Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Rok w Poziomce. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rok w Poziomce. Tom 1 - ebook

Dobra literatura kobieca!

Ewa miała Wielkie Marzenie: mały biały domek pod lasem, nad rzeką. Książę z bajki też by się przydał. Życie jej jednak nie rozpieszcza… Dramatyczna przeszłość nie pozwala zaufać ani sobie, ani innym.

Pewnego dnia przyjaciel wyciąga do dziewczyny pomocną dłoń, stawiając jednak pewien warunek: w ciągu trzech miesięcy wydaj bestseller. Proste, prawda?

Nie dla Ewy, która ma wrodzony dar do wpadania w tarapaty, remont ruiny, która kiedyś będzie jej domem, kota i dwa lekko zwariowane psy, a do tego na horyzoncie pojawia się właśnie kandydat na księcia. A nawet dwóch.

Kto inny dawno by się poddał, ale Ewa dla Wielkiego Marzenia uczyni wszystko. Nawet pokocha kogoś, kogo powinna znienawidzić…

"Rok w Poziomce" to jedna z najbardziej cenionych przez czytelniczki powieści Katarzyny Michalak. To urocza opowieść o tym, że najważniejsze jest podążanie za marzeniami. Bo one naprawdę się spełniają!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7386-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Miałam kiedyś marzenie. Wielkie Marzenie. Mały biały dom, otoczony wiekowymi sosnami, po którego ścianach pnie się dzikie wino. To marzenie było ze mną, gdy gnieździłam się w jednym pokoju z przyrodnim rodzeństwem. Gdy moim światem stał się głośny, przepełniony akademik. Było ze mną, gdy dzieliłam życie z kimś, z kim nie powinnam. I wreszcie w maleńkiej kwaterunkowej kawalerce, gdzie umierałam powoli jak dziki ptak w ciasnej klatce._

_Po latach zwątpienia obraz domku z marzeń zaczął blaknąć. Zapomniałam, jak szumią sosny i śpiewają ptaki. Zapomniałam, jak słońce przegląda się w szybkach, a wiatr rozwiewa płatki kwiatów._

_Ale mały biały dom nie zapomniał o mnie…_LIPIEC

_Kochana Ewo, tak, tak, do Ciebie piszę, koleżanko sympatyczna. Z okazji trzydziestych drugich urodzin życzę Ci tego samego, co rok temu, dwa lata temu, pięć lat temu i trzydzieści pięć lat też, choć wtedy nawet w planach Ciebie nie było, ale wiem, że Twoja dusza już do niego tęskniła. O, i to właśnie moje życzenie: miej go w końcu, bo dłużej tak nie wytrzymasz._

Ewa uniosła kieliszek szampana.

– Małego białego domu bez łap, Ewuś – wyszeptała do swego odbicia w szybie i chciała upić łyczek, ale gardło zacisnęło się nagle. – O rany, ale ty jesteś głupia! – Gniewnym ruchem otarła oczy.

Tyle lat marzyła o swym miejscu na ziemi. W poszukiwaniu wyśnionej chatynki zjeździła Polskę od morza do gór, nieważne, że był to czas, gdy na bilet autobusowy ledwo ją było stać, a i pan K. nie był tymi eskapadami zachwycony. Ewa musiała wierzyć, że mały biały dom gdzieś na nią czeka, że go odnajdzie. Utracić wiarę oznaczało pogodzić się z niewesołym życiem i poddać. A to oznaczało… no wszystko oznaczało, tylko nie _happy end_.

Za każdym razem, gdy tylko mignął w internetowej wyszukiwarce kawałek białej ściany, wsiadała w pekaes i telepała się po bezdrożach w pogoni za marzeniem. Była chyba wszędzie… Widziała miejsca piękne i ohydne: cudną lilipucią chatynkę na skraju jodłowej puszczy, nad której drzwiami widniał napis „A.D. 1878”, a za której ścianą wznosił się słup wysokiego napięcia – zupełnie jakby wysokie napięcie nie mogło przebiegać sto metrów dalej; rozwalające się siedlisko nad stawem z łabądkami, gdzie panowała taka cisza, że słychać było bicie własnego serca i śpiewy podpitego sąsiada; chatka wprost z bajki o złej czarownicy, kryta strzechą, nad rzeczką, która latem zamieniała się w rów melioracyjny, woniejący niekoniecznie fiołkami… Tak wiele wypraw w nieznane i ciągłe rozczarowania. Nie to! Znów nie to! Za blisko, za daleko, za mało, za dużo…

Normalny człowiek nie ma takich dylematów – żyje tam, gdzie musi, ale Ewa chciała żyć tak, jak sobie wymarzyła. Do życia według wyobraźni innych zmuszano ją wystarczająco długo.

Trzy lata temu zarzuciła poszukiwania, uważając, że dla takiej sieroty życiowej jak ona zdobycie kawalerki na Woli jest mistrzostwem świata. Przynajmniej ma swój prawie-własny kawałek podłogi. Może gdyby ściany pomalować na biało, wiecznie szare od ulicznego kurzu okna przyozdobić muślinową firaneczką z falbanką, nad łóżkiem przykleić fototapetę z leśnym wodospadem i… Tak, tak, Ewuś, łudź się, łudź. Dopóki wijesz gniazdko na tych dwudziestu pięciu metrach, nie tęsknisz.

Wzniosła drugi toast. Również za swój dom, nucąc pewną starą piosenkę:

– „Mały biały pies, bez łap…”, bez łat! – Roześmiała się serdecznie. Świat poróżowiał, mimo że za oknem panowały egipskie ciemności – nie wiadomo dlaczego w całej dzielnicy wyłączyli prąd.

W bardzo romantycznej scenerii, przy chybotliwym płomieniu świecy zdobytej na sąsiedzie (własnych jak zwykle zapomniała kupić), Ewa otworzyła swój tajemny kajecik rzeczy ważnych i nieważnych i rzekła z mocą:

– Pisz! Opisz to, czego pragniesz. I bez bajerów typu: chatynka kryta strzechą, w świetnym stanie, niewymagająca remontu, najchętniej na Żoliborzu. Wiesz, czego szukasz, no nie?

Wiedziała.

Przygryzła końcówkę długopisu, czekając na wenę twórczą, i… wzięło ją na rysowanie, czego absolutnie nie powinna robić, bo talentu malarskiego nie miała. Nawet linia prosta wychodziła spod ręki Ewy jak po beri-beri, nie mówiąc o kółku. Domek więc, gdy skończyła szkic, wyglądał jak po przejściu huraganu Katrina.

– I jeszcze las – mruczała do siebie, stawiając sosenki: kreska pionowa (no, prawie pionowa) i drabinka gałęzi. – I rzeka! Koniecznie rzeka! Domek z marzeń bez rzeki to jak ryż z trus­kawkami i śmietaną bez ryżu…

I oto między sosenkami pojawiła się rzeka. Ewa przechyliła głowę, przyglądając się własnemu dziełu. Spłynęło na nią w tym momencie dobre, piękne wspomnienie. Urle. Senna, cicha stacyjka kolejowa. Rozgrzany od słońca peron. Parę bagaży. Mama, ścis­kająca jej rączkę w ciepłej dłoni. Las obezwładniająco pachnący żywicą. Maleńki domek kempingowy na polanie pełnej dokazujących dzieciaków, a wieczorem spacer nad rzekę. Nad piękny, wolno toczący swe pias­kowe wody Liwiec. Ewa pokochała go od pierwszego wejrzenia. A gdy okazało się, że utopić się w nim nie sposób, bo woda nie sięga wyżej kolan, miłość ta nie wygasła przez następne lata, choć powtórnie do Urli na wakacje nie przyjechały.

Pozostało wspomnienie z dzieciństwa do dziś rozgrzewające serce tamtym słońcem i ciszą. Wspomnienie i tęsknota.

– O nie, nie, więcej mazać się nie będziemy – pokręciła głową, otworzyła laptopa, którego baterie na szczęście jeszcze zipały, i zaczęła pracowicie wypełniać kryteria wyszukiwania. Na koniec zdecydowanie dopisała: „Liwiec”, wcisnęła enter i… oniemiała. Wyników było pięć. Ale mały biały dom bez łap tylko jeden.

– Nie wierzę. Po prostu nie wierzę – szeptała, raz po raz oglądając załączone zdjęcia.

No, był! Stał sobie na polanie otoczonej sosnami, grzał białe ściany w promieniach wiosennego słońca, dzikie wino pracowicie wspinało się aż po dach. Z zamk­niętymi oknami zdawał się drzemać w oczekiwaniu na tę, która go odnajdzie i pokocha.

– Czyli na mnie! Na mnie!

Ewa otrząsnęła się z oszołomienia i chwyciła komórkę. Zaraz, chwileczkę, która godzina? Po dziesiątej, ale troszkę. Najwyżej pośrednik nie odbierze.

Odebrał.

– Tak, chcę obejrzeć domek w Urlach! – krzyczała chwilę potem na biednego człowieka, który w tę późną godzinę marzył o wszystkim, tylko nie o telepaniu się pod Warszawę. – Teraz! Natychmiast! No tak, nieco późno i noc za oknem… Więc jutro! Z samego rana!

Wiejska droga, rozmyta przez deszcze, ciągnie się w nieskończoność. A oni ciągle jadą. Ostatnie domy przy drodze. Wydaje się, że dalej jest już tylko las, lecz oto nagle… coś białego wyłania się nieśmiało zza drzew.

„To ty?” – zdaje się pytać malutka chałupka z zabitymi oknami i odpadającym tynkiem.

Ewa jak zahipnotyzowana wysiada z samochodu. Nie przeszkadza jej siąpiący deszcz ani to, że w błocie grzęzną buty. Brama skrzypi w proteście, przerdzewiałe zawiasy nie chcą się obracać, ale to Ewie też nie przeszkadza. Tak właśnie ma być. Pięknie, skrzypiąco, niełatwo. I tak jest.

Wiekowe sosny otaczają dom. I tę, co właśnie przekroczyła furtkę. Pochylają się nad dziewczyną, biorą ją pod opiekę. I już nic złego nie może się Ewie przytrafić. Nie tutaj. Stoi pośrodku polany, rozgląda się dookoła, oczarowana. Deszcz spływa po włosach, policzkach, mokrej kurtce, ale mniejsza z tym. Tak musi być. Musi ujrzeć swój dom w najgorszym stanie, by wiedzieć, co ją czeka, i mimo to podjąć decyzję, którą zdumiony pośrednik właśnie słyszy:

– Kupuję ten dom.

– Ale może zajrzy pani do środka?

Ewa kiwa głową. Wprawdzie i tak kupi domek z marzeń, ale żeby pośrednik ceny nagle nie podbił, trzeba będzie trochę pomarudzić. I Ewa wybrzydza, choć pragnęłaby klęknąć i ucałować próg.

– Te drzwi chyba nie wypadną z zawiasów? – mówi, kręcąc nosem.

Dom w środku odstręcza bardziej niż na zewnątrz. Ale ona nie widzi ciemnego korytarza, zimnych pokoi z łuszczącą się farbą na ścianach i oknami zabitymi dechami. Nie. Ona widzi to miejsce takim, jakie będzie za… rok? Za dwa? Kiedyś, gdy Ewa zdobędzie pieniądze na jego remont. Kiedyś pokoje będą jasne i przytulne. Podłogi kryte linoleum znikną, a na ich miejscu pojawi się błyszczący dębowy parkiet. Okna zrzucą ohydne okiennice i rozbłysną szybkami w białych ramach. Tak kiedyś będzie.

– Jestem zdecydowana – zwraca się do pośrednika, a ten nie wierzy w to, co słyszy. Patrzy na Ewę z niedowierzaniem.

– Niech się pani jeszcze zastanowi i zadzwoni do mnie jutro – proponuje.

Ewa zgadza się.

Przez całą noc śni jej się mały biały dom. Bez łap. Po co domowi łapy?

– Nie ma mowy, żebym pożyczył ci pieniądze! – Ojczym nie słuchał jej próśb i wyjaśnień. Po prostu odwrócił się plecami.

– Nie chcę, żebyś mi pożyczał! Chcę, byś mi oddał to, co ja ci pożyczyłam! – Ewa, bliska łez, miała ochotę wydrapać te wiecznie przepite ślepia. Parę lat temu, gdy terma w obskurnej łazience spadła mamie na plecy, mocno ją obijając, Ewa wyjęła pieniądze z konta i z nikim się nie konsultując, zafundowała remont łazienki. Wprawdzie pan K. zrobił jej o to karczemną awanturę, ale mama miała łzy w oczach i były to rzadko u niej widywane łzy szczęścia. Więc i Ewa była szczęśliwa. Ojczym zarzekał się, że pieniądze zwróci. Wtedy Ewa wielkodusznie machnęła ręką. Dziś rozpaczliwie ich potrzebowała.

– Potrzebuję tych pieniędzy na zaliczkę. Przecież twoja firma dobrze prosperuje – w głosie dziewczyny zabrzmiało błaganie. Jakże siebie za to nienawidziła…

– Myślę, że powinnaś mi jeszcze dopłacić. Utrzymywałem cię przez dwadzieścia lat, płaciłem za prąd, wodę, żarcie, że o ciuchach nie wspomnę.

– Złamanego grosza na ciuchy nigdy mi nie dałeś!

– Jesteś podła i niewdzięczna.

I to był koniec rozmowy.

Mama, z bezgranicznym smutkiem w dawno zgaszonych oczach, odprowadziła Ewę do drzwi. Gdy ta miała przekroczyć próg, pani Anna obejrzała się, by sprawdzić, czy mąż nie widzi, chwyciła rękę córki i zamknęła na zwitku banknotów.

– Mamuś! – Ewa chciała cofnąć dłoń, wiedząc, że matce nigdy się nie przelewało: jej małżonek był hojny dla wszystkich, mamuśki, brata pijaka, kumpli od piwa, tylko nie dla żony – ale ona wyszeptała:

– Na zaliczkę nie wystarczy, córeńko, ale będzie chociaż na zasłonki w różyczki. Zawsze o takich marzyłaś.

– Mamo… – Ewie łzy zakręciły się w oczach. W domu, w którym zostawiła matkę, zasłony w oknach pamiętały czasy Gierka. Ale wiedziała, że spełniając swoje marzenie o muślinie w różyczki, spełnia marzenie Anny. – Dziękuję, mamusiu. – Ucałowała pomarszczony policzek niestarej przecież kobiety, uścis­kała chude, przygarbione ramiona i przyrzekła sobie: jeśli mały biały i bez łap będzie kiedyś jej, to znajdzie się w nim cudny pokoik dla tej nierozpieszczanej przez los kobiety.

– Dokąd teraz? – zapytała siebie, gdy już ochłonęła po rozmowie z ojczymem. – O nie, nie, tylko nie Andrzej!

Wsiadła do tramwaju i pojechała do Andrzeja.

– Nie chcę stu pięćdziesięciu tysięcy! Potrzebuję jednej dziesiątej, na zaliczkę! Bank tyle żąda, by dać mi kredyt! Przecież ci zwrócę! – prawie płakała, słysząc kolejne „nie”. Ostatnie „nie”, bo już nie miała się do kogo zwrócić. Tak naprawdę nie dziwiła się przyjaciołom, że nie chcieli inwestować w tak kiepski interes, jakim była Ewa. Bez pracy, bez oszczędności, bez per­spektyw… Dla banku i dla przyjaciół jej zapewnienia: „Przecież zwrócę!”, brzmiały mało wiarygodnie, z tym że bank brał w zastaw hipotekę, przyjaciele zaś dostawali samo zapewnienie.

– Masz przecież trzy domy, na koncie z milion, samochód jak sam Rockefeller, a za dywidendy z giełdy zafundowałeś swoim pracownikom wycieczkę na Bali! Za pięćdziesiąt tysięcy! – krzyczała Ewa do swojego najlepszego kumpla, przynajmniej tak jej się wydawało, że najlepszego, gdy wyczerpała już inne możliwości. Andrzej był jej ostatnią deską ratunku. I ostatnią osobą, do której zwróciłaby się z jakąkolwiek prośbą, o pożyczce nie wspominając. Ta deska właśnie powiedziała „nie”. Ona również! – Człowieku, dam ci w zastaw… – Ewa umilkła, myśląc rozpaczliwie, co ona może dać facetowi, który ma wszystko. Chyba tylko siebie. A piętnastu tysięcy to ona warta nie była…

– Odpracujesz to – rzekł nagle.

– J-jak? – zająknęła się, będąc jeszcze myślami przy dawaniu w zastaw siebie.

– Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie pewien pomysł. – Andrzej otworzył złotą papierośnicę (kto w dwudziestym pierwszym wieku trzyma w czymś takim papierosy?!) i po chwili zaciągał się dymem, wiedząc, jak bardzo Ewa tego nie cierpi. Teraz miał ją w garści i mógł sobie pozwolić na wkurzanie kumpelki. – Chcę założyć wydawnictwo. Ty je poprowadzisz.

– Ja?! – Ewa spojrzała na niego ze zgrozą. – Dlaczego ja?!

– Bo się nadajesz.

Spojrzała po sobie. Ona? Nadaje się?!

– No i jesteś w potrzebie – dokończył, uśmiechając się podle. – Rozkręcisz interes, sprzedasz z zyskiem pierwszą książkę i jesteśmy kwita. – Nawet nie zapytał, co ona na to. Znał Ewę lepiej, niż ona znała siebie samą. Wiedział, że dla domu, dla własnego miejsca na ziemi, którego pozbawiono ją w brutalny sposób, jest gotowa uczynić wszystko. Nie „prawie wszystko”, lecz dokładnie tak: wszystko. Cenił ją jednak na tyle, by tego „wszystkiego” nie żądać. Chciał tylko rozkręcenia wydawnictwa i sprzedania z zyskiem jednej książki.

Musiała się otrząsnąć z zaskoczenia, bo spytała konkretnym tonem:

– Jak wysoki ma być to zysk?

– I taką cię lubię. – Uśmiechnął się po raz drugi.

– Jeśli mnie lubisz, to zgaś tego peta!

– Od dziś jestem twoim szefem i mogę robić, co mi się podoba.

– Spróbuj, to cię o molestowanie oskarżę.

– Ej! – wykrzyknął oburzony – nie mam zamiaru nastawać na twoją cześć!

– Powiesz to w sądzie, akurat ci uwierzą. – Tym razem ona się uśmiechała. Tak samo złośliwie jak Andrzej przed chwilą.

– Pax! Pax! – Uniósł ręce, wyrzucając papierosa. – Wchodzisz w to?

– Wchodzę – odparła bez dalszych wahań. To mogło być ciekawe wyzwanie. No i pewne pieniądze, bo o Andrzeju można było mówić różnie, ale słowa dotrzymywał.

– Dziś będziesz miała forsę na koncie. Od jutra zaczynasz pracę.

Ewa skinęła głową.

– A co będę robić?

Wzruszył ramionami.

– Skąd ja mam wiedzieć? To, co robią wydawcy!

„Agencja Wydawnicza – Ewa Potulna”? Niee… Z takim nazwiskiem to co najwyżej „Agencja Towarzyska – Ewa Potulna”. O karierze na rynku książki, na kapryśnym, wymagającym rynku rekinów biznesu ona, romanistka, może zapomnieć. Owszem, skończyła także zarządzanie na SGH, no i Andrzej chyba wiedział, co robi, powierzając jej ten projekt, ale…

– Andrzej zawsze wiedział, co robi – mruknęła do siebie, rysując esy-floresy, zamiast pracować nad logo swej nowej firmy. Prawdę mówiąc, esy-floresy to jedyne, co Ewie wychodziło. – Tylko raz się pomylił…

Andrzeja poznała na studiach podyplomowych. On ukończył wcześniej handel zagraniczny – z wyróżnieniem, kujon wstrętny, ona romanistykę na uniwerku. Również z wyróżnieniem. Kujon wstrętny. Jako najlepszej studentce przyznano jej stypendium na dalsze kształcenie, spodziewając się, że cicha i nieśmiała Ewa zrobi doktorat z pisma obrazkowego dzikich Hunów i do końca cywilizacji będzie przerzucała zatęchłe woluminy w uniwersyteckiej bibliotece, ona zaś zadziwiła wszystkich, zapisując się na zarządzanie.

– I czym ty będziesz zarządzała? – wyśmiewał ją bezlitośnie ojczym. – Siecią lumpeksów?

Trochę racji miał, bo z takimi zasobami finansowymi, z jakimi Ewa wyszła z rodzinnego domu, jedynie na sklep z używaną odzieżą było ją stać. No, sklepik. Jeśli właściciel odroczyłby płatności na pół roku, a odzież dał w komis. Ewa, jak przystało na szarą myszkę, była biedna jak mysz kościelna. Innym studia podyplomowe wydawały się kaprysem, dla niej jednak stanowiły furtkę do lepszego świata. I własnego domku.

Uskrzydlona nową nadzieją, na studiach podyplomowych pokazała, na co ją stać – kujon wstrętny! – i od pierwszych zajęć do ostatnich konkurowała o palmę pierwszeństwa ze zdolnym, inteligentnym i przebojowym Andrzejem Sadowskim.

Od początku wpadli sobie w oko, jak to z przeciwieństwami bywa. Złoty chłopiec i szara myszka, bogaty do obrzydzenia i ciułająca każdy grosz, by na czynsz starczyło. Uroczy, dowcip­ny, rozrywany przez studenckie towarzystwo i chorobliwie nieśmiała, z wiecznym kompleksem niższości.

O dziwo, towarzystwo Andrzeja okazało się dla Ewy zbawienne. Po paru miesiącach rozkręciła się na tyle, że potrafiła zaskoczyć kolegów i koleżanki przebłyskiem humoru czy ciętą ripostą. Okazało się, że jest również niegłupia. I całkiem sympatyczna. Tylko urodę miała pospolitą, niestety. Nijakiego koloru i nijakiej długości włosy, skutecznie ukrywające miłą twarz i ładne oczy, które prosiły się o odrobinę cienia do powiek i maźnięcie tuszem. Szczupłe ciało spowite w bezkształtną masę dziwnych szat. Zgrabne nogi ukryte pod workowatymi spódnicami… To wszystko – obok Andrzeja, który zawsze, po prostu zawsze, chyba nawet na plaży nudystów, wyglądał jak z żurnala – czyniło z Ewy osobę niewidzialną.

Taką oto niedobraną, ale nierozłączną parą stali się Andrzej i Ewa. Trzeba dodać, że z jego strony była to opiekuńczość starszego brata, podszyta współczuciem, z jej strony natomiast z siostrzanym uczuciem niewiele miało to wspólnego. Podkochiwała się w Andrzeju beznadziejnie od pierwszego dnia studiów aż do pewnego wieczoru, kiedy to spił ją likierem kokosowym (do dziś Ewa na widok malibu ma odruchy wymiotne) i w prostych żołnierskich słowach wybił dziewczynie siebie z głowy.

Na pocieszenie dodał:

– Znalazłem kogoś dla ciebie. Fajny gość. Kumpel z liceum. I taka sama sierota jak ty.

– Ale ja nie chcę takiej sieroty jak ja! – zapłakała Ewa. – Jedna w domu wystarczy! Ja chcę… – „ciebie” chciała dokończyć, ale Andrzej uciął stanowczo:

– Pasujecie do siebie. Daj mu szansę.

I to był ten jeden jedyny raz, kiedy się pomylił. Pan K. nie był fajnym gościem. A sierotę grał na własne potrzeby…

Ewa ze zdumieniem spojrzała na zabazgraną kartkę papieru. Wspomnienia pochłonęły ją do tego stopnia, że ani się obejrzała, a miała przed sobą całkiem imponujące logo.

_Very impressive_ – jakby powiedział Andrzej.

– Taka moja mała impresja… Impresja! No właśnie! – Ewa dźgnęła triumfalnie powietrze. – „Wydawnictwo Impresja”. Koniec. Kropka. Żadnych Potulnych! I pierwsze, co zrobię, to zmienię nazwisko. Na Złotowska! Po babci!

Wydawnictwo Impresja ulokowało się w jednym z pokojów Andrzejowego imperium. Stary dworek na Woli, przy jednej z głównych arterii wylotowych Warszawy (jak on się uchował?), był miejscem wymarzonym na coś tak romantycznego jak wydawanie książek. Ewa rozglądała się po dużym, jasnym pomieszczeniu, już widząc w marzeniach regały pełne pięknie wydanych woluminów. Samych znanych i cenionych autorów. Zafón, Clavell, Coben, Evans… Ech! Pukanie, czy raczej walenie do drzwi sprowadziło dziewczynę na ziemię. Zafón musi poczekać, przywieźli meble: biurko, regały (które za chwilę będą pełne pięknie wydanych i tak dalej), komputery i…

– A po co mi to? – Ewa uniosła brwi na widok niewątpliwie cennego, wspaniałego zegara szafkowego, który jednak za nic nie pasował do biurowego wnętrza.

– Będzie ci przypominał, że czas to pieniądz – odpowiedział Andrzej, który właśnie pojawił się w drzwiach. – Na spłatę długu masz trzy miesiące.

– A skąd ja ci w trzy miesiące bestseller wytrzas­nę?!

Wzruszył ramionami i zniknął.

Ewa opadła na fotel obrotowy, wcale wygodny, gapiąc się z niedowierzaniem na drzwi, w których przed chwilą stał jej szef, rzucając tak absurdalnym dead­line’em. Wczoraj do późna buszowała po internecie i już nieco orientowała się w prawach i zasadach rządzących rynkiem wydawniczym. Przeszukała fora, zrzeszające zarówno wydawców, jak i autorów książek, redaktorów, tłumaczy, korektorów… Przyjrzała się stronom wydawnictw oraz największych salonów sprzedaży. Długo w nocy obmyślała strategię swojego wydawnictwa i nad ranem wiedziała jedno: zrobi to, do czego się zobowiązała. W ciągu pół roku znajdzie, opracuje i wypromuje best­seller dla Andrzeja. Ale to miało być pół roku, a nie jeden kwartał!!

– Ej, Andrzej, słuchaj… – Wpadła do gabinetu szefa bez pukania i wypadła jak niepyszna. Jola, ciemnowłosa piękność, którą rano przedstawił jej jako osobistą sekretarkę, w bardzo osobistym zbliżeniu całowała się z Andrzejem. Dobrze, że tylko całowała…

Ewa zapukała donośnie w zatrzaśnięte przed chwilą drzwi.

– Można?!

– Można. – Jola wyszła z gabinetu, poprawiając włosy z uś­miechem pełnym wyższości, na co Ewa jednak nie zwróciła uwagi. Andrzej, czy raczej związek z nim, nie postał jej w myślach nawet przez sekundę.

– Na drugi raz nie wpadaj bez zapowiedzi… – zaczął obronnym tonem, ale Ewa machnęła ręką.

– Twój gabinet, twoja sekretarka, twoje ekhm… migdałki. Ja w sprawie terminów. Trzymiesięczny jest nieosiągalny.

– Dlaczegóż to? – Wstał, nie patrząc na nią, podszedł do lustra i poprawił kołnierzyk koszuli. – Cykl produkcyjny książki trwa dwa miesiące. Dałem ci fory.

– To daj jeszcze tę książkę!

– Ja, kochana, jestem producentem kasy, nie bestsellerów. – Odwrócił się od lustra i posłał Ewie swój zwykły złośliwy uśmieszek. – Ogłoś konkurs – poradził uprzejmie, spoglądając znacząco na drzwi. Audiencja była skończona. Jola czekała.

– Na drugi raz zamknij drzwi na klucz – odparła tym samym tonem.

– Na drugi raz się przyłącz.

Ewa posłuchała jego rady – tej dotyczącej konkursu, nie przyłączania się.

Patrzyła na ekran komputera z niedowierzaniem. Trzydzieści trzy zgłoszenia?! Wczoraj umieściła w sieci informację o konkursie na wszystkich forach dla pisarzy i kandydatów na pisarzy i już trzydzieści trzy zgłoszenia?! Miała nadzieję na odzew, ale takiego się nie spodziewała! Co z tymi piszącymi, nikt ich nie chce, że odpowiadają na ogłoszenie typu: „Nowe wydawnictwo poszukuje swojej autorki”? Tak, tak, bo Ewa postawiła na literaturę kobiecą. Po rozmowie z szefem poszła do Fortu Wola, odwiedziła Empik, popytała miłych ludzi z informacji, kto co kupuje, i dowiedziała się ciekawej rzeczy: trzy czwarte klientów Empiku to kobiety. Osiemdziesiąt procent czytających w Polsce to też kobiety. Na liście bestsellerów na pierwszych miejscach kobiety i literatura kobieca. Czyli baby rządzą. A jeśli ona ma rządzić w swoim domu, to musi jedną taką babę upolować. Dała więc ogłoszenie.

Dziś miała trzydzieści trzy, o!, trzydzieści cztery, chętne. I dwóch chętnych rodzynków.

Otworzyła pierwszego maila.

Szanowni Państwo

Jestem uczennicą trzeciej klasy technikum. Od dawna pisze książki (kto pisze? Ta uczennica? To chyba „piszę”?). Wszyscy z mojej klasy chcą je czytać i mówią, że musze je wydać. Chciałabym wysoki nakład i procent od sprzedarzy („sprzedarzy”?! Litości!). Moja powieść pt. „W twoich ramionach” (czyich, bo nie moich!) jest w załączniku.

Ewa bez wielkich nadziei otworzyła załącznik.

Cóż, powieść uczennicy klasy trzeciej, cierpiącej na „lekką dysortografię”, przedstawiała się następująco:

Był wieczór, gdy Monika szła ulicą Długą 25. Spieszyła się, bo było coraz ciemniej. A ulica była pusta. Nagle usłyszała za sobą szybkie kroki. I czyjś bardzo męski, głęboki i aksamitny głos:

– Hej, laska, podwieźć cię?

– Nie, dziękuję – odparła wyniośle Monika. – Sama trafię.

Zrobiła kilka kroków, ale głos nie dał za wygraną.

– Może jednak cię podwieźć? Mam bajer wóz.

Zerknęła z ciekawości: faktycznie, na chodniku stał złoty porsche carrera cabrio.

– Phi! – odpowiedziała. – Takim to mój stary na zakupy jeździ.

Zaszedł jej drogę. Był nieziemsko przystojny. Ciało miał modela. Bary szerokie a w biodrach wąski. Pod koszulą grały mięśnie. A twarz… twarz miał anioła na wpół z lucyferem. Monice serce zaczęło bić mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.

– Może jednak podwieźć? – zapytał kusząco, uśmiechając się przy tym jak Brad Pitt.

– Nie, dziękuję – odpowiedziała słabym głosem.

Taki dialog, w którym on chce, a ona nie chce, ciągnął się przez pół książki. Pół pięćdziesięciostronicowej książki. Nieco krótkiej jak na potencjalny bestseller. W końcu ona zechciała. Uff! Trafili do jej mieszkania i gdy mieli wskoczyć do łóżka, zgasło światło. A zapowiadało się interesująco…

Ewa otworzyła drugiego maila.

szanowni państwo

na wstępie uprzedzam że nie używam dużych liter i znaków interpunkcyjnych – to wyraz mojego buntu przeciw zinstytucjonalizowaniu zawodu literata tudzież poety (dobrze, że używa polskich czcionek) nie mogę zaproponować powieści ponieważ jestem zwolennikiem krótkich form ale przesyłam tomik moich wierszy by zaprotestować przeciw dyskryminacji tej formy ekspresji

Wiersz otwierający zbiór byłby naprawdę piękny, gdyby Ewa zrozumiała, o co w nim chodzi i jak się go czyta – wyrazy i pojedyncze litery rozrzucone były bowiem po całej stronie. To też była zapewne forma protestu…

Szanowni Państwo

Jestem początkującym pisarzem (o, nareszcie! Wprawdzie facet, nie babka, ale nie mam uprzedzeń, byleby tylko przysłał coś dobrego) z dokonaniami (proszę, proszę!). Nie uznaję literatury dla kucharek (ooo… szkoda…), by więc podnieść poziom konkursu, załączam coś bardziej ambitnego. Nadmieniam, iż powieść ta, mimo że jeszcze nie znalazła swego wydawcy – ja sięgam na najwyższą półkę (to ci się chwali) – już została zgłoszona do nagrody Najlepszy Debiut na Osiedlu Laski (tu Ewie zabrakło komentarza).

Oda do brudnego okna

Ludzkie twarze są jak brudne okna. Puste. Nie widać przez nie głębi. Nie widać, co jest po drugiej stronie. Nie widać nic. Patrzę. Próbuję przebić się przez maskę nijakości, ale moje wysiłki idą na marne. Nic. Nic nie widać. Tylko pył. Szary pył codzienności. Smugi zmagań z każdym dniem. Bruzdy razów.

Ewa niemal zapłakała. Może i było to ambitne, ale już pierwsze linijki wprawiły ją w ciężką depresję, a ona nie chciała, by po przeczytaniu superbestsellera czytelniczki zaczęły zdzierać maski z zapylonych twarzy i wyskakiwać przez okna w ramach protestu. Aha: i smugi ścierać. Tudzież bruzdy. Bruzdy to chyba kolagenem traktować.

Niestety, kolejnych trzydzieści parę maili było bliźniaczo podobnych do trzech pierwszych. „Wprawdzie nie jestem…”, „Wyraz egzystencjalnego buntu…”, „Dźwignąć prozę kobiecą na wyższy poziom…”. Jedynym urozmaiceniem wśród powodzi tej radosnej twórczości była propozycja seksu – „aż dolecisz na Marsa i z powrotem” – oraz reklama odkurzacza bezprze­wo­dowego Pingwin. Nie skorzystała ani z jednej, ani z drugiej: potrzebowała książki, nie seksu z Pingwinem.

Następne dni nie przyniosły żadnych ekscytujących odkryć. Owszem, było parę porządnie napisanych prac, ale… takich książek Ewa, namiętna czytelniczka, zaliczyła w życiu sporo: redaktorka znanego magazynu, singielka (bo to teraz modne), postanawia zerwać z obecnym życiem i szukać szczęścia na prowincji. Tam odnajduje nie tylko spełnienie zawodowe, ale i miłość. Koniec. Kropka.

– Kurczę, czy te kobiety kupują jakiś program do pisania powieści? – zastanawiała się głośno, mieszając herbatę najpierw sobie, potem Andrzejowi. – Wstukują imiona, wiek, dane głównej bohaterki i postaci drugoplanowych, komputer przetwarza informacje i ziuuu… drukuje gotową powieść? Koniecznie o pani redaktor, singielce, która to… i tak dalej?

– A o kim niby mają pisać?

– No wiesz, jest parę ciekawych zawodów…

– Ale przedstawicielki tych zawodów nie piszą. Piszą panie redaktor znanych magazynów, singielki (bo mają dużo czasu na pisanie), które nie spełniwszy się na stanowisku redaktora znanego magazynu (bo pisarka jako redaktor nigdy się nie spełni), rzucają dotychczasowe życie, sprzedają mieszkanie na Saskiej Kępie i wyprowadzają się na wieś, by tam…

– Zaraz, zaraz, skąd to wiesz?!

– Podczytuję nadesłane prace. – Andrzej uśmiechnął się niewinnie.

– Ale to moje!

– I moje – wszedł jej w słowo. – Nie zamierzam się wtrącać do twojej roboty, ale te powieścidła są takie – już chciał powiedzieć „śmieszne”, lecz ugryzł się w język – urocze, że nie mogę się oprzeć – dokończył.

Ewa posłała mu udręczone spojrzenie.

– Właśnie. Urocze i jednakowe. Jakich pełno na półkach. A mój superbestseller ma być jedyny i niepowtarzalny. I też uroczy – zastrzegła.

– Może pomysł z konkursem nie był najlepszy… – zamyślił się. – Może powinnaś poszperać po blogach albo na forach autorów piszących do szuflady, tam znaleźć perełkę…

Piknął sygnał przychodzącej wiadomości.

Oboje odruchowo pochylili się nad ekranem.

Szanowni Państwo

Zwracam się do Państwa w imieniu mojej przyjaciółki Karoliny, bo ona sama jest zbyt nieśmiała, by wykonać pierwszy krok. Ja uważam, że nie ma się czego wstydzić – pisze od najmłodszych lat i pisze pięknie. Bardzo proszę dać jej szansę i przeczytać choć pierwszy rozdział załączonej powieści.

Serdecznie pozdrawiam.

Katarzyna Em jak Michalak

– Dziwny mail – mruknęła Ewa, czekając, aż plik się otworzy. – Jeśli faktycznie napisała go przyjaciółka autorki, to chciałabym mieć taką przyjaciółkę. „Gdzie dom twój, tam miłość twoja” – zaczęła na głos. – Ładnie się zaczyna, prawda?

Gabrysia była szczęśliwa. Gdzie tam szczęśliwa! Była Szczęśliwa, przez duże S, właśnie tak. Tym oto – dobrze wróżącym, niepraw­daż? – nazwiskiem obdarzyła znalezione na wycieraczce niemowlę ciocia Stefania. Tym i jeszcze oceanem miłości, czułości i troski. Gabriela nie mogła lepiej trafić.

– No, nareszcie! Nareszcie o kimś szczęśliwym, a nie sfrustrowanym, z brudną twarzą i pustym oknem!

Ewa przewinęła kilka stron i z rosnącym zachwytem czytała dalej…

Koń o imieniu Bingo, który dotychczas szalał po pastwis­kach z bandą podobnych jemu wyrostków, biegał dookoła małego padoku, tuląc uszy. Pełnymi przerażenia oczami łypał na stojącego pośrodku człowieka.

Dlaczego mnie dręczysz?! Czego chcesz?! – krzyczał każdą komórką ciała.

Biała jak mleko sierść błyszczała od potu w promieniach słońca.

Odejdź! Boję się ciebie!

Ale człowiek nie chciał odstąpić ofiary. Z rozłożonymi rękami i drapieżnym spojrzeniem stał pośrodku padoku, groźny, silny, przerażający. Koń mógłby zabić prześladowcę jednym uderzeniem kopyta. Stratować i wbić w ziemię. Zaklinacz o tym wiedział.

– Oho, będzie o zaklinaczu koni – mruknął Andrzej.

Nagle jedno ucho, dotąd przyklejone do czaszki, drgnęło.

– No, dalej, koniku – szepnęła dziewczyna.

– O zaklinaczce – poprawiła Andrzeja Ewa i czytała dalej, z coraz silniej bijącym sercem.

Bingo podszedł do niej. Z sierścią zlepioną potem, z resztkami przerażenia w oczach, z rozedrganymi nozdrzami, ale gotowy zaufać nowej przewodniczce. Wyciągnęła do zwierzęcia dłoń. Pogładziła je po szyi. Przyjęło pieszczotę z niemal ludzkim westchnieniem ulgi. Gabriela ujęła głowę konia w dłonie i dotknęła czołem jego czoła. Ta chwila, najpiękniejsza w życiu i zwierzęcia, i zaklinacza, chwila, gdy dziki ogier po raz pierwszy oddaje się z całym zaufaniem w ręce człowieka, wycisnęła łzy z jej oczu. Połączenie – tak nazywał się ten magiczny moment.

Powoli, by nie spłoszyć nowego przyjaciela, przerzuciła pętlę lassa przez jego szyję i trzymając drugi koniec luźno zwisającego sznura, ruszyła ku wyjściu z padoku. Kuśtyk, kuśtyk, ciągnęła za sobą niewładną nogę, przygryzając wargi z bólu. Koń szedł tuż obok, z głową zwieszoną tak samo jak u dziewczyny.

Andrzej z Ewą spojrzeli po sobie.

– Chyba masz swój bestseller.

Bez słowa przyciągnęła do siebie klawiaturę.

Szanowna Pani!

Załączony fragment bardzo nas zaintrygował. Proszę o przesłanie dalszego ciągu powieści. I o kontakt do autorki! Musimy się spotkać!

Pozdrawiam.

– Zbyt entuzjastycznie – skrzywił się Andrzej. – Przewrócisz jej w głowie już na dzień dobry.

– Nieśmiałej dziewczynie, która ma niesprawną nogę i boi się wysłać do wydawcy swoją pracę, nie można przewrócić w głowie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: