- W empik go
Romance, w skrócie Ro - ebook
Romance, w skrócie Ro - ebook
To Roszpunka z XXI wieku, która nie czeka na swojego księcia!
Odważnie odkrywa nowy dla siebie świat, a czytelnikowi zapewnia emocjonalny rollercoaster!
W jednej z małych miejscowości pod Paryżem, w domku w środku lasu, mieszka Ro –nastolatka, która właśnie przygotowuje się do matury i osiemnastych urodzin.
Połowę życia spędziła na ciągłych przeprowadzkach, a drugą – jako więzień swojego domu. Pod pretekstem bezpieczeństwa, matka nie pozwala jej wychodzić dalej niż do ogrodu. Ro ma jednak wielką pasję: od zawsze marzy, by zostać aktorką, a cztery ściany domu jej to uniemożliwiają.
Gdy przez przypadek poznaje nową przyjaciółkę Jeanne, w końcu ma szansę rozwinąć skrzydła. Dodatkową motywacją jest Xavier – chłopak poznany na kółku teatralnym, w którym Ro powoli zaczyna się zadurzać.
Czy Ro pokona przeszkody i spełni swoje marzenia? Czy uda się jej ucieczka do wielkiego świata?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367915380 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BROADWAY
Otacza mnie zewsząd ciemność, pożerając moje serce i wciskając mi do głowy najczarniejsze scenariusze.
Mogę wyjść i zwymiotować.
Mogę zapomnieć tekstu.
Mogę spojrzeć na któregoś z widzów i rozpoznać w nim znajomą twarz. Nie Carmen, jej nie było stać na bilety, ale Jeanne mówiła, że może przyjdzie. A co, jeśli zobaczę j ą?
Tego się boję najbardziej, odkąd tylko zaczęłam występować na poważnie. Przecież w końcu o mnie usłyszy. A co, jeśli wówczas zjawi się na którymś ze spektakli? Co wtedy?
Nic. Jeśli tylko będę wystarczająco mocno w to wierzyć, nie wydarzy się zupełnie nic. Moje spojrzenie prześlizgnie się po jej twarzy, jakby była nieznajomą. Nie dam po sobie poznać, że mamy ze sobą cokolwiek wspólnego.
Oby jej nie było na widowni.
— Jesteś gotowa? — Kolega, z którym gram pierwszą scenę, zaciska dłoń na moim ramieniu.
Nie widzę jego twarzy, ale po tym uścisku wiem, jak bardzo się denerwuje. Rozumiem go. Nie ma aktorstwa bez tremy — jest jak stare małżeństwo, które wiecznie się kłóci, ale nie umie bez siebie żyć.
— Chyba tak — odpowiadam szeptem. — Bardziej już nie będę.
— Zrobisz furorę. Jak zwykle — mruczy cicho, a z mojej głowy pierzchają złe myśli.
Pewnie ma rację. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nic złego, gdy stałam na scenie.
— Wiem — mówię zatem.
Gdy kurtyna się rozchyla, wychodzę na scenę — z uśmiechem i rozpierającą mnie pewnością, które towarzyszą powrotom do domu.
I tak się właśnie czuję. Wreszcie na swoim miejscu.ROZDZIAŁ 1
JEANNE
PIĘĆ LAT WCZEŚNIEJ
Moje życie było tak nudne, że z pewnością nie byłoby nudniejsze, nawet gdybym przez całe dnie leżała na ziemi jak naleśnik, który zgubił się w drodze z patelni na talerz. Zdarzały się takie dni, w które naprawdę chciałam tylko leżeć i czekać na koniec, ale wtedy docierało do mnie, że mój koniec również byłby nudny.
Nie każdy mógł leżeć przez cały dzień, nic nie robiąc. Ja także nie mogłam, ale teraz postanowiłam poleżeć jeszcze przez minutę, aż naprawdę będę musiała wstać.
To dopiero luksus — minuta bezczynnego wylegiwania się w łóżku.
Muszę jednak przyznać, że od zawsze miałam dostęp do przynajmniej jednego prawdziwego luksusu — do edukacji. Moja mama całe życie dawała mi do zrozumienia, że nie wszędzie jest to standardem, a ja z wiekiem doszłam do tego samego wniosku.
Ostatnio nie byłam jednak aż tak wdzięczna za możliwość nauki, bo zbliżała się matura, co oznaczało jeszcze więcej ślęczenia nad książkami. W drugiej połowie maja miałam pierwszy praktyczny egzamin, a po nim poczułam lekką ulgę, bo wiedziałam, że za miesiąc o tej porze będzie już po wszystkim, a w moje osiemnaste urodziny, w drugiej połowie czerwca, wreszcie ucieknę z klatki, w której żyłam od dnia narodzin.
Jeszcze tylko miesiąc i będę wolna. Będę mogła iść, gdzie chcę, i robić, co chcę. Ta myśl była dla mnie tak abstrakcyjna, że pomimo zbliżających się urodzin wciąż nie zrobiłam niczego, żeby się przygotować do ucieczki z domu. Nie wiedziałam nadal, dokąd pójdę, gdy stąd zniknę, ani jak zdobędę potrzebne mi pieniądze, ale prawda była taka, że nawet spanie pod mostem było lepsze niż dalsze kiszenie się w tym piekle na ziemi. Może i są osoby, które chciałyby mieszkać w domku na odludziu — samotnie w leśnej głuszy — ale z pewnością nie byłam to ja.
Budzik zadzwonił, a jego dźwięk wwiercił mi się w mózg, wyrywając mnie z zamyślenia. Była siódma trzydzieści. Za pół godziny przyjdzie pierwsza nauczycielka. Z oczami wciąż zasnutymi mgłą spojrzałam na plan zajęć — biologia. Skrzywiłam się. Nie cierpiałam tych wszystkich naukowych przedmiotów, a już szczególnie biologii.
Usiadłam na łóżku i rozejrzałam się po pokoju, żałując, że nie posprzątałam wieczorem. O jedenastej uznałam, że jeszcze troszkę poczytam, a to, jak wiadomo, jest prawie zawsze pułapką — kto w nią wpadnie, ten idzie spać o czwartej rano. Nie mogłam jednak odmówić sobie przyjemności zarywania nocy dla porywającej powieści. Człowiek, który potrafi tego dokonać, musi mieć wolę ze stali.
Teraz książka, która zabrała mnie w szaloną przygodę w nocy, leżała na stoliku obok łóżka. Kubek z gorącą czekoladą, którą wczoraj przygotowała mi Carmen przed powrotem do domu, wyglądał, jakby stał na tym stoliku od zarania dziejów — czekoladowe ślady zaschły na porcelanie w niezbyt estetyczny sposób. Lampka nocna leżała na ziemi. Nie potłukła się tylko dlatego, że była plastikowa. Mama kupiła mi taką po tym, jak stłukłam kolejną ceramiczną. Oczywiście nie robiłam tego specjalnie — po prostu rzucałam się przez sen i to się właściwie samo działo.
Zeskoczyłam z łóżka. Było nieco wyższe niż większość łóżek, na których spałam w ciągu swojego życia, ale to była jedyna rzecz, która mi się w nim podobała. Było wąskie i miało twardy materac. Kiedyś poprosiłam nawet mamę, żeby mi je wymieniła, ale powiedziała, że rozpieszczanie kręgosłupa nigdy nie kończy się dobrze. Tylko czy to oznaczało, że trzeba było go od razu torturować?
Westchnęłam cicho, gdy moje spojrzenie napotkało lustro. Wisiało tuż naprzeciwko łóżka, ale po drugiej stronie pokoju. Czasami wolałabym mieć wadę wzroku i nie widzieć siebie samej tuż po przebudzeniu. To był naprawdę demotywujący widok: napuszone włosy na czubku głowy zebrane w bardzo potargany, długi warkocz, biała koszula nocna i okropne, szare cienie pod oczami tworzyły niezbyt spektakularną całość. Na plus było to, że miałam ciemną karnację. Nie wyglądałam więc jak duch, natomiast wyglądałam z pewnością jak ktoś, komu brakowało snu.
Ruszyłam w stronę drzwi, po drodze trafiając stopą na mojego kota, Kreona, który był zupełnie czarny i w ten sposób zlał się z małym, okrągłym dywanem. Lubił na nim sypiać, a ja notorycznie o tym zapominałam. Zamiauczał boleśnie, po czym pobiegł schować się pod biurkiem, gdzie przykleił swoje futrzaste plecy do ogromnego okna. Na biurku też miałam bałagan, ale odkąd matura była coraz bliżej, nie było szans, by na nim posprzątać. Codziennie piętrzyły się tam stosy notatek i wykonanych próbnych zadań.
Spojrzałam na okno, które było tuż za biurkiem, i zadrżałam — zostawiłam je otwarte na noc. Powiew chłodu z deszczowego podwórka wdarł się niespodziewanie do pokoju i trzasnął drzwiami. Kreon podskoczył w miejscu, ale ja tylko się skrzywiłam. Chwyciłam pospiesznie za koc, który zarzuciłam wczoraj z bliżej niezrozumiałych przyczyn na biblioteczkę, i wypadłam w końcu z własnego pokoju.
Powinnam w teorii zjeść śniadanie, ale zostało mi tylko dwadzieścia pięć minut do przybycia nauczycielki od biologii, a potrzebowałam bardziej kąpieli niż jedzenia.
Odkręciłam wodę w wannie i pobiegłam szybko do kuchni zaparzyć sobie chociaż kubek zielonej herbaty. Miałam ochotę na czekoladę, ale nie było jej w kuchni — Carmen przywoziła ją rano ze sobą i zabierała wieczorem. Mama nie zgadzała się na żadne słodycze w domu. Była zdania, że żołądka również nie należało rozpieszczać. Zresztą, słowo „rozpieszczać” brzmiało w jej ustach równie dobrze, jak w ustach większości ludzi brzmiała „śmierć”.
Zanurzenie się w wodzie przyniosło mi ukojenie. Od razu poczułam się lepiej. Czy istniało coś milszego niż gorąca kąpiel na rozpoczęcie dnia? Wątpiłam w to, chociaż może nie miałam zbyt wielu doświadczeń z ogólnodostępnymi przyjemnościami. One były dostępne dla wszystkich poza mną.
W końcu trzeba było wyjść jednak z wanny i się ubrać. Wychodząc, jak zawsze stanęłam przed koniecznością przejrzenia się w lustrze — ściana vis-à-vis wanny była nim cała pokryta. Kiedyś z trudem przyglądałam się zaokrąglonemu brzuchowi i pełnym piersiom — moja mama przez większość życia była sucha, umięśniona i bez grama zbędnego ciała. Odkąd poznałam Carmen i zaczęłam zwracać uwagę na to, jak wygląda, przychylniej patrzyłam też na swoje własne ciało. Zdecydowanie wolałam być jak Carmen niż jak mama.
Wsunęłam na siebie bieliznę i zaczęłam zapinać guziki prostej koszuli, gdy piskliwie rozbrzmiał dzwonek do drzwi. Wybiegłam bosa z łazienki, zła na siebie, że się tyle grzebałam. Nie zdążyłam naszykować sobie zeszytów, więc musiałam teraz szukać ich po domu, ścigana pełnym dezaprobaty spojrzeniem biolożki.
Następna po biologii była filozofia — przedmiot, który przynajmniej lubiłam, chociaż był nieziemsko trudny. W piętnastominutowej przerwie między lekcjami udało mi się nawet coś zjeść — może i był to tylko jogurt z musli, ale dzięki temu mój żołądek przestał być targany gwałtownymi skurczami. Z rozmarzeniem pomyślałam o obiedzie, który Carmen pewnie już gotowała u siebie w domu i który przywiezie mi za kilka godzin.
Posiłki Carmen to była czysta kulinarna poezja — jestem pewna, że gdyby Baudelaire albo Rimbaud chcieli przekuć swoje wiersze na posiłki, natychmiast zgłosiliby się do niej. Nawet jeśli mama nie pozwalała mi rozpieszczać mojego żołądka, Carmen robiła to każdego dnia, gdy tylko byłyśmy same w domu.
Nauczycielka od filozofii przyszła trochę spóźniona, ale za to zaproponowała ciekawy temat na lekcję.
— Porozmawiamy o pięknie, a dokładniej pochylimy się nad tym, co w tej kwestii miał do powiedzenia Kant. — Podała mi do ręki kserówkę. — Ale zacznijmy od standardowego pytania.
— Co jest piękne? — zapytałam, przeczuwając, że właśnie to powiedziałaby nauczycielka.
— Dokładnie. — Uśmiechnęła się.
— W sumie to trudne pytanie — mruknęłam. — Nie wiem, czy w ogóle istnieje piękno w obiektywnym tego słowa znaczeniu. Według mnie nie ma czegoś takiego jak piękno absolutne. Jest tylko to, co my widzimy jako piękne.
— I tu Kant by się z tobą nie zgodził. — Kobieta się zaśmiała. — On uważał zupełnie inaczej. Wychodził z założenia, że artyści, geniusze tworzyli albo zauważali w otoczeniu pewne pierwowzory, które potem stawały się kanonami piękna.
Zmarszczyłam brwi. Tylko taki snob jak osiemnastowieczny arystokrata mógł powiedzieć coś równie głupiego.
— Ale… to okrutne. I absurdalne. Po pierwsze, to zmusza człowieka do tego, żeby podziwiał coś, co niekoniecznie mu się podoba. Mogę uważać za pięknego kogoś, kto przez innych zostanie uznany za szpetnego. A po drugie… niby czemu jakiś tam głodujący grafoman z nadmuchanym ego ma mi mówić, co jest piękne? Dlaczego to ja nie mogę sobie wyznaczać takich trendów?
Nauczycielka wybuchła śmiechem.
— Jesteś bardzo ciekawą uczennicą. A teraz poproszę, żebyś przeczytała całość przemyśleń Kanta w tym temacie. Potem chętnie z tobą o tym podyskutuję.
Po tej lekcji przyjechała już Carmen, przynosząc ze sobą do domu podmuch chłodnego wiatru i swój własny cynamonowo-owocowy zapach. Przytuliła mnie pospiesznie i przez chwilę czułam się z tym całkiem dobrze.
— Wyglądasz na niewyspaną, m’ija¹ — rzuciła z dezaprobatą. — Znowu czytałaś w nocy?
Kiwnęłam głową. Byłam pewna, że na mojej twarzy było wyryte poczucie winy.
— Nie możesz tego robić. Wróci twoja matka, zobaczy, jak wyglądasz, i mnie wyleje — westchnęła. — Vale², zaraz przyjdzie pani od historii i geografii. A co masz ostatnie?
— Matmę — mruknęłam z niezadowoleniem. Matematyka była jedynym przedmiotem, który nawet lubiłam, ale ostatnio robiłam już z nauczycielką tylko matury próbne i niemiłosiernie się przy tym nudziłam.
— Todos tenemos que cargar nuestra cruz, Ro — powiedziała i puściła do mnie oczko.
Kiedy narzekałam, Carmen często mi powtarzała, tak jak w tym momencie, że każdy niesie swój krzyż — jakby mogło mi to faktycznie pomóc. Poza tym ja nie wierzyłam w żadne krzyże ani religie. Mama kiedyś mi wyjaśniła, że religia to opium dla mas, i to był chyba ten jeden jedyny raz, kiedy całkowicie przekonała mnie do swojej racji.
Dopiero po lekcji historii mogłam zjeść obiad zrobiony przez Carmen — zrobiła mi paellę ze złotym ryżem i krewetkami. Na deser przyniosła upieczone przez siebie brownie z kawałkami czekolady i całymi orzechami laskowymi (wiedziała, że takie lubię najbardziej).
— To było w y b o r n e — westchnęłam, kładąc dłoń na wypukłym brzuchu. — Jesteś absolutną mistrzynią garnka i patelni.
— Dużo lepiej się gotuje, jeśli ma się dla kogo to robić. — Wzruszyła ramionami. — Dla siebie to mi się nie chce.
— O nie, nie! — Zaśmiałam się. — Kto bardziej zasługuje na twoje własne dania niż ty sama? Jesteś jak malarz, który po to tworzy arcydzieła, by ich potem nie oglądać. Nie wolno tak.
— M’ija, spójrz na mnie. — Uniosła brwi, klepiąc się dłonią po pulchnym biodrze. — Obiecuję, że jem, ile trzeba.
— Mogłabyś po prostu zjeść kiedyś ze mną. — Przytuliłam ją.
Jej zapach — cynamonu i jakichś słodkich owoców, jakby dojrzałych moreli — kojarzył mi się z domem. Nie tym, w którym mieszkałam, tylko takim prawdziwym domem. Takim, gdzie człowiek czuje się dobrze i bezpiecznie. Nie takim, z którego chce uciec przy pierwszej możliwej okazji.
— No dobra, masz zaraz lekcję. — Carmen pogłaskała mnie po głowie. — Idź się przyszykuj. Madame Huzay będzie zła, jeśli nie będziesz gotowa, jak przyjdzie.
To była prawda. Madame Huzay była świetną matematyczką, ale jako nauczycielka była surowa i wymagająca. Zawsze miałam wrażenie, że jej nie zadowalam, że robię za mało, żeby mogła mnie pochwalić.
Zebrałam z biurka próbne matury z matematyki, które rozwiązywałam wieczorem, i zaniosłam je do biblioteki. Mama miała w bibliotece swój gabinet — z którego korzystała raz na pół roku — a ja salkę lekcyjną, czyli małą, kredową tablicę, stolik z krzesłem dla nauczycielki i stolik z krzesłem dla mnie. Sam fakt przebywania całe dnie pośród książek sprawiał mi dużo przyjemności, więc kiedy mama, już kilka miesięcy temu, zapytała, czy nie wolałabym się uczyć w salonie, gdzie jest więcej miejsca, odparłam, że nie. Uwielbiałam siedzieć w bibliotece, nawet jeśli te wszystkie książki nie były nasze i nie wolno było mi ich czytać.
— Dzień dobry — rzuciła madame Huzay, przekroczywszy próg biblioteki.
To była jedyna lekcja tego dnia, na którą przyszłam punktualnie, więc wyjątkowo siedziałam już przy swoim stoliku ze schludnym stosikiem notatek ułożonym przed twarzą.
— Dzień dobry, madame Huzay. — Uśmiechnęłam się niepewnie.
Nigdy nie wiedziałam, w jakim będzie nastroju. Posłała mi jednak życzliwe spojrzenie — trudno było liczyć na uśmiech w jej przypadku — i położyła na stoliku swoją ciężką skórzaną torbę. Miała w niej tak dużo notesów, książek i zeszytów, że nie byłam w stanie pojąć, jakim cudem ta torba jeszcze nie pękła ani w jaki sposób madame Huzay była w stanie z taką prędkością cokolwiek w niej znaleźć. A jednak i tym razem bez wahania sięgnęła po coś do jej wnętrza. Podręcznik do matematyki świsnął w powietrzu, gdy nim energicznie machnęła.
— Pomyślałam, że może dziś damy sobie spokój z rozwiązywaniem zadań. Mogłybyśmy zamiast tego powtórzyć liczby zespolone — powiedziała nieco nieobecnie, kartkując książkę. — Podejrzewam, że na tej maturze pojawi się zadanie z ciągów liczb zespolonych…
Jęknęłam. Lubiłam i ciągi, i liczby zespolone, ale to jeszcze nie znaczyło, że chciałabym je ze sobą parować. Zupełnie jak frytki i sorbet malinowy. Pewne duety powinny być zakazane.
— Okej — westchnęłam. — I tak nic gorszego niż iloczyn skalarny nie może mi się trafić na egzaminie.
Madame Huzay podniosła oczy znad książki.
— Jestem więcej niż pewna, że pojawi się chociaż jedno zadanie z geometrii, i jestem gotowa się założyć o niemałe pieniądze, że będzie to zadanie z iloczynu skalarnego, więc lepiej nad tym popracuj — powiedziała groźnie. — A teraz zrób, proszę, zadania ze strony sto czterdziestej. W przypadku jakichkolwiek wątpliwości pytaj, a ja tymczasem spojrzę na to, co przygotowałaś na dziś.
Otworzyłam podręcznik do matematyki i zabrałam się za pierwsze ćwiczenie ze strony. Trudno było mi się jednak skupić — popołudniowa i poobiednia senność zakradała się do mojego umysłu niepostrzeżenie, zamykając moje oczy i wyciszając myśli. Stwierdziłam, że przeniesienie uwagi na coś innego niż lekcje dobrze mi zrobi, może nawet pomoże wygrać z sennością.
Spojrzałam na okno — było uchylone, ale tylko trochę, dzięki czemu powietrze w bibliotece było w miarę rześkie. Ciężkie chmury o burym zabarwieniu zasłaniały niebo, nie pozwalając ani jednemu promykowi słońca przedostać się na ziemię. Westchnęłam cicho. Pogoda zdecydowanie nie pomagała w walce z opadającymi powiekami.
Nagle coś mignęło za oknem. Bez dwóch zdań zauważyłam kątem oka jakiś ruch — ale co to było? Może ptak? Cokolwiek spostrzegłam, zdążyło już zniknąć, a ja z powrotem popadałam w marazm. Byłam tak zmęczona, tak niewyspana i senna po obiedzie, że było mi już wszystko jedno, co pomyśli madame Huzay. Może jak rąbnę łbem o ławkę ze zmęczenia, to moja mama w końcu przejmie się mną na poważnie. Może nie będę musiała pisać tej cholernej matury. Może będę mogła w końcu wyjść z domu do ludzi jak normalny człowiek, a moja matka przestanie mnie więzić z niewiadomych przyczyn w chatce na jakimś zadupiu.
Rozległ się wielki huk. Podskoczyłam w miejscu, oszołomiona. Po szuraniu na podłodze domyśliłam się, że reakcja Kreona była podobna. Na pewno już się gdzieś schował.
Madame Huzay także odwróciła się w stronę okna. Wpatrywałyśmy się w nie obie w milczeniu, czekając na pojawienie się istoty, która spowodowała ten harmider. Nic się jednak nie działo — deszcz wciąż uderzał miarowo o parapet, a za mokrą szybą było widać tylko drzewa drżące na wietrze.
— Skupmy się. — Palce madame Huzay zabębniły o biurko. — Matura się zbliża, a nie oddala. Nie możesz się rozpraszać.
— Jasne — mruknęłam, chociaż wciąż zastanawiałam się, co spowodowało taki huk.
Byłam pewna, że musiała pęknąć gałąź któregoś z drzew. Ale jaka gałąź zrobiłaby taki hałas, upadając po prostu na ziemię? Drzewa na naszym podwórku były raczej małe i młode, nie były jakoś szczególnie rozłożyste. Największe drzewo — dąb — rosło tuż przy oknie biblioteki, ale z miejsca, w którym siedziałam, widziałam zaledwie jego połowę.
To drzewo miało jedną grubą gałąź, mniej więcej na wysokości trzech metrów od ziemi, której złamanie i upadek mogłyby zrobić tyle hałasu, ale rozpościerała się ona na tej części drzewa, której nie mogłam zobaczyć.
Chyba że trochę bym się przesunęła.
Poprawiłam się na krześle, które szurnęło (przynajmniej w moich uszach) bardzo głośno, jednak madame Huzay nawet nie drgnęła. Poprawiła tylko włosy i czytała dalej moją pracę domową.
Wychyliłam się. Wiedziałam, że i tak nie zobaczę całej gałęzi, a jeśli się złamała, to tym bardziej nie będę miała czego oglądać.
Zmrużyłam oczy i po sekundzie odruchowo otworzyłam usta. Gałąź była złamana, ale nie do końca — wisiała smętnie na kilku włóknach, wciąż przyczepiona do drzewa.
Ktoś lub coś musiało na niej być i spaść pod drzewo. Jedynym zwierzęciem, które mogłoby złamać tak potężną gałąź, był niedźwiedź. Lub człowiek. Cóż, a że pod Paryżem nie ma żadnych niedźwiedzi, są za to całe tłumy ludzi…
Wstrzymałam oddech. Ktoś siedział na gałęzi, a teraz z niej spadł. K t o ś o b c y tu był!
— Nie gap się już tak w to okno, ćwiczenia się same nie zrobią — ponagliła mnie madame Huzay, rzucając mi niezadowolone spojrzenie.
Wyprostowałam się na krześle i spojrzałam z powrotem na zadania z matematyki. Byłam tak podekscytowana tym, że ktoś był za oknem, że mogłyby one równie dobrze być po chińsku.
Ostatnimi siłami woli zmusiłam swój umysł do współpracy. Zadania szły mi bardzo powoli, ale jakoś je rozwiązywałam. Myśli o tym, co było na dworze, stanowczo starałam się wyganiać z głowy.
— Możemy zrobić przerwę — powiedziała madame Huzay po czasie, który zdawał się trwać przynajmniej z milion lat.
Kiwnęłam głową z lekkim uśmiechem, chociaż serce w mojej piersi waliło jak najcięższy dzwon. Wstałam i pozornie spokojnie wyszłam z biblioteki. Dla niepoznaki nawet zahaczyłam o kuchnię, gdzie Carmen rozwiązywała krzyżówkę, mamrocząc coś pod nosem po hiszpańsku. Posłała mi przepraszający uśmiech. Mnie już bolały kąciki ust od uśmiechu, z którym teraz chodziłam na twarzy, ale nie pozwoliłam mu się odlepić od buzi aż do chwili, gdy nie wyszłam z domu.
Rzuciłam się w stronę drzewa i znalazłam pod nim wielkie, okrągłe nic. Nikt pod nim nie leżał. Zaklęłam na głos. Jak to możliwe? Przecież taka gałąź nie mogła się sama złamać! Coś lub ktoś musiało na niej być!
A może to po prostu był ciężki ptak, który odlatując, odepchnął gałąź i pękła? Tylko jak ciężki musiałby być ten ptak, żeby faktycznie to mogło mieć miejsce?
Coś zaszeleściło w gaiku za moimi plecami. Odwróciłam się. Gaik nie był gęsty, ale lekka mgła unosząca się nad ziemią trochę utrudniała widzenie — cienie drzew i same drzewa mieszały się z mżawką, gubiąc ostrość krawędzi. Szelest był jednak wyraźny i odróżniał się od szumu kropel wsiąkających w ziemię.
— Kto tam jest? — zapytałam, starając się nie brzmieć na wystraszoną.
Mogłam poprosić Carmen, żeby tu ze mną przyszła, ale oczywiście nie, musiałam wszystko sama… A teraz za własną głupotę zapłacę jak za zbrodnię.
To musiał być jakiś morderca.
— Pomocy — odezwał się ktoś.
To nie był głos należący do groźnego mordercy. To był głos przerażonej dziewczyny. Rozluźniłam trochę ramiona.
— Nie zrobię ci krzywdy — szepnęłam.
Wciąż się bałam. Krew szumiała mi w uszach, a żołądek zdawał się być ciężki i sztywny jak głaz.
Wtedy ją zobaczyłam. Spomiędzy drzew wyłoniła się nastolatka, na oko w moim wieku. Miała skórę ciemniejszą o ton czy dwa od mojej i ciemnobrązowe oczy. Jej czarne włosy zwijały się w małe pierścionki, okalając okrągłą buzię. Zestaw różowej, oversizowej bluzy z białą spódniczką prezentowałby się tandetnie chyba na każdym poza nią.
Z twarzy i sylwetki wyglądała bardzo podobnie do kogoś, kogo znałam, ale nie mogłam zlokalizować w umyśle, kim był ten ktoś.
— Kim jesteś? — zapytałam.
Dziewczyna zmarszczyła czoło.
— Ja… Czy twój ojciec jest w domu? — odparła, a jej spojrzenie się wyostrzyło.
Cofnęłam się o krok.
— Znasz mojego ojca? — szepnęłam, czując, że jeszcze moment i serce wyskoczy mi z piersi.
Dziewczyna wciąż stała w miejscu. Potrząsnęła lokami, rozsypując je dookoła głowy.
— Nie, ale ty go znasz…
— O, i tu się mylisz — mruknęłam ponuro. — Nigdy nie widziałam go na oczy. Nie wiem nawet, jak się nazywa.
— Moja mama jest u ciebie w domu — powiedziała, podbródkiem wskazując na budynek za moimi plecami. — Myślałam, że przyszła… do twojego ojca.
— O kim ty, do diabła, mówisz?
— Jestem Jeanne Huzay — odparła dziarsko.
Wszystko wskoczyło na swoje miejsce. Gdyby mój mózg umiał wydawać z siebie dźwięki, usłyszałabym teraz głośne „klik”.
Wyciągnęłam do niej rękę. Czułam się tak niesamowicie, jakby zdarzył się ponadnaturalny fenomen. Jakby zadziała się magia. Zerkałam na nią z nieśmiałością i zachwytem. Jeanne była pierwszą osobą w moim wieku, którą kiedykolwiek poznałam. Byłabym nią chyba zachwycona, nawet gdyby faktycznie chciała mi zrobić krzywdę.
— Ja jestem Ro. A twoja mama tu przychodzi, bo uczy mnie matematyki. Nie wiem, co ma z tym wspólnego mój ojciec…
— Jeanne?! — Krzyk wypełnił ciszę deszczowego podwórka.
Odwróciłam się, ale zdążyłam tylko zobaczyć, jak madame Huzay przemyka obok mnie.
— Co ty tu robisz?! — krzyknęła, stając tuż przed dziewczyną.
Ta nie przestraszyła się i nie uciekła, tylko odważnie spojrzała matce w oczy i skrzyżowała ręce na piersi.
— Myślałam, że zdradzasz tatę. Ostatnio ciągle gdzieś wychodzisz po pracy, nie ma cię, to przylazłam tu za tobą — burknęła. — Jechałam tym autobusem co ty, a potem szłam i szłam… Co za zadupie…
— Wyrażaj się. — Madame Huzay wręcz kipiała furią. Może nawet ja ją trochę rozumiałam. Trudno było zaprzeczyć, że Jeanne nie zachowała się najlepiej. — Jak mogłaś mnie śledzić? Przestań być ciągle adwokatem swojego ojca. On jest dorosły i tego nie potrzebuje.
— Tata by ci pozwolił, żebyś go zdradzała, bylebyś nie odeszła. Mam tego dość — warknęła Jeanne.
Madame Huzay spiorunowała ją wzrokiem.
— To z nim powinnaś porozmawiać, a nie ze mną. Rodzic nie powinien w ten sposób wzbudzać litości w dziecku — westchnęła. — Wystraszyłaś Ro.
— Nic nie szkodzi — skorzystałam z okazji, żeby się wtrącić. — Nikomu nic nie powiem. Obiecuję!
Madame Huzay rzuciła mi spojrzenie pełne zwątpienia. Rozumiałam, jak dużo miała do stracenia, ale ona nie rozumiała, jak dużo do stracenia miałam ja.
Mogłam stracić szansę na zdobycie prawdziwej przyjaciółki. Takiej żywej. Nie zmyślonej jak Hans czy Liana. Takiej z krwi i kości, która mogłaby mnie naprawdę lubić. Takiej, która nie byłaby jakąś projekcją mnie samej, tylko kimś, z kim mogłabym się autentycznie nie zgadzać i kto mógłby wzbudzić we mnie autentyczne emocje.
— No dobrze, i tak nie mamy wyjścia — mruknęła madame Huzay. — Nie widzę za bardzo innej możliwości, jak udawać, że nigdy do tego nie doszło.
Nie zamierzałam tego robić. Jeanne rzuciła mi znaczące spojrzenie i chociaż nie znałam jej zamiarów, to wiedziałam, że ona też nie zamierza udawać, że się nie spotkałyśmy.
— Nie dam rady wrócić — powiedziała cicho, wskazując dłonią na nogę. — Chyba skręciłam kostkę. Ledwo chodzę.
— Mogę poprosić Carmen, żeby ci położyła lód — zaofiarowałam się, ale madame Huzay energicznie pokręciła głową.
— O nie, nie. Żadnej Carmen. Było nie latać po drzewach jak jakaś głupia małolata. — Posłała córce ostre spojrzenie. — Jeśli to ci nie przeszkadza, Ro, to Jeanne usiądzie sobie w bibliotece gdzieś z tyłu i nie będzie przeszkadzać, aż skończymy lekcje.
— Oczywiście. Pójdę po jakąś maść na stłuczenia — powiedziałam szybko, machając od niechcenia dłonią. — Niech się pani nie martwi, Carmen się nie dowie.
Wiedziałam, gdzie mama w domu trzymała leki — tak na wszelki wypadek — więc udało mi się zdobyć maść bez pomocy Carmen. Gdy podawałam ją Jeanne, spojrzała mi prosto w oczy. Jej zrobiły się niemal czarne i nieprzeniknione jak bezgwiezdna noc, ale coś je rozświetlało od wewnątrz — to musiał być uśmiech, który chował się w kącikach jej ust.
— Dziękuję — szepnęła. — Jak wyjdę, to wróć tu po zeszyt.
— Czy wy tam szepczecie? — Madame Huzay podniosła głowę znad biurka. — Miałaś jej tylko dać maść, Ro.
— Już idę — odparłam głośno, kiwając pospiesznie głową.
Rozwiązywałam zadania z matematyki jeszcze bardziej rozproszona niż na poprzedniej lekcji. Myślałam już tylko o zagadkowym zdaniu, które powiedziała mi Jeanne — chciałam wiedzieć, co to był za zeszyt i co w nim znajdę.
Czas zdawał się tracić swoją mierzalną cechę, rozciągał się, jakby był z gumy, nie chcąc w ogóle się skurczyć. Jedna minuta zdawała się trwać godzinę, przez co po kwadransie byłam podenerwowana, a przez to spocona, i rozwiązałam aż jeden przykład z ćwiczenia, w którym było ich dwadzieścia.
Odwróciłam mimowolnie głowę. Tak, Jeanne nadal tam była — klikała coś na swoim telefonie. Niemal od razu wyłapała moje spojrzenie i posłała mi przekorny uśmiech. Odruchowo się uśmiechnęłam. Czułam się tak, jakbym całe życie była ciemnym pokojem i ktoś w końcu zapalił we mnie światło.
— Ro, skup się na zadaniu. — Głos madame Huzay przebił się do mojej świadomości.
Z trudem przerzuciłam wzrok na zeszyt i zabrałam się za następny przykład.
W końcu wybiła szósta. Odetchnęłam z ulgą. To była najdłuższa i najgorsza lekcja, jaką przeżyłam, odkąd zaczęłam edukację — nawet w porównaniu do najbardziej przeze mnie znienawidzonych lekcji biologii.
— Ro, proszę, żebyś to na piątek dokończyła… Widzę, że nie poszło ci najlepiej — mruknęła z dezaprobatą. — Zamówię taksówkę.
Kiwnęłam głową i się uśmiechnęłam. Madame Huzay nie dała się jednak zwieść.
— Jeanne idzie ze mną — powiedziała twardo.
— Mogłabym się wesprzeć na Ro — powiedziała dziewczyna. — Sama mnie nie udźwigniesz.
— Chyba żartujesz! — prychnęła nauczycielka.
Niestety, madame Huzay miała rację: udźwignęła córkę bez żadnych problemów. W związku z tym pozostało mi już tylko pożegnać się w progu i mieć nadzieję, że Jeanne zostawiła mi faktycznie jakiś zeszyt gdzieś w bibliotece.
Zanim wsiadła do taksówki, odwróciła głowę i na mnie spojrzała, stojącą po drugiej stronie okna. Puściła do mnie oczko.
Gdy tylko taksówka odjechała, rzuciłam się biegiem przez bibliotekę. Nie było trudno znaleźć zeszytu — Jeanne nie schowała go dokładnie, po prostu wetknęła go pod podręczniki na moim stoliku.
Otworzyłam go i znalazłam w nim tylko dwa zdania:
Opowiedz mi o sobie — atramentem
niewidzialnym. Włóż zeszyt do torby mamy.
Z moich ust wydarło się westchnienie.
W końcu zaczynała się moja przygoda.Z PAMIĘTNIKA RO
PRACA
Z wiekiem coraz mniej tęskniłam za mamą. Pewnie wszystkie nastolatki tak mają — w końcu dorastają i wyprowadzają się kiedyś z domu. Rozłąka z rodzicem ma swój początek na długo przed wyprowadzką i następuje stopniowo, aż obie strony gotowe są na ostateczne rozstanie.
Byłam gotowa — czułam to — ale na razie jeszcze nie mogłam nigdzie iść, a nawet jeśli będę mogła, to nie miałam pojęcia, czy się odważę. Na tym polegał cały absurd tej sytuacji. Przeszłam przez cały proces rozłąki tylko po to, żeby teraz czuć się w domu jak w więzieniu.
Być może to nie było do końca normalne, że tak szybko czułam się gotowa do wyprowadzki, ale nic nie mogłam na to poradzić. Mamy po prostu nigdy nie było.
Jak byłam malutka, to spędzała ze mną cały czas, ale im byłam starsza, tym mniej obecna była w moim życiu. Moje pierwsze wspomnienie wiąże się z jej wyjazdem. Miałam wtedy kilka lat. Przez zasłonę łez, która rozmywała kontury ubierającej się mamy i otoczenia, patrzyłam na nią, a z moich ust wydobywał się okropny jęk.
— Dlaczego idziesz?! — wyłam, podczas gdy mama ocierała mi twarz.
Jej dłonie były zimne, wręcz lodowate, i drżały, gdy dotykała mojej skóry, ale i tak łaknęłam jej bliskości. Przez chwilę, gdy osuszała moje policzki, mogłam się łudzić, że zostanie, że nie wyjdzie.
— Przecież wiesz, że wrócę, prawda? — odparła cicho. — Kochanie, mnie i tak już pęka serce, że muszę iść. Nie utrudniaj tego.
A ja dalej wyłam, kopałam i wrzeszczałam. Teraz sobie myślę, że moje nianie musiały naprawdę mieć mnie po dziurki w nosie. Nie wiem, jak dużo ktoś musiałby mi zapłacić, żebym zajęła się tak okropnym dzieckiem, jakim sama byłam.
Mama wychodziła, trzaskając drzwiami. Mój ryk przybierał wtedy na sile i zwykle przygasał dopiero po kilku godzinach. Czasami potrafiłam płakać do samego wieczora. Jak byłam mała, sądziłam, że może mama usłyszy mój płacz i wróci, co się oczywiście nigdy nie wydarzyło. Z czasem dostrzegłam bezsens takiego zachowania i przestałam to aż tak przeżywać.
Od jakiegoś roku w ogóle się z nią nie żegnałam. Po prostu mówiła „wychodzę” i nie czekając na moją odpowiedź, znikała na kilka albo kilkanaście dni.
Wiedziałam doskonale, że mama w tym czasie pracowała. Pomimo odizolowania od świata zewnętrznego byłam świadoma, że za wszystko się płaci, a żeby zapłacić, trzeba najpierw zarobić. Nie wiedziałam jednak, w jaki sposób zarabiała na życie moja mama.
Miałam oczywiście kilka pomysłów, które przewijały mi się przez głowę w wolnym czasie. Jako dziecko marzyłam o tym, żeby mama okazała się sławną gwiazdą, a ja byłam dzieckiem jej i jakiegoś bogatego księcia. Wyobrażałam sobie, że jestem cennym sekretem, o którym nikt nie może się dowiedzieć. Kimś wyjątkowym.
Z czasem życie obdarło mnie z tej iluzji. Nie byłam żadnym sekretem, przecież przyjeżdżała do nas Carmen, czasem listonosz z przesyłką czy kurier. Kiedy to do mnie dotarło, zaczęłam sądzić, że jest astronautką albo marynarką, i dlatego potrafi zniknąć na tak długo. Przestałam tak myśleć, gdy tylko zauważyłam, że mama unika pytań o swoją pracę i nie chce mi powiedzieć, co robi. W końcu jednak zrozumiałam, że zajmuje się czymś, co nie było do końca legalne.
Byłam już wtedy nastolatką. Dotarło do mnie, dlaczego trzyma mnie z dala od ludzi — bo tu byłam bezpieczna. Jeśli mama była w jakimś gangu albo mafii, to jednocześnie tłumaczyło, czemu potrafiła nie wracać do domu tygodniami i czemu nie wolno mi było wychodzić na zewnątrz.
Pewnie wierzyłabym w to bez najmniejszych wątpliwości, gdyby nie fakt, że to po prostu nie pasowało do mojej mamy. Była bardzo uczciwa i nie umiałam sobie wyobrazić, że mogłaby kogoś zabić albo okraść. Może i była surowa, ale była też sprawiedliwa. Wiedziałam, że wymaga od siebie więcej niż od kogokolwiek innego, ze mną włącznie.
Być może nie znałam jednak swojej mamy zbyt dobrze. Wiedziałam o niej bardzo niewiele, a o jej pracy — zgoła nic. Tylko tyle, że ubiera się bardzo różnie — czasem wykwintnie, czasem w luźne dresowe zestawy — i że często musi wyjeżdżać na długie delegacje.
Teraz nie zależało mi już tak bardzo na tym, żeby się dowiedzieć, czym zajmowała się mama. Jeszcze kilka lat temu miałam obsesję na tym punkcie, ale po pewnym niezbyt przyjemnym incydencie przestałam się dopytywać.
Moja obsesja, podobnie jak pewnie każda obsesja w ogóle, zaczęła się dość niewinnie. Gdy mama zniknęła na — jak dotąd — najdłuższy okres ponad pięciu tygodni, co miało miejsce krótko po moich szesnastych urodzinach, postanowiłam przepytać o to Carmen. Byłam więcej niż pewna, że ona akurat wie, gdzie mama pracuje.
Po czterech tygodniach czekania na powrót mamy zaczęłam się martwić bardziej niż dotychczas. Carmen nic nie mówiła, ale zmarszczki na jej twarzy wyraźnie się pogłębiały, utwierdzając mnie w przekonaniu, że ona też się niepokoi. Zaczynałam już przypuszczać najgorsze: że być może mama nie żyje. Ktoś ją zabił albo zginęła w jakimś wypadku. W najoptymistyczniejszych scenariuszach została porwana przez wrogi gang, ale rzadko rozważałam to na poważnie, bo przecież nikt nie zażądał ode mnie okupu.
— Carmen, musisz mi powiedzieć, gdzie pracuje mama — wyrzuciłam z siebie w końcu w jeden z tych ciemnych, niekończących się wieczorów.
Carmen tylko westchnęła. W jej spojrzeniu, lśniącym od niewypłakanych łez, przelewały się wyrzuty sumienia.
— Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć. Po co pytasz? — mruknęła rozżalona.
Podsunęła mi świeżo wyjęte z piekarnika ślimaczki cynamonowe, ale nic nie mogło odwrócić mojej uwagi od problemu mamy. Carmen często zdawała się nie pamiętać, że nie jestem już dzieckiem, któremu czekolada skutecznie potrafi zapchać buzię.
— Bo mamy nie ma od miesiąca. Nigdy jeszcze nie zniknęła na tak długo — odparłam twardo. — Musisz mi powiedzieć. Mama może mieć problemy. Może trzeba wezwać policję czy…
— Nie! — Odpowiedź Carmen była o wiele bardziej stanowcza, niż się tego po niej spodziewałam.
Zacisnęłam pięści. Czy ona nie rozumiała, że życie mamy mogło być zagrożone?
— Mama może w tej chwili umierać, bo my nic nie robimy! — krzyknęłam, próbując powstrzymać łzy.
— Nic nie rozumiesz, tonta³! Jeden zły ruch i Farid was odnajdzie! — odparła Carmen, po czym zasłoniła usta, a w jej oczach błysnęło przerażenie.
Gdyby nie jej zachowanie po zdradzeniu tego imienia, nie wpadłabym na to, że powiedziała coś ważnego. Myślałabym, że chodzi o szefa mamy albo coś w tym stylu.
W ten sposób dowiedziałam się jednak, że mój ojciec prawdopodobnie nazywa się Farid i że mnie szukał. Oczywiście przy każdym kolejnym pytaniu Carmen nabierała wody w usta, więc już nic więcej się nie dowiedziałam.
Drugim incydentem było przeszukanie rzeczy mamy. Zrobiłam to kilka miesięcy po tej rozmowie z Carmen, gdy ani mamy, ani jej nie było w domu. Byłam kompletnie sama.
Mamy pokój zamykany był na klucz i nie tak łatwo dało się go otworzyć, ale po siedemnastu latach miałam w tym pewną wprawę. Grzebałam w zamku wsuwką do włosów tak długo, aż kliknął.
Pokój mamy, w przeciwieństwie do mojego, był raczej bezosobowy. Jedyne osobiste przedmioty, jakie posiadała, leżały na jej stoliku nocnym: zaczytany egzemplarz Madame Bovary i zegarek, którego najwyraźniej zapomniała ze sobą zabrać. Byłam pewna, że musiała mieć gdzieś schowane jakieś pamiątki — wystarczyło ich tylko poszukać. Do wyboru miałam biurko, na którym była lampka, długopis oraz pusty zeszyt w kratkę, szafę jednodrzwiową i komodę z dwoma szufladami. Innych mebli, nie licząc łóżka i stolika nocnego, w pokoju mamy nie było.
Zaczęłam od szafy. Wyciągnęłam wszystkie starannie złożone ubrania i porządnie je przetrząsnęłam. Nie umiałam ich poskładać tak jak mama, więc już wiedziałam, że się dowie o mojej wizycie w swoim pokoju. Odłożyłam konieczność wymyślenia wymówki na później i skupiłam się na przeglądaniu zawartości komody. Tu także napotkało mnie rozczarowanie — tylko w jednej z szuflad znajdywały się jakieś rzeczy i były to po prostu różne kosmetyki.
Wyszłabym z pustymi rękoma, gdyby nie dziwne przeczucie, które zawiodło mnie do biurka. Przejrzałam dokładnie pusty zeszyt, rozkręciłam długopis — spodziewałam się, że gdzieś w nim ukryta jest jakaś karteczka — i lampkę. Nic nie znalazłam. Byłam tak wściekła, że długopisem rzuciłam o ziemię.
Gdy się schyliłam, żeby go podnieść, odkryłam skrytkę. Była sprytnie zakamuflowana pod blatem biurka. Krew zaszumiała mi w uszach, gdy wymacałam ją ręką i wyciągnęłam jej zawartość. W mojej dłoni zalśniła wypchana kartkami skórzana teczka.
Z dreszczem ekscytacji przebiegającym po plecach otworzyłam ją i pozwoliłam papierom wysypać się na moje kolana. Było tam mnóstwo ręcznie zapisanych kartek, trochę dokumentów wyglądających na urzędowe i dwa zdjęcia. Oczywiście, zdjęciami zainteresowałam się w pierwszej kolejności.
Na jednym z nich było niemowlę w kołysce. Po kolorze skóry i włosów domyśliłam się, że to ja. W kadrze uchwycono też kawałek mamy: jej nogi ukryte były pod czarną spódnicą sięgającą do samej ziemi, a pochyloną głowę opatuloną miała chustą w tym samym kolorze, przez co nie widać było jej twarzy.
Nigdy wcześniej nie widziałam mamy w burce. Nawet nie przyszło mi do głowy, że byłyśmy muzułmankami — żadna z nas nie miała arabskiego imienia, a sam wygląd jeszcze o niczym nie świadczył.
Domyślałam się, że to zdjęcie zrobił ojciec albo ktoś inny z naszej rodziny. Poczułam dziwną więź, niemal intymną, z tą osobą, która też trzymała to zdjęcie — z osobą, której krew płynęła prawdopodobnie w moich żyłach.
Drugie zdjęcie obejrzałam tylko pobieżnie — moja mama stała na nim z jakimiś koleżankami. Musiała mieć z kilkanaście lat — nie miała na sobie burki i z czegoś się śmiała. Za jej plecami majaczyła niewyraźna ruina, którą dopiero później, gdy wróciłam do zdjęcia myślami, zidentyfikowałam jako Koloseum.
Nie miałam okazji dostrzec więcej na fotografii, bo nagle ktoś z głośnym skrzypnięciem otworzył drzwi do sypialni. Odruchowo upuściłam zdjęcie, jakby mnie oparzyło.