- W empik go
Rolf Brougle — Fragmenty - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Rolf Brougle — Fragmenty - ebook
Opowiadania ze Świata Mroku, w którym Magia jest czymś, co może spotkać każdego, a ciemność nie jest jedynie pustym słowem.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-273-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przedmowa
Oddaje w Państwa ręce niewielki tomik opowiadań. Są mi one bardzo bliskie z kilku powodów. Ich bohater, pojawił się w mojej głowie ponad dwadzieścia lat temu. Zarówno ja, jak i on byliśmy młodymi ludźmi. Razem dorastaliśmy i przeżywaliśmy wzloty i upadki. To w tych opowiadaniach widać. Te wcześniejsze, charakteryzują się wręcz szczeniacką pewnością siebie, zachwytem światem przedstawionym i odkrywanym. Oczywiście, także stylem pisarskim. Te późniejsze… sami Państwo ocenicie. Oto dwadzieścia lat z życia Rolfa Brougle. Tak w skrócie.Fragmenty
Listopad to nie jest dobry czas na narodziny. Skorpion przechodzi w strzelca, zły układ. Wtedy rodzą się najwięksi popaprańcy i świrusy. Czasem psychopaci. Ja urodziłem się w listopadzie. Przyszedłem na świat razem z deszczem i piorunem, i tak już na nim pozostałem. Urodziłem się w domu. Ojciec był zbyt pijany, by zawieźć matkę do szpitala. Spał na kanapie przed telewizorem. Spojrzałem na świat punkt trzecia…
Ijoon Brougle był oficerem wojsk NATO stacjonujących w Berlinie. Tam też poznał moją matkę — Hildę. Hilda Rozencranz była Niemką żydowskiego pochodzenia, która uniknęła Holocaustu. Pracowała w Grosse Rosen przy sortowaniu trupów. Przeżyła. Ojciec przygarnął ją i dość szybko się pobrali. W 68, Ijoona odwołali ze służby i do kraju. Zamieszkał wraz z żoną w małym służbowym mieszkaniu, w swoim rodzinnym Amsterdamie. Po przejściu na emeryturę ojciec zaczął pić. Tak mu już zostało. Ja urodziłem się w 72.
*
W przerwach między piciem, mój stary bił matkę. Zresztą nie tylko fizycznie się nad nią znęcał. Przyjmowała to z całą pokorą zapisaną w genach swojego narodu. Przynajmniej miała za co żyć…
*
Gdy miałem sześć lat, Ojciec złamał mi rękę. Po pijaku. Przy pomocy krzesła. Ręka goiła się długo i boleśnie. Od tamtej pory właściwie przestałem bywać w domu. Wracałem jeszcze na noc (w końcu byłem dzieckiem), lecz i tego wkrótce zaniechałem. Szwendałem się po ulicach z bandami starszych od siebie wyrostków, paliłem papierosy i trawę, piłem. Nie było źle… Trochę kradłem, trochę oszukiwałem. Jakoś się żyło. Dwa lata później Ojciec zabił matkę i poszedł siedzieć. Odetchnąłem z ulgą…
*
W połowie lat osiemdziesiątych miałem własne dzwony, całkiem długie włosy i żyłem w komunie. Było nas trzydzieści parę osób. Mieszkaliśmy w starej kamienicy na przedmieściu. Totalna ruina, lecz nam to nie przeszkadzało. Dla nas była piękna. Byliśmy ciągle na haju. Nie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, co w tym czasie było prawdą, a co jedynie narkotycznym snem. Zbyt ostro dawaliśmy. Na pewno wiem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, chodziłem do jednego starego murzyna, który grał na fortepianie. Był to poczciwy staruszek, genialny jazzman, który postanowił zrobić ze mnie Paganiniego jazzowego fortepianu. Nie stworzył wirtuoza, lecz dzięki niemu żyję po dziś dzień grywając w knajpach. Dziś już, na szczęście, głównie dla przyjemności…
Druga sprawa, co do której jestem pewien, to mój związek z Kasandrą. Nie jakaś tam przelotna przygoda, ale związek. Jak to się wtedy mówiło „kosmiczna harmonia ciał i dusz”. Byliśmy razem właściwie od początku organizowania się komuny. Razem ją tworzyliśmy. Kasandra też była oficerskim dzieckiem. Tyle, że amerykańskim. Mieszkała z rodzicami w Berlinie i uciekła. Też miała nielekko. Była mulatką i to dodawało jej tajemniczości. Wysoka, szczupła, z ogromnymi puklami kruczoczarnych włosów, wyglądała jak posąg jakiejś staroegipskiej bogini. I była tylko ze mną. O co, jak powszechnie wiadomo, w hipisowskiej komunie nie łatwo… Przebywaliśmy ze sobą bez przerwy, poznając się wzajemnie zarówno po tej, jak i po drugiej stronie rzeczywistości. Kasandra miała wielkie zielone oczy, które czasami stawały się bardzo wyraziste. Wtedy zaczynała mówić. Mówić dużo i dziwnie. Głównie o mnie. Gadała o kosmicznej potencji drzemiącej we mnie, o mocy, o bramie, która się kiedyś otworzy i wówczas ujrzę któryś tam wymiar rzeczywistości. Traktowaliśmy Ją wtedy z pobłażaniem, uważając Jej paplaninę za zwykłe narkotyczne zjazdy, a ja zarzucałem większą ilość kwasa, by spowodować szybsze otwarcie się tej bramy. I tak to było. Kochałem Kasandrę, a Ona kochała mnie. Chcieliśmy się nawet pobrać. Na znak narzeczeństwa podarowała mi pukiel swoich włosów. Ja dałem Jej medalik Matki. To było w listopadzie. W dzień moich urodzin.
Wieczorem była balanga. Trochę przesadziliśmy z ilością i mocą. Na zewnątrz lało (odkąd pamiętam w moje urodziny, zawsze lało), wiało i w ogóle było paskudnie. W środku, to znaczy w naszej kamienicy, ciepło, kwasowo i przytulnie. Nie wiem jak długo się bawiliśmy. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudził mnie ogień. Na początku myślałem, że mam zjazd, że to tylko wizje. Lecz po chwili zacząłem się bać. To było zbyt rzeczywiste. Panicznie rozejrzałem się wokół. Kasandry nigdzie nie było. Ogień coraz większy. LSD trzymało mnie jeszcze zbyt mocno, bym mógł szybko i racjonalnie reagować. Zacząłem płynąć przez to morze gorąca w poszukiwaniu kogokolwiek. Jeszcze uspokajałem się, że to tylko zjazd, że się wreszcie obudzę i będę mógł opowiedzieć wszystkim, jaki miałem fajny odlot. Dopiero, gdy ujrzałem pierwsze ciała, w większości spalone, gdy poczułem ten swąd, ten odór, dotarło do mnie, że to nie jest odlot. Że to się dzieje naprawdę. Byłem przerażony. Zacząłem przebijać się do drzwi. Coś uderzyło mnie w ramię. Upadłem. Paliła mi się kurtka. Bólu nie czułem. Jeszcze nie wtedy. Gdy wreszcie stanąłem w wyjściu, zobaczyłem bandę ogolonych na łyso wyrostków z pochodniami. Coś krzyknęli, śmiali się. Tędy nie wyjdę… Odwróciłem się i ruszyłem do tylnego wyjścia. Znowu przez to piekło. I wtedy stało się. Poczułem mrowienie w całym ciele, silny ból głowy. Ujrzałem korytarz wśród ognia. Korytarz, na którego końcu były drzwi. Nie wiele myśląc dopadłem do nich, otworzyłem. Nie wiem, co było po drugiej stronie. Pamiętam jedynie smród spalenizny i zapach miodu. Oba jednakowo intensywne. Dalej nie wiem. Listopad to nie jest dobry miesiąc na urodziny…
*
Następne, co pamiętam, to mokra brudna ulica i śmieci. Siedziałem zagrzebany w górze śmieci. Bolało mnie ramię. Musiało być nieźle poparzone. Kurtka nadawała się do wyrzucenia. Jeszcze byłem naćpany. Wszystko mi wirowało. Nie mogłem się podnieść. Wygrzebałem się dopiero po paru godzinach. Ciężko powlokłem się w poszukiwaniu czegoś znajomego. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. W końcu znalazłem. Pogorzelisko. Całość otoczona była policyjną taśmą, wewnątrz kręcili się mundurowi. Nie podszedłem. Patrzyłem z daleka, jak starają się umieszczać na noszach zwęglone zwłoki. Z szyi trupa zwisał medalik mojej Matki…
*
Przez następne dni włóczyłem się bez celu po mieście. Chciałem pozbyć się działania tego cholernego LSD. Bezskutecznie. Myślałem, że już do końca życia będę naćpany. Wszędzie widziałem płomienie. Gdzie bym nie spojrzał. W moich oczach wszystko stało w ogniu. Po jakimś czasie nawet się do tego przyzwyczaiłem, lecz nie to było najgorsze. Co jakiś czas, wśród tych płomieni, widziałem postać. Kobietę. Miała zieloną suknię i rudą szopę na głowie. Poza tym była piegowata. Wyraźnie się do mnie przyczepiła i widywałem ją przynajmniej pięć razy na dzień. Ale tak naprawdę przestraszyłem się dopiero wtedy, gdy obudziłem się w nocy, w piwnicy jakiegoś domu, a ONA stała nade mną. Cofnąłem się odruchowo, a Ta uśmiechnęła się, machnęła ręką i po prostu zniknęła. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie boli mnie już ramię. Rana zaczynała już ropieć, a teraz nic. Ostrożnie ściągnąłem popaloną kurtkę. Blizna była, owszem, lecz po żywym mięsie ani śladu. Do rana już nie zasnąłem…
*
Przez kilka dni nie widziałem Jej. Wizje ognia jednak pozostały. Ukradłem jakieś ciuchy. Doprowadziłem się do porządku. Zacząłem grywać po knajpach. Musiałem z czegoś żyć. Z mojej grupy nie przeżył nikt; nie miałem, dokąd wracać. Zresztą, mnie także pogrzebano wśród tych dymiących szczątków. Żyłem od wieczora do wieczora. Od knajpy do knajpy. Dragów nie brałem, ale wciąż widziałem ogień. Rudej już nie. Kasandrę bardzo często. Tak do wiosny.
*
To było w maju albo w czerwcu. Po jakiejś chałturze siedziałem nad kuflem piwa w małej knajpce w centrum. Nagle wyrósł przede mną ten facet. Wyglądał jak z tandetnego amerykańskiego filmu o Heals Angeles. Grube bydlę w niedopiętej skórzanej katanie, z ryżą postrzępioną brodą. Na łbie miał niemiecki „garnek” z rogami, a na łapach naćwiekowane rękawice. Już myślałem, że szuka dymu i dni moje dobiegły końca, gdy ten grzecznie spytał, czy może się dosiąść. Zgłupiałem, ale pozwoliłem. Gość postawił kolejne piwo, zaczęliśmy rozmawiać. O muzyce, filmie, takie tam. I wtedy zadał pytanie o ogień. O to, co widzę. Musiałem być zdrowo wystraszony, bo długo mnie uspokajał. Zaczął opowiadać. Z początku wziąłem go za świra, za przedstawiciela jakiejś sekty. Ale im dłużej go słuchałem, im więcej szczegółów z tego co mówił dostrzegałem w swoim życiu, tym bardziej byłem zafascynowany. Pytał o „Przebudzenie”, o „Bramę”. Na tyle, na ile potrafiłem, starałem się odpowiadać. Przesiedzieliśmy do nocy.
Rano zabrał mnie do swojego gangu. Kilkadziesiąt osób na motocyklach. Trochę, jak nasza komuna, ale ciekawiej. Na początku byłem zwykłym ciurą. Czyściłem maszyny, pomagałem w kuchni. A Mike (bo tak się mój mentor nazywał) mnie uczył. Kiedy pierwszy raz opowiedział o Magii, wyśmiałem go. Ale to było na początku. Potem sam już próbowałem. Uczyłem się czerpać Moc ze „Źródeł”, zaplatać zaklęcia, używać Słowa, a także „nakręcać” totalizatora, żeby zawsze było na drobne wydatki. Ta ostatnia umiejętność wydawała się najbardziej na tamte czasy przydatna. To były fascynujące, ale też trudne miesiące. Moją domeną stał się ogień i błyskawice. Mike tłumaczył, że ma to związek z moim urodzeniem i „Przebudzeniem”. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem…
Darmowy fragment
Oddaje w Państwa ręce niewielki tomik opowiadań. Są mi one bardzo bliskie z kilku powodów. Ich bohater, pojawił się w mojej głowie ponad dwadzieścia lat temu. Zarówno ja, jak i on byliśmy młodymi ludźmi. Razem dorastaliśmy i przeżywaliśmy wzloty i upadki. To w tych opowiadaniach widać. Te wcześniejsze, charakteryzują się wręcz szczeniacką pewnością siebie, zachwytem światem przedstawionym i odkrywanym. Oczywiście, także stylem pisarskim. Te późniejsze… sami Państwo ocenicie. Oto dwadzieścia lat z życia Rolfa Brougle. Tak w skrócie.Fragmenty
Listopad to nie jest dobry czas na narodziny. Skorpion przechodzi w strzelca, zły układ. Wtedy rodzą się najwięksi popaprańcy i świrusy. Czasem psychopaci. Ja urodziłem się w listopadzie. Przyszedłem na świat razem z deszczem i piorunem, i tak już na nim pozostałem. Urodziłem się w domu. Ojciec był zbyt pijany, by zawieźć matkę do szpitala. Spał na kanapie przed telewizorem. Spojrzałem na świat punkt trzecia…
Ijoon Brougle był oficerem wojsk NATO stacjonujących w Berlinie. Tam też poznał moją matkę — Hildę. Hilda Rozencranz była Niemką żydowskiego pochodzenia, która uniknęła Holocaustu. Pracowała w Grosse Rosen przy sortowaniu trupów. Przeżyła. Ojciec przygarnął ją i dość szybko się pobrali. W 68, Ijoona odwołali ze służby i do kraju. Zamieszkał wraz z żoną w małym służbowym mieszkaniu, w swoim rodzinnym Amsterdamie. Po przejściu na emeryturę ojciec zaczął pić. Tak mu już zostało. Ja urodziłem się w 72.
*
W przerwach między piciem, mój stary bił matkę. Zresztą nie tylko fizycznie się nad nią znęcał. Przyjmowała to z całą pokorą zapisaną w genach swojego narodu. Przynajmniej miała za co żyć…
*
Gdy miałem sześć lat, Ojciec złamał mi rękę. Po pijaku. Przy pomocy krzesła. Ręka goiła się długo i boleśnie. Od tamtej pory właściwie przestałem bywać w domu. Wracałem jeszcze na noc (w końcu byłem dzieckiem), lecz i tego wkrótce zaniechałem. Szwendałem się po ulicach z bandami starszych od siebie wyrostków, paliłem papierosy i trawę, piłem. Nie było źle… Trochę kradłem, trochę oszukiwałem. Jakoś się żyło. Dwa lata później Ojciec zabił matkę i poszedł siedzieć. Odetchnąłem z ulgą…
*
W połowie lat osiemdziesiątych miałem własne dzwony, całkiem długie włosy i żyłem w komunie. Było nas trzydzieści parę osób. Mieszkaliśmy w starej kamienicy na przedmieściu. Totalna ruina, lecz nam to nie przeszkadzało. Dla nas była piękna. Byliśmy ciągle na haju. Nie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, co w tym czasie było prawdą, a co jedynie narkotycznym snem. Zbyt ostro dawaliśmy. Na pewno wiem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, chodziłem do jednego starego murzyna, który grał na fortepianie. Był to poczciwy staruszek, genialny jazzman, który postanowił zrobić ze mnie Paganiniego jazzowego fortepianu. Nie stworzył wirtuoza, lecz dzięki niemu żyję po dziś dzień grywając w knajpach. Dziś już, na szczęście, głównie dla przyjemności…
Druga sprawa, co do której jestem pewien, to mój związek z Kasandrą. Nie jakaś tam przelotna przygoda, ale związek. Jak to się wtedy mówiło „kosmiczna harmonia ciał i dusz”. Byliśmy razem właściwie od początku organizowania się komuny. Razem ją tworzyliśmy. Kasandra też była oficerskim dzieckiem. Tyle, że amerykańskim. Mieszkała z rodzicami w Berlinie i uciekła. Też miała nielekko. Była mulatką i to dodawało jej tajemniczości. Wysoka, szczupła, z ogromnymi puklami kruczoczarnych włosów, wyglądała jak posąg jakiejś staroegipskiej bogini. I była tylko ze mną. O co, jak powszechnie wiadomo, w hipisowskiej komunie nie łatwo… Przebywaliśmy ze sobą bez przerwy, poznając się wzajemnie zarówno po tej, jak i po drugiej stronie rzeczywistości. Kasandra miała wielkie zielone oczy, które czasami stawały się bardzo wyraziste. Wtedy zaczynała mówić. Mówić dużo i dziwnie. Głównie o mnie. Gadała o kosmicznej potencji drzemiącej we mnie, o mocy, o bramie, która się kiedyś otworzy i wówczas ujrzę któryś tam wymiar rzeczywistości. Traktowaliśmy Ją wtedy z pobłażaniem, uważając Jej paplaninę za zwykłe narkotyczne zjazdy, a ja zarzucałem większą ilość kwasa, by spowodować szybsze otwarcie się tej bramy. I tak to było. Kochałem Kasandrę, a Ona kochała mnie. Chcieliśmy się nawet pobrać. Na znak narzeczeństwa podarowała mi pukiel swoich włosów. Ja dałem Jej medalik Matki. To było w listopadzie. W dzień moich urodzin.
Wieczorem była balanga. Trochę przesadziliśmy z ilością i mocą. Na zewnątrz lało (odkąd pamiętam w moje urodziny, zawsze lało), wiało i w ogóle było paskudnie. W środku, to znaczy w naszej kamienicy, ciepło, kwasowo i przytulnie. Nie wiem jak długo się bawiliśmy. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Obudził mnie ogień. Na początku myślałem, że mam zjazd, że to tylko wizje. Lecz po chwili zacząłem się bać. To było zbyt rzeczywiste. Panicznie rozejrzałem się wokół. Kasandry nigdzie nie było. Ogień coraz większy. LSD trzymało mnie jeszcze zbyt mocno, bym mógł szybko i racjonalnie reagować. Zacząłem płynąć przez to morze gorąca w poszukiwaniu kogokolwiek. Jeszcze uspokajałem się, że to tylko zjazd, że się wreszcie obudzę i będę mógł opowiedzieć wszystkim, jaki miałem fajny odlot. Dopiero, gdy ujrzałem pierwsze ciała, w większości spalone, gdy poczułem ten swąd, ten odór, dotarło do mnie, że to nie jest odlot. Że to się dzieje naprawdę. Byłem przerażony. Zacząłem przebijać się do drzwi. Coś uderzyło mnie w ramię. Upadłem. Paliła mi się kurtka. Bólu nie czułem. Jeszcze nie wtedy. Gdy wreszcie stanąłem w wyjściu, zobaczyłem bandę ogolonych na łyso wyrostków z pochodniami. Coś krzyknęli, śmiali się. Tędy nie wyjdę… Odwróciłem się i ruszyłem do tylnego wyjścia. Znowu przez to piekło. I wtedy stało się. Poczułem mrowienie w całym ciele, silny ból głowy. Ujrzałem korytarz wśród ognia. Korytarz, na którego końcu były drzwi. Nie wiele myśląc dopadłem do nich, otworzyłem. Nie wiem, co było po drugiej stronie. Pamiętam jedynie smród spalenizny i zapach miodu. Oba jednakowo intensywne. Dalej nie wiem. Listopad to nie jest dobry miesiąc na urodziny…
*
Następne, co pamiętam, to mokra brudna ulica i śmieci. Siedziałem zagrzebany w górze śmieci. Bolało mnie ramię. Musiało być nieźle poparzone. Kurtka nadawała się do wyrzucenia. Jeszcze byłem naćpany. Wszystko mi wirowało. Nie mogłem się podnieść. Wygrzebałem się dopiero po paru godzinach. Ciężko powlokłem się w poszukiwaniu czegoś znajomego. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. W końcu znalazłem. Pogorzelisko. Całość otoczona była policyjną taśmą, wewnątrz kręcili się mundurowi. Nie podszedłem. Patrzyłem z daleka, jak starają się umieszczać na noszach zwęglone zwłoki. Z szyi trupa zwisał medalik mojej Matki…
*
Przez następne dni włóczyłem się bez celu po mieście. Chciałem pozbyć się działania tego cholernego LSD. Bezskutecznie. Myślałem, że już do końca życia będę naćpany. Wszędzie widziałem płomienie. Gdzie bym nie spojrzał. W moich oczach wszystko stało w ogniu. Po jakimś czasie nawet się do tego przyzwyczaiłem, lecz nie to było najgorsze. Co jakiś czas, wśród tych płomieni, widziałem postać. Kobietę. Miała zieloną suknię i rudą szopę na głowie. Poza tym była piegowata. Wyraźnie się do mnie przyczepiła i widywałem ją przynajmniej pięć razy na dzień. Ale tak naprawdę przestraszyłem się dopiero wtedy, gdy obudziłem się w nocy, w piwnicy jakiegoś domu, a ONA stała nade mną. Cofnąłem się odruchowo, a Ta uśmiechnęła się, machnęła ręką i po prostu zniknęła. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie boli mnie już ramię. Rana zaczynała już ropieć, a teraz nic. Ostrożnie ściągnąłem popaloną kurtkę. Blizna była, owszem, lecz po żywym mięsie ani śladu. Do rana już nie zasnąłem…
*
Przez kilka dni nie widziałem Jej. Wizje ognia jednak pozostały. Ukradłem jakieś ciuchy. Doprowadziłem się do porządku. Zacząłem grywać po knajpach. Musiałem z czegoś żyć. Z mojej grupy nie przeżył nikt; nie miałem, dokąd wracać. Zresztą, mnie także pogrzebano wśród tych dymiących szczątków. Żyłem od wieczora do wieczora. Od knajpy do knajpy. Dragów nie brałem, ale wciąż widziałem ogień. Rudej już nie. Kasandrę bardzo często. Tak do wiosny.
*
To było w maju albo w czerwcu. Po jakiejś chałturze siedziałem nad kuflem piwa w małej knajpce w centrum. Nagle wyrósł przede mną ten facet. Wyglądał jak z tandetnego amerykańskiego filmu o Heals Angeles. Grube bydlę w niedopiętej skórzanej katanie, z ryżą postrzępioną brodą. Na łbie miał niemiecki „garnek” z rogami, a na łapach naćwiekowane rękawice. Już myślałem, że szuka dymu i dni moje dobiegły końca, gdy ten grzecznie spytał, czy może się dosiąść. Zgłupiałem, ale pozwoliłem. Gość postawił kolejne piwo, zaczęliśmy rozmawiać. O muzyce, filmie, takie tam. I wtedy zadał pytanie o ogień. O to, co widzę. Musiałem być zdrowo wystraszony, bo długo mnie uspokajał. Zaczął opowiadać. Z początku wziąłem go za świra, za przedstawiciela jakiejś sekty. Ale im dłużej go słuchałem, im więcej szczegółów z tego co mówił dostrzegałem w swoim życiu, tym bardziej byłem zafascynowany. Pytał o „Przebudzenie”, o „Bramę”. Na tyle, na ile potrafiłem, starałem się odpowiadać. Przesiedzieliśmy do nocy.
Rano zabrał mnie do swojego gangu. Kilkadziesiąt osób na motocyklach. Trochę, jak nasza komuna, ale ciekawiej. Na początku byłem zwykłym ciurą. Czyściłem maszyny, pomagałem w kuchni. A Mike (bo tak się mój mentor nazywał) mnie uczył. Kiedy pierwszy raz opowiedział o Magii, wyśmiałem go. Ale to było na początku. Potem sam już próbowałem. Uczyłem się czerpać Moc ze „Źródeł”, zaplatać zaklęcia, używać Słowa, a także „nakręcać” totalizatora, żeby zawsze było na drobne wydatki. Ta ostatnia umiejętność wydawała się najbardziej na tamte czasy przydatna. To były fascynujące, ale też trudne miesiące. Moją domeną stał się ogień i błyskawice. Mike tłumaczył, że ma to związek z moim urodzeniem i „Przebudzeniem”. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem…
Darmowy fragment
więcej..