła go stracić.
W tamtych latach Bieszczady były enklawą wyrzutków społecznych, przy czym niekoniecznie kryminalistów. Wręcz przeciwnie – w tych dzikich okolicach, we wsiach niezaznaczonych na żadnej mapie, wiedli spokojne, godne życie ludzie prześladowani przez „jedyny słuszny” ustrój. Żołnierze AK, inteligencja i szlachta, przedwojenni oficerowie znajdowali w najdalszym zakątku Macochy-Ojczyzny przytulisko na całe lata, marząc o wolności i snując wywrotowe plany, które nigdy nie doczekały się zrealizowania.
Stefania i jej przybrana córeczka nie mogły lepiej trafić.
Znajomi jeszcze z czasów konspiracji, którzy przygarnęli dwie sieroty pod swój dach, postarali się o mocne, legalne papiery dla dziecka, stwierdzające, że jest ono córką zmarłej przy porodzie kuzynki Stefanii Szczęśliwej. Znaleźli dla nich opuszczoną chałupę, którą wyremontowali z pomocą całej wsi, zaopatrzyli w żywy inwentarz, opał i zapasy na zimę. Biedna to była wieś, ale pomocy potrzebującym nie odmawiano. Kiedyś Stefania pomoże komuś innemu, naturalną koleją rzeczy spłacając dług.
Sześć lat spędzonych w bieszczadzkiej wsi, na Zagubionem, Gabrysia wspominała jak cudowny sen. Gdy tylko nauczyła się chodzić, a ciocia przyjęła posadę wiejskiej nauczycielki, ;pod opieką starszych dzieci znikała na całe dnie, biegając po polach i zagajnikach – do mrocznych puszcz nie wolno im było chodzić.
Razem z dziećmi drwali kąpała się nago w lodowatych strumieniach, skakała na siano, świeżo zwiezione do stodoły, pomagała koleżankom doglądać krów, kóz i drobiu, cięła pokrzywy dla prosiąt, sieczkę dla koni, gniotła ziemniaki w parowniku… Dla parolatków nie była to praca, ale wspaniała zabawa. I jak to z zabawą bywa, musiała się kiedyś skończyć.
– Wracamy do Warszawy – oznajmiła pewnego sierpniowego dnia ciocia Stefania, przyglądając się podopiecznej uważnie. – Zdziczałaś zupełnie. Trzeba cię ucywilizować.
Mimo że Gabrysia rosła wśród prostych ludzi, ciocia dbała o jej wykształcenie. Książki – to jedyne, na co nie żałowała pieniędzy – były wszędzie i dziewczynka, nauczywszy się czytać w wieku lat czterech, pochłaniała je z takim samym zapałem, z jakim jadła pyszne wiejskie ziemniaczki, okraszone skwarkami, ze zsiadłym mlekiem, które dało się kroić nożem. Dobra lektura była takim samym przysmakiem. Gabrysia czytała wszystko, co wpadło jej w ręce. Od obowiązkowego w domu polskiego patrioty Sienkiewicza, którego przerażające opisy nieraz nie pozwalały jej zasnąć, po _Anię z Zielonego Wzgórza_ i _Dzieci z Bullerbyn_.
– A nie możemy ucywilizować mnie tutaj? – zapytała rezolutnie, słysząc słowa Stefanii.
Kochała Zagubione, kochała tutejszych ludzi i nie chciała oglądać żadnej Warszawy tudzież cywilizacji.
– Nie możemy – westchnęła Stefania.
Był rok 1985. Na Zagubionem przeczekały stan wojenny, którym tam, w zapomnianej przez Boga i ludzi wsi, nie bardzo się przejmowano – drwale jak co dzień, od wieków, chodzili do pracy, w soboty upijali się przykładnie, a w niedziele trzeźwieli i szli do kościoła czy cerkwi, by spowiadać się z pijaństwa. Kobiety świątek – piątek krzątały się przy gospodarstwie, nie bacząc na polityczne zawieruchy, bo zwierzęta domagały się jedzenia, czy rządził Gierek, czy Jaruzelski, czy u władzy byli komuniści, realni socjaliści, czy jeszcze ktoś inny. Tak więc wielki świat wielkim światem, a Zagubione żyło swoim życiem.
Jednak Stefania miała swoje obowiązki. To one właśnie wzywały ją do Warszawy. Powierzonej przez los dziewczynce należało dać wykształcenie. Dobre wykształcenie. Przyzwoita podstawówka, renomowane liceum, dobre studia: oto co wymarzyła sobie Stefania dla Gabrysi.
Wróciły więc do Warszawy, gdzie Stefania otrzymała zwrot części majątku: z całej kamienicy na Mariensztacie, która kiedyś należała do jej rodziny, państwo polskie zgodziło się jej zwrócić dwupokojowe mieszkanko na parterze – dawną służbówkę, w której urzędował dozorca. Nie było to wiele, ale Stefanii, tułającej się od czterdziestu lat po przydziałowych kwaterunkach, jawiło się jako drugi dar od losu.
Razem z Gabrysią obiegły swe nowe, własne!, królestwo dookoła – pokoiki były w amfiladzie – uściskały się radośnie, po czym ciocia ruszyła do porządków, a Gabrysia wybiegła na nieduże zielone podwórko, znajdujące się na tyłach kamienicy, gdzie dokazywała gromadka dzieci z sąsiedztwa.
– Cześć! Jestem Gabrysia Szczęśliwa, a wy? – wykrzyknęła dziewczynka, uśmiechając się od ucha do ucha.
Dzieci zastygły, gdzie tam które stało. Przyglądały się jej, jakby przybyła z innego świata. Wreszcie najstarszy chłopak, dziesięcioletni przywódca podwórkowej bandy, podszedł do Gabrysi, obrzucił ją spojrzeniem od stóp do głów, wydął pogardliwie wargi i prychnął:
– O Boże, aleś ty szkaradna!
– Nie wzywaj pana Boga nadaremnie, ty bolszewiku! – krzyknęła z oburzeniem podobna do niego jak dwie krople wody dziewczynka. – Cześć, jestem Zosia, a ty wcale nie jesteś AŻ TAK szkaradna. – Ujęła dłoń Gabrysi i potrząsnęła nią energicznie. – Jeśli chcesz, możesz bawić się z nami w sekrety. Dam ci ładne szkiełko.
Ale Gabrysia nie chciała się bawić, ogłuszona pierwszymi słowami, jakimi ją tutaj powitano. Nie żywiła urazy do nieznajomego chłopca, po prostu nikt jej dotąd nie powiedział, że jest brzydka. Ale czy była?
Okręciła się na pięcie i tak jak wypadła na dwór, tak wróciła z powrotem do domu.
– Ciociu! – zawołała od progu. Stefania oderwała się od szorowania zapuszczonej przez poprzednich lokatorów podłogi. – Spójrz na mnie! Czy ja jestem szkaradna?
Kobieta powoli podniosła się z kolan.
– Dla mnie jesteś najpiękniejsza na świecie – odrzekła mocnym głosem.
Przez następne lata Gabriela nieraz zadawała sobie i cioci to pytanie: „Czy ja jestem szkaradna?”. Teraz otworzyła drzwi starej szafy, po których drugiej stronie znajdowało się równie stare, jedyne w całym domu kryształowe zwierciadło, pokazujące człowieka od stóp do głów. Westchnęła ciężko. Niedługo skończy trzydzieści lat, a do dziś pamięta tamten dzień. I smutne oczy cioci, gdy mówiła te słowa. I swoje zdziwienie, gdy przeglądała się w tym samym lustrze, szukając owego szkaradzieństwa. Cóż, chłopiec mówił prawdę… Nie była pięknością. Nic na to nie mogła poradzić. Żadne pozytywne myślenie nie zmieniało faktu, że była szkaradna.
Nie dość, że oczy ukryte są za grubymi okularami, nie dość, że włosy mają kolor miedzi w promieniach słońca (daj spokój, Gabrielo, są po prostu rude!), nie dość, że złamany w dzieciństwie nos pstrzą piegi, nie dość, że jest chuda jak szczapa, a zamiast piersi ma dwa pieprzyki, to na dodatek… na dodatek jest kaleką. Tak, kaleką! Choć teraz politycznie poprawne jest słowo „niepełnosprawna”. Jakby to coś zmieniało, jakby dodawało brakujących centymetrów jej krótszej, skręconej do wewnątrz nodze. Jakby będąc „niepełnosprawną” zamiast „kaleką”, nie musiała nosić ohydnego buta na czarnej grubej podeszwie albo podpierać się kulami, gdy ból uwięzionej w bucie nogi był nie do zniesienia. To przez nią – Gabrysia była o tym przekonana – przez głupią niewydarzoną kończynę porzucono ją na wycieraczce!
– I bardzo dobrze – mruknęła do siebie. – Już wolę wycieraczkę cioci Steni niż puchową pościel u tych, co mnie porzucili…
Tam, w Bieszczadach, kuśtykając radośnie na czele dzieciarni, nie zwracała na ten defekt najmniejszej uwagi, zawsze i wszędzie pierwsza, mimo kalectwa. W cywilizowanym świecie jednak już na początku mogła zostać napiętnowana: ta szkarada. Jednak dwie zalety Gabrysi natychmiast zjednały jej przyjaciół i wielbicieli – nieposkromiona radość życia, widoczna w oczach i uśmiechu, i równie nieokiełznana wyobraźnia. Tamtego dnia zeszła z powrotem na podwórko, choć było to dowodem ogromnej odwagi siedmioletniego dziecka, stanęła przed chłopcem, który zdążył pożałować niegodnych dżentelmena słów, i wypaliła:
– Szkarada szkaradą, za to potrafię zrobić z papieru kangura i słonia. – W trzy sekundy z kartki papieru wyczarowała dwa zwierzątka, a potem podniosła oczy na otaczającą ją, oniemiałą z zachwytu dzieciarnię. – Mogę naprodukować tego więcej. Bawimy się w safari?
I powiodła swych nowych przyjaciół w zaczarowaną krainę opowieści o zwierzętach i mrożących krew w żyłach przygodach dzielnych podróżników. A dzieci zapomniały, że Gabrysia jest inna. Ona również.
W miłości nie miała szczęścia, co stwierdziła ze smutkiem już w podstawówce, gdy – jak wszystkie chyba dziewczynki w szkole – podkochiwała się w cudnej urody Olim z czwartej b. Oli był synem dyplomatów. Zawitał do szkoły wiosną, gdy jego rodzice zostali zatrudnieni we francuskiej ambasadzie. Chłopiec szybko wniknął w szkolną społeczność, już po miesiącu plasując się na stanowisku lidera – był wysportowany, piękny jak marzenie, gadał w niezrozumiały sposób i miał tysiąc pomysłów na sekundę. Na dodatek był bardzo zdolny i inteligentny, co przysporzyłoby mu wrogów, gdyby nie to, że prace domowe pozwalał ściągać od siebie bez grymaszenia. Chłopcy go polubili, dziewczęta zaczęły się za nim uganiać, do czego od najmłodszych lat był przyzwyczajony i co, niczym rodowity Francuz, przyjmował z wdziękiem.
Gabrysia, by zwrócić na siebie jego uwagę, dwoiła się i troiła. On zaś któregoś dnia podszedł do dziewczynki, pociągnął ją za kucyk i rzekł tak szczerze, jak tylko dziesięcioletnie dziecko potrafi:
– Byłabyś naprawdę fajna, gdybyś nie była taka brzydka.
I Gabrysi serce pękło na sto kawałków.
Płakała w ukryciu, próbowała coś zrobić ze swą wątpliwą urodą, aż wreszcie machnęła ręką i na urodę, i na facetów. Przez następne trzynaście lat żyła beztrosko pod skrzydłami cioci Stefanii, ciesząc się tym, co ma, a nie pragnąc tego, czego mieć nie mogła. Do czasu…
*
Malina była bogata. Jak na dwudziestoośmioletnią panią mecenas, która z domu wyszła w przysłowiowej jednej koszuli, była wręcz nieprzyzwoicie bogata. Jeśli mieszkanie, to tylko na Mokotowie. STARYM Mokotowie. W apartamentowcu oczywiście, ze szkła i światła, z całodobową ochroną. To nic, że ochronę, której nieopatrznie i na wszelki wypadek zostawiła klucze do mieszkania, przyłapała na grzebaniu w komodzie i pożyczaniu płyt DVD na długie nudne noce, o tym konkurencji – bo Malina nie znała nikogo innego, nie miała przyjaciółek czy koleżanek, tylko konkurencję – przecież nie wspomniała.
– Mieszkam na STARYM Mokotowie, w tym nowym apartamentowcu z ochroną – tak, z odpowiednio zblazowanym wyrazem twarzy, mówiła każdemu, kto chciał czy też nie chciał słuchać.
Jeździła starym jaguarem: kremowa skóra na siedzeniach i mahoniowa deska rozdzielcza.
– Rozumiesz, porsche cabrio jest dla snobów i pozerów.
Drobiazg, że jaguar, niczym wiekowy wyliniały kot, częściej wygrzewał się w podziemnym garażu – miejsce postojowe za pięćdziesiąt tysięcy musiała wykupić (tu westchnięcie) – grunt, że był, a Malina była jego właścicielką. No i bank. Bank też był właścicielem tego jaguara, jak i połowy mieszkania. Tudzież miejsca parkingowego. Ale o tym się przecież nie mówi.
Kancelaria Maliny znajdowała się w chyba jeszcze bardziej prestiżowym miejscu niż jej apartament: w alei Róż, tuż obok Okrąglaka, czyli sejmu. Mieszkanko mieściło się na parterze przedwojennej kamienicy. Pod oknami co chwilę ktoś protestował – nieraz musiała skrobać z szyb pomidory i jajka – za to adres był imponujący, i o to tylko Malinie chodziło. Za dobry adres dałaby się… Cóż, wiele by dała. Wprawdzie swego jaguara musiała zostawiać parę przecznic dalej, bo nie było gdzie zaparkować, ale i tak częściej nie jeździł, niż jeździł, i Malina przywykła do taksówek – komunikacją miejską gardziła – klienci nie mogli więc podziwiać swej mecenas za kółkiem zacnego auta, za to mogli podziwiać auto na fotografiach zdobiących ściany poczekalni. Podziwiać również mogli antyki, które Malina upchnęła w dwóch niedużych pokojach. No i obrazy – rzecz jasna, sygnowane i bynajmniej nie kupione na Allegro! – którymi obwieszony był każdy skrawek ściany, ten bez fotografii jaguara. Malina może i miała pieniądze, ale nie miała za grosz gustu. No i umiaru. Ani jednego, ani drugiego nie mogła bowiem wynieść z rodzinnego domu. Domu woniejącego gotowaną kapustą i moczem piwnicznych kotów.
Państwo Gwoździkowie – tak, tak, Malina urodziła się w rodzinie Gwoździków, do czego nie przyznałaby się nawet na torturach – zajmowali wraz z siedmiorgiem potomstwa, z którego Malina była najmłodsza, trzypokojowe mieszkanko na pegeerowskim osiedlu gdzieś na południu Polski. Podłe to było mieszkanko i podłe otoczenie. Ojciec był brygadzistą, matka prowadziła kiosk Ruchu, nocą oboje dorabiali do żałosnych pensji w miejscowym browarze, a dzieciaki wychowywały się same. Powinni więc całą rodziną pójść na dno, jak wszyscy dookoła, szczególnie gdy zabrakło głównego żywiciela: PGR-u Dobryczyn, lecz mimo wszystko udało im się, dzięki ciężkiej pracy rodziców i najstarszego rodzeństwa, wychować na ludzi całą gromadkę.
W domu panowała dotkliwa bieda: tutaj odzież i buty nosiło się aż do zdarcia, książki szkolne służyły po kolei każdemu Gwoździkowi, ołówkowych ogryzków nigdy się nie wyrzucało, chyba że zostały z nich drewniane oprawki, a zapisane zeszyty miały wiele zastosowań – matka zawijała w ich kartki kanapki dla ojca i dzieci. Mimo to Gwoździkowie kochali się szczerze i wspierali nawzajem. Dzieci nie grymasiły: biednie było w rodzinach ich sąsiadów i szkolnych kolegów, a u nich przynajmniej ojciec nie wracał co wieczór pijany – nie musiały holować go spod monopolowego, udając, że nie widzą pełnych litości spojrzeń przechodniów, nie musiały kłaść go do łóżka, śmierdzącego moczem i wymiocinami, a matka nie płakała po nocach. Nie było pijackich awantur i bijatyk. Za to dzieci Gwoździków dziękowały losowi i żyły najlepiej, jak umiały. Uczyły się w miarę przyzwoicie, by nie przysparzać rodzicom dodatkowych kłopotów, dorabiały zbieraniem butelek, by nie prosić o kieszonkowe, pomagały matce w prowadzeniu domu, a starsze po ukończeniu zawodówki szły do pracy, by odciążyć rodziców. Żeniły się z okolicznymi pannami czy kawalerami, osiadały niedaleko i klepały taką samą biedę jak rodzice, pogodzeni z losem.
Wszyscy oprócz Maliny.
Urodziła się ku utrapieniu matki, jako ostatnie, późne dziecko. Gwoździkowa, sterana życiem kobieta po czterdziestce, już miała nadzieję, że dziesięcioletni Darek będzie ostatni, gdy ciąża spadła na nią jak grom z jasnego nieba. Kobieta popłakała się w ciszy małej, ciemnej łazienki, a jej mąż upił się, co rzadko mu się zdarzało, ale trzeba przyznać, że na smutno. Jednak w końcu oboje westchnęli:
– Będzie, co Bóg da.
W swoim czasie powitali na tym łez padole córkę Malwinkę.
Miesiąc po porodzie Gwoździkowa wróciła do kiosku, dziewczynką zajęła się szesnastoletnia Marysia i życie wróciło do normy. Przy tylu gębach do nakarmienia i tylu plecach do odziania jedno dziecko mniej czy więcej nie robiło różnicy. Los małej też zdawał się wszystkim przesądzony. Tylko nie jej samej.
Malwinka Gwoździkówna nie była ani piękna, ani mądra, ani dobra. Była za to ambitna. Chorobliwie ambitna. Jeśli coś postanowiła, dążyła do celu po trupach. Cechowała ją również niepospolita inteligencja. Książki pochłaniała w ogromnych ilościach. Wiedzą przerażała swoich nauczycieli. Nie miała przyjaciół, nie bawiła się z dzieciakami na podwórzu, każdą wolną chwilę poświęcała nauce lub zarabianiu drobnych kwot poprzez pomaganie sąsiadom. W przeciwieństwie do starszego rodzeństwa nie oddawała ich jednak matce. Inwestowała w siebie – tak właśnie mówiła. Nienawidząc z całego serca otaczającego ją zewsząd ubóstwa, buntowała się przeciwko niemu, kupując nowe ciuchy, kosmetyki, kolorowe czasopisma. Jako jedyna z całej szkoły rok w rok pierwszego września rozkładała na ławce nowiutkie, pachnące drukarską farbą podręczniki. I to był właśnie pierwszy protest dziewczynki przeciwko przesądzonemu, zdawało się, losowi.
Dosyć wcześnie zauważyła, że pieniądze można zarabiać, wykorzystując ludzką biedę albo głupotę. Zawód adwokata dawał jej takie możliwości. Przekonała się o tym dobitnie, gdy głowa rodziny, Marian Gwoździk, lekko podpity – to zdarzało mu się niestety coraz częściej – staranował zdezelowanym maluchem miejsce pracy swej żony. Na nieszczęście w dniu, w którym zastępowała ją zmienniczka.
Przejechanie kiosku Ruchu okazało się prawdziwą katastrofą dla całej rodziny: nie dość, że trzeba było zapłacić za wyrządzone szkody, nie dość, że matkę wyrzucono z pracy, jakby to ona była winna, to jeszcze ojciec trafił do aresztu, zmienniczka bowiem nie chciała darować złamanej nogi i potłuczonej głowy.
Adwokat broniący ojca wycisnął z rodziny Gwoździków ostatnie oszczędności, a ojciec i tak dostał dwa lata w zawieszeniu – dokładnie tyle, ile żądał prokurator. Malwina, która ciężko zarobione przez wakacje pieniądze musiała dorzucić do wspólnej puli – i nie było już mowy o nowiutkich podręcznikach – wyciągnęła z tego, przykrego bądź co bądź wydarzenia, cenne wnioski: musi zostać adwokatem. Bezwzględnym, drapieżnym adwokatem. Najlepszym i najdroższym. Dopiero wtedy będzie szczęśliwa. I bezpieczna.
Jak postanowiła, tak zrobiła. Liceum, najlepsze w Rzeszowie, skończyła z pierwszą lokatą. Bez trudu dostała się na wydział prawa. Studia minęły jej na zakuwaniu. Również z wyróżnieniem zrobiła aplikację. W nagrodę zafundowała sobie zmianę imienia i nazwiska. Pierwszy duży proces brawurowo wygrała już jako Malina Bogacka. Od tej pory na jej konto zaczęły wpływać honoraria pięciocyfrowe, a ona sama stała się specjalistką od spraw beznadziejnych.
Było jej wszystko jedno, czy broni niewinnie oskarżonego, czy zatwardziałego recydywistę. Jej klientami byli ludzie mafii, politycy, alkoholicy, którzy katowali swe żony, i psychopaci różnej maści. Malina, za odpowiednią opłatą, potrafiła z ofiary zrobić kata, a z kata ofiarę. Doszło do tego, że inni adwokaci, widząc jej nazwisko na pełnomocnictwie drugiej strony, z góry nastawiali się na przegraną. „Ta suka Bogacka” – to było najłagodniejsze z określeń, jakimi ją obdarzano. Ona traktowała je jako komplement. Za złą sławą szły pieniądze, a tylko na nich Malinie zależało.
Z mężczyznami Malina nie miała problemów. Będąc na studiach, chłopaków z roku nie zauważała, ale i oni jej nie zauważali. Dla nich była nieatrakcyjną, nudną szarą myszą. Z kolei oni byli dla niej konkurencją przez duże K. Z nimi w przyszłości zamierzała walczyć, a nie teraz kotłować się w pościeli.
W dniu dwudziestych urodzin straciła dziewictwo z poznanym przez internet facetem. Na randce pojawiła się przebrana: ostry makijaż, soczewki kontaktowe zamiast okularów i peruka, by nigdy jej nie rozpoznał. Po ani przyjemnym, ani nieprzyjemnym akcie miłosnym, a na dodatek kilkumiesięcznej przymusowej kuracji, odhaczyła w notesie pod hasłem „sprawy do załatwienia” punkt 14. „dziewictwo” i zapomniała o problemie. Przez kolejne lata spotykała się jeszcze z paroma mężczyznami, zawsze anonimowo, by w końcu stwierdzić, że seks jest przereklamowany. Stwarza większe ryzyko, niż daje korzyści. I niby jakie korzyści? Orgazm? Orgazm to ona miała za każdym razem, gdy wygrywała beznadziejną sprawę! Już lepiej trzymać w szufladzie „przyjaciela”, niż narażać się na wstydliwą kurację. Tak też zrobiła: kupiła w sex-shopie fioletowego „kumpla”, zaopatrzyła się w kilka filmów, odhaczyła w notesie punkt „seks” – i o tym problemie też zapomniała.
Teraz siedziała na tarasie apartamentu, popijając absurdalnie drogiego szampana, prezent od ojca pewnego niewinnego baranka, który po pijanemu potrącił kobietę na przejściu dla pieszych. Sama w życiu nie wydałaby tyle na alkohol.
Z ufnością patrzyła w przyszłość: w swoim zawodzie była najlepsza, konto puchło, rodzina kisła z zazdrości, błagając o wsparcie, zaś do spłaty mieszkania została jedna, może dwie sprawy. Taak, Malina Bogacka, kiedyś Malwinka Gwoździk, była szczęśliwa. Do czasu…
*
Gabrysia odstawiła ostatni, umyty i wytarty, talerz do kredensu. Podśpiewując „Więc chodź, pomaluj mój świat, na żółto i na niebieeesko-o”, przebrała się w dżinsy i wiązaną w pasie koszulę, wyszczotkowała włosy tak, że faktycznie zalśniły jak miedź w promieniach słońca, przetarła denka od słoików, to jest swoje okulary, nałożyła odrobinę błyszczyku na niebrzydkie usta i… z westchnieniem zamknęła drzwi starej szafy. Ani włosy, ani koszula, ani przetarte denka od słoików, ani nawet błyszczyk na ustach nie zmieniały faktu, że była brzydka i samotna. Zaraz jednak rozpogodziła się. Był piątek. Dzień wolontariatu. Lwy, tygrysy, foki, lamy z warszawskiego zoo, którym obojętna była uroda Gabrysi, czy raczej jej brak, czekały! Może nie z radością, bo nienawidziły lekarzy weterynarii, ale jednak!
– Ciociu, biegnę do zoo! – krzyknęła przez okno.
Stefania uniosła głowę znad grządki rachitycznych kwiatków, które z trudem znosiły zacieniony kąt podwórka, i uśmiechnęła się serdecznie, jak to robiła zawsze, niezmiennie od dwudziestu ośmiu lat, na widok swej dziewczynki.
– Tylko wróć na kolację! – odkrzyknęła.
– Zoo zamykają nieco wcześniej!
– Ale ty włóczysz się potem po Starówce, a ja umieram ze strachu!
– Dobra, powłóczę się do zmroku. Okej?
– Okej.
Dziewczyna posłała opiekunce buziaka, a Stefania uśmiechnęła się raz jeszcze, wracając do pielenia.
Gabriela szła dziarskim krokiem przez most na Wiśle. Wprawdzie mogła podjechać tramwajem, ale od razu zrobiłoby się zamieszanie o to, kto ustąpi miejsca kalece. Złota polska młodzież będzie gapiła się w okno, udając, że nie widzi dziewczyny o kulach, starsi, zbulwersowani tym, zaczną na młodzież sarkać, i nim naród dojdzie do konsensusu, kto jest jak wychowany i kto ma Gabrieli ustąpić miejsca, ona będzie, zaczerwieniona z zakłopotania, wysiadała na przystanku przy miśkach. Szkoda zachodu. Już wolała przekicać przez most.
– No, no, Wisełko – rzuciła, przechylając się przez barierkę. – Coś ty taka wpieniona? I urosłaś z dnia na dzień! Tydzień temu sięgałaś dolnych schodków, teraz podskoczyłaś do górnych… Ale ja nie o tym chciałam z tobą pogadać. – Gabrysia z miną konspiratora rozejrzała się, czy nikt nie nadchodzi. Już wystarczająco dziwne wydałoby się przechodniom, że dziewczyna mówi do siebie. Nikt nie musiał oglądać maleńkiego magicznego rytualiku, który odprawiała co piątek na nadwiślańskim moście.
– Tu mam coś dla siebie – szepnęła, wyciągając z kieszeni gładki, błyszczący zielony kamyk. Stanęła tyłem, opierając się plecami o barierkę. – Chciałabym dostać tę pracę.
Rzuciła kamień za siebie, odwróciła się i odprowadziła go wzrokiem, aż plusnął do Wisły, zostawiając krąg na wodzie.
– Tutaj coś dla cioci. – Drugi kamień, kryształ górski, podzielił los poprzednika. – Żeby badania wyszły dobrze. A tu coś dla ciebie, Wisełko. W podzięce za spełnione życzenia.
Wysypała na dłoń z małej torebki sól, cukier i mąkę i cisnęła garść „karmy dla dobrych duchów” w wodę. To znaczy chciała cisnąć w wodę. W tym samym jednak momencie powiał wiatr, mąka i cukier osiadły na włosach Gabrysi, a sól oczywiście wpadła jej do oczu.
– O ja nie mogę… – jęknęła, czując piekący ból pod powiekami. – Zawsze to samo! Wiatr w oczy, no wiatr w oczy!
Zaczęła gorączkowo szukać chusteczki, gdy zadzwoniła komórka.
– No zaraz, zaraz, przecież nic nie widzę! – Po omacku sięgnęła do torebki. – Tak, słucham?
– Cześć, Gaba, jesteś szczęśliwa? – usłyszała nieznajomy kobiecy głos.
– J-jestem. Z natury i z nazwiska – odparła, nieco skonsternowana.
– To będziesz, mam nadzieję, jeszcze szczęśliwsza. Marta Czarnecka z tej strony. Twoja nowa szefowa.
– M-marta? Pani Marta z Bukowego…?!
– Ta sama. Marta-Narta. Przyjedziesz i obgadamy warunki zatrudnienia? Może jutro? Sobota, będą goście, pokażesz, co potrafisz? Mam nowego źrebaka i chciałabym, byś ty się nim zajęła. Zapraszam na dobry domowy obiad, małą przejażdżkę po terenie, może ognisko z pieczeniem pianek. Co ty na to? Masz czas? To fajnie. Czekam. Narka – i rozłączyła się.
– T-tak. Mam czas. Będę – rzuciła Gabriela do głuchego telefonu. – Narka. Nie, zaraz, zaraz, jaka „narka”?! Czy ja dobrze słyszałam?!
Potrząsnęła komórką, stuknęła o barierkę.
– O kurde, czy ja dobrze słyszałam?! Dzwoniła Marta Czarnecka, właścicielka stajni Bukowy Dworek, proponując mi pracę?! Ludzie!! Dostałam pracę!! Właśnie tę!! Wymarzoną!! – Wyrzuciła ręce do góry w triumfalnym geście, nie bacząc na przewracające się kule. – Jadę jutro do pracy!! Słyszycie?!
Mijający ją kierowcy postukali się w czoło, inni uśmiechnęli się pobłażliwie. Nie znalazła u nich zrozumienia. Zwróciła się więc do rzeki.
– Wisełko kochana, dziękuję!! Dziękuję ci!! Jutro przyniosę po kilogramie cukru, mąki i bułki tartej, tak jak lubisz, to znaczy jak chyba lubisz… Nie, jutro jadę do pracy!! Muszę się przygotować… Ale to wieczorem. Teraz zoo. – Schyliła się po kule i radośnie, wybuchając co chwila szczęśliwym śmiechem i sprawdzając na wyświetlaczu, czy rzeczywiście dzwoniła do niej pani Marta, pokuśtykała w kierunku Pragi.
Gabriela nie była wprawdzie bezrobotna, nie wyobrażała sobie, że ona, dwudziestoośmioletnia, zaradna – bo przecież to, że była ślepa jak kret i miała powyginaną nogę, nie czyniło jej niezdolną do jakiejkolwiek pracy – mogłaby resztę życia żerować na cioci emerytce. Znała takich, którzy nadal, po studiach, pasożytowali na rodzicach, dziadkach, kuzynach, czy wreszcie małżonkach, nawet specjalnie się nie tłumacząc z bycia wielką bezużyteczną hubą, Gabriela jednak, gdy tylko otrzymała dyplom, ruszyła na poszukiwanie pracy.
Szybko przekonała się, że etatu w lecznicy dla zwierząt nie znajdzie, wcale się zresztą właścicielom klinik nie dziwiąc. I nie mając żalu do kolejnego potencjalnego pracodawcy, który, zmieszany i pełen poczucia winy, odmawiał niepełnosprawnej pani doktor najskromniejszego wymiaru godzin. Kalectwo budziło we wszystkich klientach to samo zmieszanie i poczucie winy, a klinika to nie instytucja charytatywna, musiała zarabiać na właściciela i pracowników. Utrata klientów nie leżała w niczyim interesie. Gabriela naprawdę to rozumiała.
Wyprosiła więc jeden dzień wolontariatu w zoo. Tam nie było zmieszanych klientów, a zwierzęta niespecjalnie się przejmowały tym, kto im podaje zastrzyk. Pozostałe dni tygodnia, czasem niedziele, spędzała „na kasie” w Carrefourze. Bardzo by sobie tę pracę chwaliła – wśród ludzi, na siedząco, przesuwając zakupy jak robot, gdyby nie to, że aspirowała do czegoś więcej.
Konie! To była miłość jej życia.
W uczelnianych stajniach na Wolicy spędzała każdą wolną chwilę. Zamiatała korytarze, podrzucała słomę, nosiła siano i owies, szczotkowała końskie boki, wyczesywała grzywy i ogony, wreszcie, gdy odpracowała, ile się należy, wskakiwała, no może raczej gramoliła się, na siodło i gnała przed siebie. Na końskim grzbiecie była zdrową, roześmianą dziewczyną. Nie różniła się niczym od koleżanek. To było największe, choć najcichsze marzenie Gabrysi – być taką jak inni. Galopowała na czele grupy, trzymając się prosto jak świeca, przeskakiwała każdy rów i każdy zwalony pień, a końskie nogi, zdrowe cztery nogi, niosły ją przez świat ludzi zdrowych.
Zsiadała po godzinie czy dwóch, a poczucie szczęścia nie opuszczało jej aż do następnego tygodnia, gdy znów mogła powtórzyć szaloną eskapadę.
W stajni poznała swą cichą miłość, pana Adama, zaklinacza. Szczupły, niewysoki, czterdziestoletni mężczyzna, który w normalnym świecie, tym na zewnątrz, nie zwróciłby niczyjej uwagi, tutaj był obiektem westchnień całej żeńskiej załogi. Podobnie jak Gabrysia na grzbiecie wierzchowca z niepozornego człowieczka zmieniał się we władcę wiatru. Lubili razem jeździć, bok w bok pokonywać przeszkody, i to właśnie Gabrysię wybrał na uczennicę. To jej przekazał tajniki układania młodych koni naturalną, pełną łagodności, zrozumienia i miłości metodą Monty’ego Robertsa, dopiero niedawno przeniesioną na polski grunt.