- W empik go
Romans komisarza - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2020
Ebook
14,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Romans komisarza - ebook
Tytułowy komisarz przeżywa trudne chwile. Jego małżeństwo ulega rozpadowi, a na domiar złego, żona wraz z dzieckiem opuszczają kraj, znacząco utrudniając ojcu kontakt z dzieckiem. Nieoczekiwanie w jego życiu pojawia się ktoś nowy – jednak on nadal oficjalnie pozostaje w związku małżeńskim...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-8611-7 |
Rozmiar pliku: | 410 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Orest był porażony bezsilnością, nieuchronnie czyhającą na przepracowanych czterdziestolatków w zderzeniu z temperamentem ich żon. Sochacka zawsze jest zadowolona – westchnął. Jeśli dochodzi do spełnienia, ma przyjemność doznań fizycznych. Jeżeli coś bywa nie tak, czuje nade mną przewagę psychiczną, to słodkie ukontentowanie, które miewają zapewne dowódcy plutonów egzekucyjnych, stawiający pod murem ofiarę.
Dzivoki wiedział, że nie jest do końca tak, jak złośliwie myślał. Gdyby było, kobieta nie płakałaby. Orest bezbłędnie rozpoznawał nastroje małżonki. Choćby w tej chwili – nie słyszał nic, dałby jednak głowę, że Frania bezgłośnie szlocha.
Jak można było nazwać kogoś imieniem staroświeckiej pralki? – dumał Dzivoki, zazdroszcząc żonie, że zaraz zaśnie. Sochacka zapadała w sen szybko, niezależnie od nastroju i łzy zwykle wysychały już bez udziału jej świadomości.
Po co wymyślono związki małżeńskie i podwójne łoża z twardą deską pośrodku? Orest patrzył w skośny strop sypialni i zadawał sobie pytania o sens życia, wcale się z tym nie śpiesząc. Bywało, że na dumaniach, zmieniających się pod wpływem zmęczenia w myślową galaretę, schodziło do świtu. Wiedział, że tej nocy Sochacka obróci się wiele razy z boku na bok, on zaś zada sobie co najmniej tyle samo pytań, na temat: Od kiedy postawiona sztorcem sosnowa deska staje się dla mężczyzny niczym Rubikon?
Jesienią Orest zawsze był słabszy. Meteopata – przezywał się w myślach z niechęcią. Poganiany do czynu ambicją, czasami kwitował swe samcze lenistwo żartami. Dochodziło do miłosnych zespoleń z Sochacką i przez lata cieszył się witalnością, nie przeczuwając katastrofy, czekającej nań niechybnie wraz z opadającym poziomem testosteronu we krwi.
Prawo natury! W młodości nie mógł przypuszczać, jaką bezwzględnością może tchnąć to pojęcie. Jak niepostrzeżenie żona może zmienić się w modliszkę, jak rychło twarda, lakierowana listwa staje się grobową deską pożądania oraz małżeńskiego zrozumienia.
Czy to ostatnie kiedykolwiek między nami było? Może niegdyś, gdy oboje jeszcze nie mieliśmy podejrzeń, że się oszukujemy. Wtedy ona lawirowała umiejętnie między mną a Sochackimi. Do niedawna to robiła, tyle że biorąc coraz częściej stronę rodziców.
Budowa domu była błędem – powtarzał Dzivoki po raz tysięczny od tamtego lipcowego poranka, kiedy on i prawie wszyscy Sochaccy, z wyjątkiem Romka, wprowadzili się do willi. Nasz dom jest z tych, które zabijają: miłość, przyjaźń_,_ zdolność do kompromisów i radość bycia razem. Unicestwia wszystko to, dzięki czemu rodzinom udaje się przetrwać.
Od początku było niedobrze, od chwili, gdy Sochacka zadeklarowała w urzędzie stanu cywilnego, że chce pozostać Sochacką. I kiedy rejestrowała nasze dzieci pod swoim panieńskim nazwiskiem, dlatego ponoć, żeby rówieśnicy się z nich nie wyśmiewali.
Pokręcona familia! – westchnął Orest.
Przede wszystkim teściowie. Pan Sochacki – zakompleksiony urzędnik na emeryturze, zabawna postać, jakby rodem z przedwojennej powieści. Mały człowieczek o wielkich ambicjach, pełen sztucznej dystynkcji, z obecnym w głosie starannie pielęgnowanym akcentem miasta, położonego wśród bezkresnych stepów. Pani Sochacka – wieczna rencistka, już bez pamięci, gdzie niegdyś pracowała. Osoba ze skłonnością do przesądów i ciemnych praktyk, głosząca bezmierną tęsknotę za smętnym miejscem urodzenia, krainą, w której kilometrami chodziło się po bagnach dzięki pomostom zbitym z olsowych żerdzi.
Oboje, wypełnieni kombinacją genów właściwych mieszkańcom okolic zza linii Curzona, tworzyli parę idealnie dobraną i zgodnie pląsającą przez życie.
Jeszcze tylko Romka brakowałoby w naszym domu – myślał Orest, sięgając po następnego papierosa. Sochackiej dym nie budził, Dzivoki mógł palić do woli i robił to, aż firanki żółkły jak kaczeńce.
Romek dał się lubić poniekąd najbardziej ze wszystkich Sochackich. Tym łatwiej, że mieszkał na drugim końcu miasta. Męcząca była jego miłość do broni, chęć bycia policjantem poza policją i to, że świrował po alkoholu. Widywali się jednak na tyle rzadko, że szwagier był do zniesienia.
Kiedy Orest pomyślał o broni, odruchowo wciągnął nosem metaliczny zapach pistoletu, tkwiącego w kaburze zawieszonej na krześle. I pocieszył się tak samo, jak od wieków wszyscy posiadacze oręża: że to nic, że mężczyzna się w łóżku poszkapi, skoro ciągle jest zdolny do skutecznej obrony lub ataku.
Czy moje życie jest komedią, czy tragedią? Powinienem śmiać się, czy płakać? – stawiał kwestie do rozwagi, wciągając łapczywie dym. Ja do Sochackich nie pasuję! – zadygotało w duszy przekonanie. Ależ głupio uświadamiać sobie takie prawdy po piętnastu latach małżeństwa!
Sochacka obróciła się przodem, nie dotykając Dzivokiego bodaj koniuszkiem palca. Również we śnie trzymała dystans. Żadnych przytuleń i mimowolnych czułości, seks owszem, lecz bez uniesień, raczej według naturalnego rytmu fizjologii oraz z małżeńskiego obowiązku.
Nie widać. Po ciemku „to” jest niezauważalne, całkiem niewidoczne – rozmawiał ze sobą Orest, intensywnie wpatrując się w twarz Sochackiej. Ale prawdę mówiąc, widzę tylko zarys głowy. Ta kobieta mogłaby mieć dziurę pośrodku czoła i nie byłbym w stanie tego dostrzec.
Ogarnęło go współczucie, odsuwające na bok niechęć do żony. Gdyby nie doszło do wypadku, Sochacka byłaby inna. Lepsza dla mnie jak niegdyś. Swoją drogą uroda to najbardziej względne zjawisko w dziejach ludzkości. Który Pigmej mógłby zakochać się w wielkiej, grubokościstej kobiecie Skandynawów? A który, choćby najbardziej wyposzczony Wareg, w okaleczonej rytualnie samicy skarlałego, czarnego plemienia?
Dzivoki długo dumał, zestawiając coraz to inne mankamenty ludzkiej urody. Doszedł wreszcie do wniosku, iż kwestia nie jest jednoznaczna, czego dowodził jego własny przypadek. Wystarczy być z kimś dostatecznie długo, by przestał razić krzywy nos, kanciasta szczęka, niskie czoło, wywinięta warga, za krótkie nogi, małpie ręce, wąskie ramiona, szerokie biodra lub odwrotnie.
Czyżbym przestał być zdolny do fizycznej miłości dlatego, że Sochacka już mi się nie podoba? Niemożliwe, nigdy nie porażała urodą, a kochałem ją tak samo po seansie u kosmetyczki, jak z przypudrowanym pryszczem na czole. To ona przykłada zbyt wielką wagę do tego, co ją spotkało. Mnie „to” raziło przez tydzień, miesiąc, niech będzie dwa! – przyznawał się Orest przed samym sobą.
Cienka Czerwona Linia – nazywał Sochacką w myślach, dając upust skojarzeniu z tytułem głośnego przed laty filmu. Nadal, na przekór nieszczęściu, nic się w moim przywiązaniu do niej nie zmieniło – usprawiedliwiał się, popatrując w twarz Sochackiej. Był zły, że nie może nawet rozpoznać rysów. W dzień też mi „to” nie przeszkadza – rozgrzeszył się. Jestem przy żonie niezależnie od okoliczności – pochwalił własną ofiarność, lecz przypomniał sobie, co zaszło przed półgodziną i stracił rodzący się optymizm.
Jak mówił tata? – wspominał, przypalając kolejnego papierosa. „Dojrzałym mężczyzną staniesz się wówczas, gdy umrze ci ojciec, kiedy kogoś ukatrupisz i gdy ci pierwszy raz nie stanie”.
Wodewil! – uśmiechnął się Orest krzywo, na przekór senności, która przyszła chyłkiem, smarując swym klejem powieki.
Miał żal do Sochackiej, że ani trochę mu nie pomogła, choć w kolorowych czasopismach dają kobietom mnóstwo wskazówek, jak zachęcić mężczyznę do czynu.
Cztery psy husky, które sąsiad trzymał w ogrodowym kojcu, wyły do księżyca, chociaż noc stała chmurna i srebrnej tarczy nie było widać.ROZDZIAŁ II
Kostka rzucił na biurko otwartą kopertę.
– Patrz, co przyszło z poranną pocztą – powiedział, wyjmując z kieszeni lusterko. Zaczął pieczołowicie układać włosy przy pomocy wielkiego grzebienia.
Kostka był wysoki i chudy, z kościstą twarzą i zapadłą klatką piersiową. Natura obdarzyła go bujną czupryną, którą uważał za najważniejszy atrybut własnej aparycji i dlatego poświęcał mnóstwo uwagi coraz to nowym fryzurom. Robił to tym skwapliwiej, iż był przekonany, że zmiany uczesania czynią go nierozpoznawalnym jako wywiadowcę.
Z zacięciem tropiącego psa buszował w złodziejskich melinach, knajpach, parkach, podwórkach, klatkach schodowych blokowisk i po placach handlowych. Zmieniając fryzury, z pasją poszukiwał lujów – jak zbiorczo nazywał wszystkich, których można było dopasować do odpowiedniego paragrafu.
Orest przejrzał kartki wyjęte z koperty. Kolumny drobnych liczb męczyły wzrok, odłożył więc papiery na biurko.
– Nie chce mi się czytać. Powiedz, o co chodzi – poprosił.
– Jakaś prokuratura z Pomorza zawiadamia, że cwany luj od nas naciąga ludzi na systemy lotto.
– A niechże się tym zajmie dzielnicowy!
Kostka schował lusterko oraz grzebień, wyjął natomiast papierosa i zapalił. Nigdy nie częstował nikogo, Oresta również.
– To poważna sprawa – oznajmił, wypuszczając dym. – Nie było cię przez trzy dni, więc nie wiesz.
Miałem urlop – przypomniał sobie Dzivoki. Po co go wziąłem? – zastanawiał się przez chwilę. Żeby pobyć z rodziną. Ale jakoś nie wyszło. Od rana sprzątał w ogrodzie, następnie jedli obiad, potem Sochacka siedziała u Państwa Sochackich, Ryś przed telewizorem, a Kalina u koleżanek.
– Nie słuchasz! – rozzłościł się Kostka. – Możemy za tę sprawę szarpnąć nagrodę. Nie potrzebujesz forsy?!
Orest potrzebował, lecz pytanie Kostki skojarzyło mu się nieprzyjemnie. Zobaczył oczyma wyobraźni siebie, o parę lat młodszego, na progu dawnego mieszkania w bloku. Otwarł drzwi, ale nie wchodził, dopóki Sochacka z dziećmi nie pokazali się w przedpokoju. Wtedy Dzivoki wyjął z kieszeni ministerialną nagrodę, zsunął ze zwitka banknotów gumkę i przystąpił do układania pieniędzy na podłodze.
Łączył bilety NBP krótszymi bokami, lecz przedpokój był dość długi i Orest uświadomił sobie, że pieniędzy nie wystarczy, żeby dotrzeć do przeciwległej ściany. Ogarnął go wstyd. Jestem głupim efekciarzem – pomyślał, rozsuwając banknoty, lecz mimo to zabrakło dwóch. Sochacka patrzyła pazernie, ale i z politowaniem. Wieczorem wymyśliła, żeby zaczęli budować dom, choć wiedziała, że gotówka, którą przyniósł, mogła wystarczyć zaledwie na meble albo niezły telewizor.
– Facet jest cwany – relacjonował Kostka. – Kupuje czasopisma z adresami osób chcących nawiązać hobbystyczne kontakty: wymienić książki, pocztówki czy płyty. Tacy ludzie codziennie spodziewają się przesyłek.
– Jurek, błagam, krócej! – przerwał Dzivoki, wyobrażając sobie nieskończony ciąg twarzy ludzi z całej Polski, których trzeba będzie przesłuchać.
Skrzypnęły drzwi i pokazała się głowa Kwiatkowskiego.
– Śmierdzi u was? – zapytał.
– Może trochę – odparł Kostka, pociągając nosem. – Co się stało?
– Chłopcy zrobili nalot na ruski burdel. Znacie Brodę i wiecie, jak lubi pokazówki. Weszli do meliny razem z futrynami. W pokoju spał alfons z panienką. Kiedy zobaczył zbrojnych facetów, w panterkach i kominiarkach, momentalnie się zesrał. Kazali mu się ubierać, więc ze strachu wciągnął portki na to wszystko. Od czwartej rano siedzi w klatce na dole i substancja zakisła. Teraz cała komenda się wietrzy.
Orestowi zrobiło się niedobrze.
– Mamy robotę – okazał zniecierpliwienie, przeganiając natręta wzrokiem.
– Dlaczego tak go nie lubisz? – pytał Kostka, kiedy kwadrans później szli do bufetu.
– To jeden z tych, którzy wszystko wiedzą, ale nic nie robią.
– Przesadzasz.
Dzivoki zamówił kawę i popijał ją drobnymi łykami. Zamyślony, nie odkłaniał się ludziom siedzącym przy sąsiednich stolikach.
– Naciąganie... Orest, co się dzisiaj z tobą dzieje? – denerwował się Kostka.
– Przepraszam. Powiedz, w skrócie, od początku.
– Luj wysyła systemy za zaliczeniem pocztowym. Ludzie oczekujący na przesyłki od hobbystów odbierają jego listy, płacą i czują się oszukani.
– Co proponujesz?
– Faceta się zamknie. Rozmawiałem już o tym z prokuratorem. Zobaczymy zresztą, może to czubek?
– Można? – przerwał rozmowę kobiecy głos. Przy stoliku stała Basia Losek, trzymająca w ręce talerzyk z sałatką.
Dlaczego to mnie nie trafiła się taka kobieta? – ubolewał Dzivoki, odsuwając dla niej krzesło.
Basia pracowała w Policyjnej Izbie Dziecka. Była naturalną blondynką o zaokrąglonych kształtach, zielonych oczach i śnieżnobiałych zębach. Podinspektor Marian Losek, który przed łaty ulokował żonę w komendzie, dostał z czasem propozycję przenosin do stolicy. Przyjął ją, zabierając z sobą sekretarkę, która w Warszawie weszła w rolę nowej towarzyszki życia. Basia została sama i choć zalotników było niemało, żaden nie mógł pochwalić się, że dotknął czegoś więcej niż jej ręki.
– Zapraszamy! – ochoczo wołał Kostka.
Czyżby i on się do niej palił? – pomyślał Orest. Czuł ów wewnętrzny niepokój, który zawsze nęka ludzi pod wpływem przypuszczenia, że komuś innemu może udać się coś zdobyć.
Kostka potrafił być czarujący w rozmowach z kobietami. Serwował komplementy i dowcipy, znał świeże plotki i umiał się nimi dzielić, interesująco antycypował na tematy zawodowe i osobiste. Był ulubieńcem pań, które w święto policji zakładały stalowoszare mundury oraz innych przedstawicielek płci pięknej. Dzivoki przez długi czas, zanim się nie przyzwyczaił, bywał wściekły, widząc, jak skutecznie Jerzy bajeruje barmanki i prokuratorki, prostytutki i artystki, milionerki i dziennikarki, urzędniczki, gosposie i pracownice naukowe miejscowych uczelni. Lubił kobiety, co było widać natychmiast, gdy miał z nimi kontakt. I one odpłacały tym samym.
– Masz piękny żakiet, Basiu. Wprawdzie twoja wyjątkowa uroda nie potrzebuje oprawy, ale w zieleni prezentujesz się nadzwyczajnie – komplementował Kostka.
– Daj spokój, Jurek. Wszystkim mówisz to samo – opędzała się Basia, lecz widać było, że pochlebstwa Kostki sprawiają jej przyjemność. – O nowym szefie już wiecie? – spytała.
– Czyim?
– Naszym. Od poniedziałku zajmie gabinet po Włodarczyku. Wiem tyle, że był kurierem dyplomatycznym i przed emeryturą wrócił w rodzinne strony.
– Ciekaw jestem, jak się przyjmie – podjął Kostka.
– Wszyscy są ciekawi – wzruszyła ramionami Basia.
Dzivoki z przyjemnością wdychał delikatny zapach jej perfum. Rozebrał ją oczami i jeszcze raz pożałował, że nie wybrał do roli życiowej partnerki kobiety takiej, jak Basia.ROZDZIAŁ III
Wchodząc na ganek, trącił ramieniem dwonek wietrzny. Kombinacja paciorków brzęknęła perliście i dźwięk zafalował, przywołując wszystkie skarby świata. Dzivoki zatrzymał się, wsłuchany w melodię, którą niechcący wywołał. Ładnie śpiewa – pomyślał, choć wcześniej głos wietrznych dzwonków wcale mu się nie podobał.
Guślarka – nazywał teściową, przejawiającą chorobliwą skłonność do zgłębiania wiedzy tajemnej. Pani Sochacka była stałą klientką wróżek, magów i uzdrowicieli. Od lat uczyła się niemieckiego metodą superlearningu, bez efektów, ale z głębokim przekonaniem, że gdy opanuje czynność wchodzenia w stan relaksacji, będzie zdolna, niczym agenci KGB, do przyswajania tysięcy obcojęzycznych słów dziennie. Synchronizowała półkule mózgowe oraz studiowała arkana tarota i sekrety pierścieni Atlantów. Była pilną czytelniczką czasopism traktujących o parapsychologii, korespondentką astrologów, badaczy ludzkiej aury, klubów radiestezyjnych i twórców biżuterii psionicznej. Dom zapełniała akcesoriami świadczącymi o swej pasji. Na półkach stały egzemplarze miniaturowych piramid Cheopsa, które ostrzyły żyletki Pana Sochackiego oraz czyściły jej własną, sztuczną szczękę. Ściany pomieszczeń ozdobione były, zamiast obrazami, mandalami członków rodziny. Znajomy malarz pokojowy okrasił sufit salonu freskiem przedstawiającym Prognostikon, czyli magiczny okrąg z Pergamonu. Wiara w numerologię przesądziła o tym, że tu i ówdzie umieszczono statuetki, wyobrażające cyfry wyjęte z dat urodzenia Państwa Sochackich.
Dzwonków wietrznych było w domu kilka i gdy domownicy, będąc w ruchu, trącali je bezwiednie, ciągle pobrzmiewała ta dziwna muzyka Wschodu, mająca przynosić szczęście i pieniądze. Pewno dlatego, że odzywała się zbyt często, działała Orestowi na nerwy.
– Twoja matka ma obsesję! – skarżył się żonie.
– Daj spokój, przecież to nie boli – odpowiadała bezradnie Sochacka.
Orest wieszał marynarkę w przedpokoju, gdy Państwo Sochaccy kończyli obiad.
– Kaśka Barut wyszła za Murzyna! – gniewnie informowała Pani Sochacka.
– Nie zaprosili was na ślub? – badał Dzivoki przyczynę złości teściowej.
– W życiu bym nie poszła! Do czarnucha?!
– Niech sobie Murzyn między nami żyje. Co pani szkodzi?
– Jeden byłby do ścierpienia, ale oni mnożą się jak króliki. Słyszałam, że taki Negr może co noc z dziesięć razy. Będą nam wstrętne małe Mulaty po osiedlu biegały.
Orest czuł, że Sochacka trąca go nogą w goleń, lecz nie umiał się powstrzymać.
– Wszystkie dzieci są ładne – mruknął przekornie.
– Nienawidzę! Nienawidzę! – nadęła się Pani Sochacka, tocząc wściekle oczami. – Murzynów, Żydów, pedałów, psów i komunistów. Wszystkich jednakowo!
– Dlatego panią tak często zgaga pali – mruknął Orest, łykając pierwszą łyżkę rosołu.
Pan Sochacki sięgnął po lampkę wypełnioną swojskim winem. Wąchał trunek, przymrużywszy oczy z rozkoszą, jakby ktoś nalał mu szlachetnego burgunda.
– Nie unoś się, Michalino. Ludziom na pewnym poziomie to nie przystoi – napomniał.
Nigdy nie zdrabniał imienia żony, wymawiał je zawsze w pełnym brzmieniu i z pełnym satysfakcji namaszczeniem. Dzivoki żywił głębokie przekonanie, że Pan Sochacki wstąpił w związek małżeński z Panią Sochacką tylko dla jej miana. Michalina w młodości nie była pięknością, o czym zaświadczały stare zdjęcia. Perłą intelektu też nie – myślał Orest, przeżuwając jej słynne lane ciasto, którego nie znosił, a które robiła co najmniej trzy razy w tygodniu.
Domofon rozkaszlał się jesiennym klankiem. Był czuły na wilgoć oraz mróz i domownicy mogli z dźwięku wnioskować o aurze.
– Listonosz! – zawołał Pan Sochacki, podrywając się z krzesła.
– Niech tata siedzi, Kalina pójdzie – powiedziała Sochacka.
Pan Sochacki powstrzymał dziecko ruchem dłoni.
– Bardzo was proszę o pozostanie na miejscach. Sam przyjmę doręczyciela. Oczekuję ważnej korespondencji – oznajmił, wpatrując się z powagą w oczy członków rodziny.
Po co tyle słów? I teatralne gesty? – pytał w myślach Dzivoki, zabierając się do pierogów z kapustą, które dla odmiany Pani Sochacka robiła wyśmienite. Miażdżył zębami ciasto i farsz, wpatrzony w bezlistne graby za oknem. Drzewa wyglądały na przestraszone zbliżającą się zimą, za to kuliste krzaki jemioły, wyrastające z grubych konarów, pasożytowały w najlepsze, nie przejmując się obumieraniem przyrody.
Poczuł natarczywe szarpanie za rękaw koszuli.
– Dostałam piątkę z matematyki – powtórzyła Kalina.
– Bardzo się cieszę, córeczko! – powiedział, głaszcząc dziewczynkę po policzku. Ogarnęło go zdumienie, że jest taka duża. Miała dorosłą twarz, pod bluzką rysowały się piersi. Oresta przeniknęło poczucie winy, że utracił coś bezpowrotnie. Gubił to od czasu, gdy córka wyrosła z kucyków, między jednym złodziejem a drugim, w nocnych zasadzkach na kompociarzy, handlarzy lewym towarem, w gonitwach za samochodowymi gangami, penetrując magazyny nielegalnych hurtowni, przesłuchując ludzi niewartych, żeby ich słuchać, sporządzając dokumenty budujące prestiż prokuratorom. Zdarzyło mu się to, co spotyka wszystkich mężczyzn, traktujących pracę zawodową nazbyt poważnie. Nie znał własnego dziecka.
– Przysłali! Spójrzcie, jaka piękna koperta! – wołał od progu Pan Sochacki.
Położył na stole prostokąt białego papieru, ozdobiony królewską koroną.
– Deklaracja przystąpienia do Partii Polskich Monarchistów! – obwieścił z triumfem.
– Syndrom bidetu... – mruknął Orest.
Sochacka spiorunowała go wzrokiem, teściowie zaś udali, że nie słyszą złośliwej uwagi.
Bidet był dla Pana Sochackiego kluczowym elementem wyposażenia domu. W budowę Państwo Sochaccy nie angażowali się w żaden sposób, a o bidecie Pan Sochacki przypomniał sobie, kiedy obie łazienki były już gotowe.
– Kierowniku, kto tu rządzi? – burczał majster, skarżąc się Dzivokiemu: – Dopieru klej związał, a tu wpada starszy gościu i każe instalować bidety. Aniś ich pan nie kupił ani o nich nie gadał. Poza tym ni ma na nie miejsca!
Zaskoczony Orest pojechał do teściów po wyjaśnienia.
– Dobrze, że jesteś! – ucieszył się Pan Sochacki. – Nie masz chyba pretensji, że wydałem dyspozycje odnośnie wyposażenia toalet?
– Jeżeli finansowanie bierze pan na siebie...
Pan Sochacki stracił rezon i zmarkotniał.
– Wiesz, że mnie nie stać – powiedział cicho, wtykając papierosa do lufki.
Pani Sochacka wypomniała w odwecie:
– Dostałeś za darmo parcelę?! Miałbyś tyle wdzięczności, żeby spełnić życzenie teścia.
– Nie ma miejsca i trzeba zrujnować gotowe pomieszczenia. Po co nam bidety? Nie wystarczą wanny i prysznice?
Pan Sochacki dosłyszał w jego głosie wahanie i poczuł się pewniej.
– Standard wyposażenia łazienek, który proponujesz, jest przejawem sanitarnej kultury plebejskiej – wyjaśnił. – Szlacheckie rezydencje miały bidety już przed pierwszą wojną. Montowano je również w willach oraz kamienicach zamożnego mieszczaństwa.
– Tamte łazienki miały duży metraż!
– Człowiekiem z klasą można być i na paru metrach kwadratowych, jeśli się wie, jak je ze smakiem urządzić. U moich przodków we dworze... – tu Pan Sochacki umilkł.
Dworek widniał na zdjęciu, wiszącym nad komodą. Sądząc z wizerunku, niewiele można się było po rodowej sadybie spodziewać, zwłaszcza pod względem kultury sanitarnej. Przełamana upływem czasu chatynka tonęła w malwach, służących bardziej ukryciu mizerii domostwa niż dla ozdoby. Za wielkim dębem można było zobaczyć kolumnę ganku, zbyt okazałego wobec gabarytów domu. Na ławce przy chruścianym płocie siedziała pani, której kretonowa sukienka była zapewne szczytem mody zaścianka. Obok kobiety stał pękaty mężczyzna z wąsem, ubrany w białą marynarkę. Jego dłoń trzymała lufy fuzji, opartej kolbą o czubek buta, a obok nóg szlachciury przeciągała się wyżlica z sylwetką zniekształconą przez liczne porody.
Dzivoki za każdym razem, gdy przypatrywał się fotografii, miał nieodparte wrażenie, że którąś z tych rzeczy: marynarkę lub fuzję, a może i psa, pożyczono od sąsiadów. Był też stuprocentowo pewien, że za domostwem antenatów Sochackich stała drewniana wygódka z serduszkiem wyciętym w drzwiach.
Wtedy, podczas sprzeczki, Pan Sochacki poprosił drżącym głosem:
– Błagam cię, każ zamontować bidet. Wiesz, że moja emerytura starcza nam tylko na żarcie.
Teść nigdy wcześniej nie był taki pokorny, toteż Orest się ugiął. Owalna muszla w kolorze morskiej trawy stanęła tylko na parterze, przeznaczonym dla Państwa Sochackich. Łazienka była mała, bidet zatem przytwierdzono tuż za drzwiami i wszyscy nieustannie się o niego potykali.ROZDZIAŁ IV
Tłum widziany z góry był w mroku nierozpoznawalny jako zbiorowisko pojedynczych osób. Schody bielały niczym jęzor śniegu, niknąc w czarnej żywej masie. Tu i ówdzie świeciły żarówki wydobywające z ciemności mrowie głów. Gwar był niegłośny, wyciszony przez noc, która ciągle trwała, mimo że na wschodzie zaczynał czerwienić się świt. Gwiazd błyszczało niewiele, część nieba przykrywały chmury, szykując następny dzień z deszczem.
– Krucy pysk! – zaklął Kostka, odskakując od krawężnika. Przemknęło auto, woda prysnęła spod kół I w blasku latarni można było zobaczyć plamy na jasnej kurtce Jerzego.
– Wyglądasz jak dalmatyńczyk – uśmiechnął się Orest.
– Łaskawie się odwal – prychnął wściekły Kostka. – Od czego zaczniemy?
– Bo ja wiem?
Dzivoki zapragnął być pracownikiem biblioteki. Miejskiej, dzielnicowej albo szkolnej, wszystko jedno. Co ja tutaj robię? – westchnął, rozglądając się wokół niczym osobnik dotknięty amnezją. Facet po czterdziestce, taki z otwartą głową, powinien mieć parę kilogramów zbędnego tłuszczu na brzuchu, gabinet i milutką sekretarkę. Nie mówiąc o służbowym samochodzie, gromadzie schlebiających podwładnych i portfelu grubym, jak tucznik przed Świętami Bożego Narodzenia. Tymczasem ja, o szóstej nad ranem, popatruję na plac giełdy towarowej, gdzie razem z Kostką mamy zgarniać cwaniaków, niejednego pewnie w pościgu, od którego wypluwa się płuca.
– Proponuję odpuścić na razie cyrylicznych i zająć się karciarzami – planował Jerzy.
– Myślisz, że on nas tu posłał za karę? – odpowiedział Orest pytaniem.
Kostka, będąc już w połowie schodów, nie słyszał. Cyrylicznymi nazywał przyjezdnych zza wschodniej granicy. Słowotwórca ze skłonnością do uproszczeń – sarkastycznie pomyślał o nim Dzivoki. I poczuł zazdrość. Wiedział, że uproszczenia pomagają żyć. Choćby teraz, gdy szli razem po schodach, zamierzając iskać ze złodziei i oszustów pięćdziesięciotysięczny tłum. Kostka idealnie tu pasował. Był czujny, ale bez przesady. Zapuszczał żurawia pomiędzy stragany, zerkając dyskretnie na boki. Wyglądał jak ktoś, kto pilnie potrzebuje wygodnych butów na zbliżającą się zimę lub kompletu seksbielizny dla kochanki.
– Nie zamyślaj się. Udawaj, że kupujesz – syknął Jerzy, ciągnąc Oresta do jednego ze stoisk. – Wyglądasz jak żądny ofiary czekista.
Dzivoki omal się nie obraził. Nie przypuszczał, że ktoś może na pierwszy rzut oka rozpoznać w nim... Zastanowił się, szukając właściwego określenia. Pracownika aparatu represji – pomyślał. Może my obaj z Kostką rzeczywiście wyglądamy obco w tłumie, zainteresowanym wyłącznie zarabianiem i wydawaniem pieniędzy?
Orest nadział się na wyciągniętą rękę. Ktoś obok głośno przeklinał. Młody mężczyzna trzymał tabliczkę z napisem: „Prawo jazdy bez egzaminu”. Między palcami drugiej dłoni ulokował wachlarz różowych tekturek in blanco, których Dzivoki omal nie wytrącił. Orest capnął młodziana za kołnierz i usłyszał głos Jerzego:
– Zostaw, chłopak się zapomniał i dlatego klnie. Prawda, przyjacielu? – to było do handlowca, który rozglądał się, szukając drogi ucieczki.
– Chcesz odpuścić?! – zdziwił się Orest.
– Nie, skoro go już masz – mruknął Kostka i warknął:
– Państwowa Inspekcja Handlowa! Proszę przygotować dokumenty do sprawdzenia!
Poprowadzili chłopaka za najbliższy barak. Szedł hardo, nie okazując obawy. Pewno liczył, że zaraz im pryśnie.
– Dowód! – zażądał Orest, nie wypuszczając kołnierza z ręki.
– Czego?! – spytał wyrostek. – Chyba miłości! Cha, cha, cha... – sam sobie odpowiedział, zanosząc się beztroskim śmiechem.
Z rozmachem wbił łokieć w brzuch Dzivokiego. Orest nie spodziewał się ataku, zabrakło mu tchu i rozwarł palce. Chłopak wskoczył na deski pustego straganu, który zagradzał drogę. Byłby wolny, lecz nie docenił Kostki, który zdążył złapać go za połę kurtki. Młodzian stracił równowagę i runął głową w dół.
Orest przytomniał, oparty plecami o ogrodzenie. Usłyszał, jak czaszka wali o płytę chodnika, po czym zobaczył, że gówniarz klęczy, łykając lufę pistoletu. Wybałuszał przerażone gały i ani mrugnął.
Gdyby nie ból, Dzivoki parsknąłby śmiechem. Jerzy miał zdolności aktorskie i często je dla zabawy wykorzystywał. Teraz też wyglądało, jak gdyby życie chłopaka zależało od kaprysu kudłatego faceta z bronią.
– Rąbnąć go? – pytał nerwowo Kostka.
Orest wziął głęboki oddech i poczuł, że bolesny skurcz ustępuje z przepony.
– Jasne – odpowiedział spokojnie. – Strzelaj w serce, żeby matka mogła szczeniaka rozpoznać.
– Lepiej palnę w oko, to mnie nie okrwawi! – żachnął się Jerzy, wprawiając swe ciało w dygot, co nadało mu wygląd szaleńca.
Cwaniak płakał. W świetle latarni widać było szkliste smugi po obu stronach nosa. Orest postanowił przerwać przedstawienie. Podszedł bliżej i pokazał legitymację.
– Policja! – oznajmił.
Kostka, wkładając broń do kabury, ryknął:
– Imię, nazwisko, adres! Nie cygań, bo pójdziesz siedzieć!
Młodzian nie podnosił się z klęczek. Rozmazał dłonią łzy na obliczu i smarkał, przytykając dziurki nosa raz jednym, raz drugim kciukiem. Kostka bez złości klepnął chłopaka w głowę, nagląc:
– Nie mamy czasu!
Gówniarz splunął zawiesiście, po czym wydukał imię i nazwisko:
– Marek Sączek.
– Dawaj dowód osobisty i nie próbuj mi wmawiać, że nie masz, bo cię rozniesiemy na obcasach!
Chłopak obmacał kieszenie jesionki, wyjął dokument i usłużnie go podał. Kostka przerzucał kartki, mrucząc:
– Wiesz, ile cię czeka odsiadki za pobicie funkcjonariusza na służbie?
– Ja nie wie...
– Trzy lata co najmniej.
– Kurde, alem się wpierdykał! – jęknął młodzian.
Orest był zły na szczeniaka i czuł obrzydzenie do tego, co z nim robili.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Orest był porażony bezsilnością, nieuchronnie czyhającą na przepracowanych czterdziestolatków w zderzeniu z temperamentem ich żon. Sochacka zawsze jest zadowolona – westchnął. Jeśli dochodzi do spełnienia, ma przyjemność doznań fizycznych. Jeżeli coś bywa nie tak, czuje nade mną przewagę psychiczną, to słodkie ukontentowanie, które miewają zapewne dowódcy plutonów egzekucyjnych, stawiający pod murem ofiarę.
Dzivoki wiedział, że nie jest do końca tak, jak złośliwie myślał. Gdyby było, kobieta nie płakałaby. Orest bezbłędnie rozpoznawał nastroje małżonki. Choćby w tej chwili – nie słyszał nic, dałby jednak głowę, że Frania bezgłośnie szlocha.
Jak można było nazwać kogoś imieniem staroświeckiej pralki? – dumał Dzivoki, zazdroszcząc żonie, że zaraz zaśnie. Sochacka zapadała w sen szybko, niezależnie od nastroju i łzy zwykle wysychały już bez udziału jej świadomości.
Po co wymyślono związki małżeńskie i podwójne łoża z twardą deską pośrodku? Orest patrzył w skośny strop sypialni i zadawał sobie pytania o sens życia, wcale się z tym nie śpiesząc. Bywało, że na dumaniach, zmieniających się pod wpływem zmęczenia w myślową galaretę, schodziło do świtu. Wiedział, że tej nocy Sochacka obróci się wiele razy z boku na bok, on zaś zada sobie co najmniej tyle samo pytań, na temat: Od kiedy postawiona sztorcem sosnowa deska staje się dla mężczyzny niczym Rubikon?
Jesienią Orest zawsze był słabszy. Meteopata – przezywał się w myślach z niechęcią. Poganiany do czynu ambicją, czasami kwitował swe samcze lenistwo żartami. Dochodziło do miłosnych zespoleń z Sochacką i przez lata cieszył się witalnością, nie przeczuwając katastrofy, czekającej nań niechybnie wraz z opadającym poziomem testosteronu we krwi.
Prawo natury! W młodości nie mógł przypuszczać, jaką bezwzględnością może tchnąć to pojęcie. Jak niepostrzeżenie żona może zmienić się w modliszkę, jak rychło twarda, lakierowana listwa staje się grobową deską pożądania oraz małżeńskiego zrozumienia.
Czy to ostatnie kiedykolwiek między nami było? Może niegdyś, gdy oboje jeszcze nie mieliśmy podejrzeń, że się oszukujemy. Wtedy ona lawirowała umiejętnie między mną a Sochackimi. Do niedawna to robiła, tyle że biorąc coraz częściej stronę rodziców.
Budowa domu była błędem – powtarzał Dzivoki po raz tysięczny od tamtego lipcowego poranka, kiedy on i prawie wszyscy Sochaccy, z wyjątkiem Romka, wprowadzili się do willi. Nasz dom jest z tych, które zabijają: miłość, przyjaźń_,_ zdolność do kompromisów i radość bycia razem. Unicestwia wszystko to, dzięki czemu rodzinom udaje się przetrwać.
Od początku było niedobrze, od chwili, gdy Sochacka zadeklarowała w urzędzie stanu cywilnego, że chce pozostać Sochacką. I kiedy rejestrowała nasze dzieci pod swoim panieńskim nazwiskiem, dlatego ponoć, żeby rówieśnicy się z nich nie wyśmiewali.
Pokręcona familia! – westchnął Orest.
Przede wszystkim teściowie. Pan Sochacki – zakompleksiony urzędnik na emeryturze, zabawna postać, jakby rodem z przedwojennej powieści. Mały człowieczek o wielkich ambicjach, pełen sztucznej dystynkcji, z obecnym w głosie starannie pielęgnowanym akcentem miasta, położonego wśród bezkresnych stepów. Pani Sochacka – wieczna rencistka, już bez pamięci, gdzie niegdyś pracowała. Osoba ze skłonnością do przesądów i ciemnych praktyk, głosząca bezmierną tęsknotę za smętnym miejscem urodzenia, krainą, w której kilometrami chodziło się po bagnach dzięki pomostom zbitym z olsowych żerdzi.
Oboje, wypełnieni kombinacją genów właściwych mieszkańcom okolic zza linii Curzona, tworzyli parę idealnie dobraną i zgodnie pląsającą przez życie.
Jeszcze tylko Romka brakowałoby w naszym domu – myślał Orest, sięgając po następnego papierosa. Sochackiej dym nie budził, Dzivoki mógł palić do woli i robił to, aż firanki żółkły jak kaczeńce.
Romek dał się lubić poniekąd najbardziej ze wszystkich Sochackich. Tym łatwiej, że mieszkał na drugim końcu miasta. Męcząca była jego miłość do broni, chęć bycia policjantem poza policją i to, że świrował po alkoholu. Widywali się jednak na tyle rzadko, że szwagier był do zniesienia.
Kiedy Orest pomyślał o broni, odruchowo wciągnął nosem metaliczny zapach pistoletu, tkwiącego w kaburze zawieszonej na krześle. I pocieszył się tak samo, jak od wieków wszyscy posiadacze oręża: że to nic, że mężczyzna się w łóżku poszkapi, skoro ciągle jest zdolny do skutecznej obrony lub ataku.
Czy moje życie jest komedią, czy tragedią? Powinienem śmiać się, czy płakać? – stawiał kwestie do rozwagi, wciągając łapczywie dym. Ja do Sochackich nie pasuję! – zadygotało w duszy przekonanie. Ależ głupio uświadamiać sobie takie prawdy po piętnastu latach małżeństwa!
Sochacka obróciła się przodem, nie dotykając Dzivokiego bodaj koniuszkiem palca. Również we śnie trzymała dystans. Żadnych przytuleń i mimowolnych czułości, seks owszem, lecz bez uniesień, raczej według naturalnego rytmu fizjologii oraz z małżeńskiego obowiązku.
Nie widać. Po ciemku „to” jest niezauważalne, całkiem niewidoczne – rozmawiał ze sobą Orest, intensywnie wpatrując się w twarz Sochackiej. Ale prawdę mówiąc, widzę tylko zarys głowy. Ta kobieta mogłaby mieć dziurę pośrodku czoła i nie byłbym w stanie tego dostrzec.
Ogarnęło go współczucie, odsuwające na bok niechęć do żony. Gdyby nie doszło do wypadku, Sochacka byłaby inna. Lepsza dla mnie jak niegdyś. Swoją drogą uroda to najbardziej względne zjawisko w dziejach ludzkości. Który Pigmej mógłby zakochać się w wielkiej, grubokościstej kobiecie Skandynawów? A który, choćby najbardziej wyposzczony Wareg, w okaleczonej rytualnie samicy skarlałego, czarnego plemienia?
Dzivoki długo dumał, zestawiając coraz to inne mankamenty ludzkiej urody. Doszedł wreszcie do wniosku, iż kwestia nie jest jednoznaczna, czego dowodził jego własny przypadek. Wystarczy być z kimś dostatecznie długo, by przestał razić krzywy nos, kanciasta szczęka, niskie czoło, wywinięta warga, za krótkie nogi, małpie ręce, wąskie ramiona, szerokie biodra lub odwrotnie.
Czyżbym przestał być zdolny do fizycznej miłości dlatego, że Sochacka już mi się nie podoba? Niemożliwe, nigdy nie porażała urodą, a kochałem ją tak samo po seansie u kosmetyczki, jak z przypudrowanym pryszczem na czole. To ona przykłada zbyt wielką wagę do tego, co ją spotkało. Mnie „to” raziło przez tydzień, miesiąc, niech będzie dwa! – przyznawał się Orest przed samym sobą.
Cienka Czerwona Linia – nazywał Sochacką w myślach, dając upust skojarzeniu z tytułem głośnego przed laty filmu. Nadal, na przekór nieszczęściu, nic się w moim przywiązaniu do niej nie zmieniło – usprawiedliwiał się, popatrując w twarz Sochackiej. Był zły, że nie może nawet rozpoznać rysów. W dzień też mi „to” nie przeszkadza – rozgrzeszył się. Jestem przy żonie niezależnie od okoliczności – pochwalił własną ofiarność, lecz przypomniał sobie, co zaszło przed półgodziną i stracił rodzący się optymizm.
Jak mówił tata? – wspominał, przypalając kolejnego papierosa. „Dojrzałym mężczyzną staniesz się wówczas, gdy umrze ci ojciec, kiedy kogoś ukatrupisz i gdy ci pierwszy raz nie stanie”.
Wodewil! – uśmiechnął się Orest krzywo, na przekór senności, która przyszła chyłkiem, smarując swym klejem powieki.
Miał żal do Sochackiej, że ani trochę mu nie pomogła, choć w kolorowych czasopismach dają kobietom mnóstwo wskazówek, jak zachęcić mężczyznę do czynu.
Cztery psy husky, które sąsiad trzymał w ogrodowym kojcu, wyły do księżyca, chociaż noc stała chmurna i srebrnej tarczy nie było widać.ROZDZIAŁ II
Kostka rzucił na biurko otwartą kopertę.
– Patrz, co przyszło z poranną pocztą – powiedział, wyjmując z kieszeni lusterko. Zaczął pieczołowicie układać włosy przy pomocy wielkiego grzebienia.
Kostka był wysoki i chudy, z kościstą twarzą i zapadłą klatką piersiową. Natura obdarzyła go bujną czupryną, którą uważał za najważniejszy atrybut własnej aparycji i dlatego poświęcał mnóstwo uwagi coraz to nowym fryzurom. Robił to tym skwapliwiej, iż był przekonany, że zmiany uczesania czynią go nierozpoznawalnym jako wywiadowcę.
Z zacięciem tropiącego psa buszował w złodziejskich melinach, knajpach, parkach, podwórkach, klatkach schodowych blokowisk i po placach handlowych. Zmieniając fryzury, z pasją poszukiwał lujów – jak zbiorczo nazywał wszystkich, których można było dopasować do odpowiedniego paragrafu.
Orest przejrzał kartki wyjęte z koperty. Kolumny drobnych liczb męczyły wzrok, odłożył więc papiery na biurko.
– Nie chce mi się czytać. Powiedz, o co chodzi – poprosił.
– Jakaś prokuratura z Pomorza zawiadamia, że cwany luj od nas naciąga ludzi na systemy lotto.
– A niechże się tym zajmie dzielnicowy!
Kostka schował lusterko oraz grzebień, wyjął natomiast papierosa i zapalił. Nigdy nie częstował nikogo, Oresta również.
– To poważna sprawa – oznajmił, wypuszczając dym. – Nie było cię przez trzy dni, więc nie wiesz.
Miałem urlop – przypomniał sobie Dzivoki. Po co go wziąłem? – zastanawiał się przez chwilę. Żeby pobyć z rodziną. Ale jakoś nie wyszło. Od rana sprzątał w ogrodzie, następnie jedli obiad, potem Sochacka siedziała u Państwa Sochackich, Ryś przed telewizorem, a Kalina u koleżanek.
– Nie słuchasz! – rozzłościł się Kostka. – Możemy za tę sprawę szarpnąć nagrodę. Nie potrzebujesz forsy?!
Orest potrzebował, lecz pytanie Kostki skojarzyło mu się nieprzyjemnie. Zobaczył oczyma wyobraźni siebie, o parę lat młodszego, na progu dawnego mieszkania w bloku. Otwarł drzwi, ale nie wchodził, dopóki Sochacka z dziećmi nie pokazali się w przedpokoju. Wtedy Dzivoki wyjął z kieszeni ministerialną nagrodę, zsunął ze zwitka banknotów gumkę i przystąpił do układania pieniędzy na podłodze.
Łączył bilety NBP krótszymi bokami, lecz przedpokój był dość długi i Orest uświadomił sobie, że pieniędzy nie wystarczy, żeby dotrzeć do przeciwległej ściany. Ogarnął go wstyd. Jestem głupim efekciarzem – pomyślał, rozsuwając banknoty, lecz mimo to zabrakło dwóch. Sochacka patrzyła pazernie, ale i z politowaniem. Wieczorem wymyśliła, żeby zaczęli budować dom, choć wiedziała, że gotówka, którą przyniósł, mogła wystarczyć zaledwie na meble albo niezły telewizor.
– Facet jest cwany – relacjonował Kostka. – Kupuje czasopisma z adresami osób chcących nawiązać hobbystyczne kontakty: wymienić książki, pocztówki czy płyty. Tacy ludzie codziennie spodziewają się przesyłek.
– Jurek, błagam, krócej! – przerwał Dzivoki, wyobrażając sobie nieskończony ciąg twarzy ludzi z całej Polski, których trzeba będzie przesłuchać.
Skrzypnęły drzwi i pokazała się głowa Kwiatkowskiego.
– Śmierdzi u was? – zapytał.
– Może trochę – odparł Kostka, pociągając nosem. – Co się stało?
– Chłopcy zrobili nalot na ruski burdel. Znacie Brodę i wiecie, jak lubi pokazówki. Weszli do meliny razem z futrynami. W pokoju spał alfons z panienką. Kiedy zobaczył zbrojnych facetów, w panterkach i kominiarkach, momentalnie się zesrał. Kazali mu się ubierać, więc ze strachu wciągnął portki na to wszystko. Od czwartej rano siedzi w klatce na dole i substancja zakisła. Teraz cała komenda się wietrzy.
Orestowi zrobiło się niedobrze.
– Mamy robotę – okazał zniecierpliwienie, przeganiając natręta wzrokiem.
– Dlaczego tak go nie lubisz? – pytał Kostka, kiedy kwadrans później szli do bufetu.
– To jeden z tych, którzy wszystko wiedzą, ale nic nie robią.
– Przesadzasz.
Dzivoki zamówił kawę i popijał ją drobnymi łykami. Zamyślony, nie odkłaniał się ludziom siedzącym przy sąsiednich stolikach.
– Naciąganie... Orest, co się dzisiaj z tobą dzieje? – denerwował się Kostka.
– Przepraszam. Powiedz, w skrócie, od początku.
– Luj wysyła systemy za zaliczeniem pocztowym. Ludzie oczekujący na przesyłki od hobbystów odbierają jego listy, płacą i czują się oszukani.
– Co proponujesz?
– Faceta się zamknie. Rozmawiałem już o tym z prokuratorem. Zobaczymy zresztą, może to czubek?
– Można? – przerwał rozmowę kobiecy głos. Przy stoliku stała Basia Losek, trzymająca w ręce talerzyk z sałatką.
Dlaczego to mnie nie trafiła się taka kobieta? – ubolewał Dzivoki, odsuwając dla niej krzesło.
Basia pracowała w Policyjnej Izbie Dziecka. Była naturalną blondynką o zaokrąglonych kształtach, zielonych oczach i śnieżnobiałych zębach. Podinspektor Marian Losek, który przed łaty ulokował żonę w komendzie, dostał z czasem propozycję przenosin do stolicy. Przyjął ją, zabierając z sobą sekretarkę, która w Warszawie weszła w rolę nowej towarzyszki życia. Basia została sama i choć zalotników było niemało, żaden nie mógł pochwalić się, że dotknął czegoś więcej niż jej ręki.
– Zapraszamy! – ochoczo wołał Kostka.
Czyżby i on się do niej palił? – pomyślał Orest. Czuł ów wewnętrzny niepokój, który zawsze nęka ludzi pod wpływem przypuszczenia, że komuś innemu może udać się coś zdobyć.
Kostka potrafił być czarujący w rozmowach z kobietami. Serwował komplementy i dowcipy, znał świeże plotki i umiał się nimi dzielić, interesująco antycypował na tematy zawodowe i osobiste. Był ulubieńcem pań, które w święto policji zakładały stalowoszare mundury oraz innych przedstawicielek płci pięknej. Dzivoki przez długi czas, zanim się nie przyzwyczaił, bywał wściekły, widząc, jak skutecznie Jerzy bajeruje barmanki i prokuratorki, prostytutki i artystki, milionerki i dziennikarki, urzędniczki, gosposie i pracownice naukowe miejscowych uczelni. Lubił kobiety, co było widać natychmiast, gdy miał z nimi kontakt. I one odpłacały tym samym.
– Masz piękny żakiet, Basiu. Wprawdzie twoja wyjątkowa uroda nie potrzebuje oprawy, ale w zieleni prezentujesz się nadzwyczajnie – komplementował Kostka.
– Daj spokój, Jurek. Wszystkim mówisz to samo – opędzała się Basia, lecz widać było, że pochlebstwa Kostki sprawiają jej przyjemność. – O nowym szefie już wiecie? – spytała.
– Czyim?
– Naszym. Od poniedziałku zajmie gabinet po Włodarczyku. Wiem tyle, że był kurierem dyplomatycznym i przed emeryturą wrócił w rodzinne strony.
– Ciekaw jestem, jak się przyjmie – podjął Kostka.
– Wszyscy są ciekawi – wzruszyła ramionami Basia.
Dzivoki z przyjemnością wdychał delikatny zapach jej perfum. Rozebrał ją oczami i jeszcze raz pożałował, że nie wybrał do roli życiowej partnerki kobiety takiej, jak Basia.ROZDZIAŁ III
Wchodząc na ganek, trącił ramieniem dwonek wietrzny. Kombinacja paciorków brzęknęła perliście i dźwięk zafalował, przywołując wszystkie skarby świata. Dzivoki zatrzymał się, wsłuchany w melodię, którą niechcący wywołał. Ładnie śpiewa – pomyślał, choć wcześniej głos wietrznych dzwonków wcale mu się nie podobał.
Guślarka – nazywał teściową, przejawiającą chorobliwą skłonność do zgłębiania wiedzy tajemnej. Pani Sochacka była stałą klientką wróżek, magów i uzdrowicieli. Od lat uczyła się niemieckiego metodą superlearningu, bez efektów, ale z głębokim przekonaniem, że gdy opanuje czynność wchodzenia w stan relaksacji, będzie zdolna, niczym agenci KGB, do przyswajania tysięcy obcojęzycznych słów dziennie. Synchronizowała półkule mózgowe oraz studiowała arkana tarota i sekrety pierścieni Atlantów. Była pilną czytelniczką czasopism traktujących o parapsychologii, korespondentką astrologów, badaczy ludzkiej aury, klubów radiestezyjnych i twórców biżuterii psionicznej. Dom zapełniała akcesoriami świadczącymi o swej pasji. Na półkach stały egzemplarze miniaturowych piramid Cheopsa, które ostrzyły żyletki Pana Sochackiego oraz czyściły jej własną, sztuczną szczękę. Ściany pomieszczeń ozdobione były, zamiast obrazami, mandalami członków rodziny. Znajomy malarz pokojowy okrasił sufit salonu freskiem przedstawiającym Prognostikon, czyli magiczny okrąg z Pergamonu. Wiara w numerologię przesądziła o tym, że tu i ówdzie umieszczono statuetki, wyobrażające cyfry wyjęte z dat urodzenia Państwa Sochackich.
Dzwonków wietrznych było w domu kilka i gdy domownicy, będąc w ruchu, trącali je bezwiednie, ciągle pobrzmiewała ta dziwna muzyka Wschodu, mająca przynosić szczęście i pieniądze. Pewno dlatego, że odzywała się zbyt często, działała Orestowi na nerwy.
– Twoja matka ma obsesję! – skarżył się żonie.
– Daj spokój, przecież to nie boli – odpowiadała bezradnie Sochacka.
Orest wieszał marynarkę w przedpokoju, gdy Państwo Sochaccy kończyli obiad.
– Kaśka Barut wyszła za Murzyna! – gniewnie informowała Pani Sochacka.
– Nie zaprosili was na ślub? – badał Dzivoki przyczynę złości teściowej.
– W życiu bym nie poszła! Do czarnucha?!
– Niech sobie Murzyn między nami żyje. Co pani szkodzi?
– Jeden byłby do ścierpienia, ale oni mnożą się jak króliki. Słyszałam, że taki Negr może co noc z dziesięć razy. Będą nam wstrętne małe Mulaty po osiedlu biegały.
Orest czuł, że Sochacka trąca go nogą w goleń, lecz nie umiał się powstrzymać.
– Wszystkie dzieci są ładne – mruknął przekornie.
– Nienawidzę! Nienawidzę! – nadęła się Pani Sochacka, tocząc wściekle oczami. – Murzynów, Żydów, pedałów, psów i komunistów. Wszystkich jednakowo!
– Dlatego panią tak często zgaga pali – mruknął Orest, łykając pierwszą łyżkę rosołu.
Pan Sochacki sięgnął po lampkę wypełnioną swojskim winem. Wąchał trunek, przymrużywszy oczy z rozkoszą, jakby ktoś nalał mu szlachetnego burgunda.
– Nie unoś się, Michalino. Ludziom na pewnym poziomie to nie przystoi – napomniał.
Nigdy nie zdrabniał imienia żony, wymawiał je zawsze w pełnym brzmieniu i z pełnym satysfakcji namaszczeniem. Dzivoki żywił głębokie przekonanie, że Pan Sochacki wstąpił w związek małżeński z Panią Sochacką tylko dla jej miana. Michalina w młodości nie była pięknością, o czym zaświadczały stare zdjęcia. Perłą intelektu też nie – myślał Orest, przeżuwając jej słynne lane ciasto, którego nie znosił, a które robiła co najmniej trzy razy w tygodniu.
Domofon rozkaszlał się jesiennym klankiem. Był czuły na wilgoć oraz mróz i domownicy mogli z dźwięku wnioskować o aurze.
– Listonosz! – zawołał Pan Sochacki, podrywając się z krzesła.
– Niech tata siedzi, Kalina pójdzie – powiedziała Sochacka.
Pan Sochacki powstrzymał dziecko ruchem dłoni.
– Bardzo was proszę o pozostanie na miejscach. Sam przyjmę doręczyciela. Oczekuję ważnej korespondencji – oznajmił, wpatrując się z powagą w oczy członków rodziny.
Po co tyle słów? I teatralne gesty? – pytał w myślach Dzivoki, zabierając się do pierogów z kapustą, które dla odmiany Pani Sochacka robiła wyśmienite. Miażdżył zębami ciasto i farsz, wpatrzony w bezlistne graby za oknem. Drzewa wyglądały na przestraszone zbliżającą się zimą, za to kuliste krzaki jemioły, wyrastające z grubych konarów, pasożytowały w najlepsze, nie przejmując się obumieraniem przyrody.
Poczuł natarczywe szarpanie za rękaw koszuli.
– Dostałam piątkę z matematyki – powtórzyła Kalina.
– Bardzo się cieszę, córeczko! – powiedział, głaszcząc dziewczynkę po policzku. Ogarnęło go zdumienie, że jest taka duża. Miała dorosłą twarz, pod bluzką rysowały się piersi. Oresta przeniknęło poczucie winy, że utracił coś bezpowrotnie. Gubił to od czasu, gdy córka wyrosła z kucyków, między jednym złodziejem a drugim, w nocnych zasadzkach na kompociarzy, handlarzy lewym towarem, w gonitwach za samochodowymi gangami, penetrując magazyny nielegalnych hurtowni, przesłuchując ludzi niewartych, żeby ich słuchać, sporządzając dokumenty budujące prestiż prokuratorom. Zdarzyło mu się to, co spotyka wszystkich mężczyzn, traktujących pracę zawodową nazbyt poważnie. Nie znał własnego dziecka.
– Przysłali! Spójrzcie, jaka piękna koperta! – wołał od progu Pan Sochacki.
Położył na stole prostokąt białego papieru, ozdobiony królewską koroną.
– Deklaracja przystąpienia do Partii Polskich Monarchistów! – obwieścił z triumfem.
– Syndrom bidetu... – mruknął Orest.
Sochacka spiorunowała go wzrokiem, teściowie zaś udali, że nie słyszą złośliwej uwagi.
Bidet był dla Pana Sochackiego kluczowym elementem wyposażenia domu. W budowę Państwo Sochaccy nie angażowali się w żaden sposób, a o bidecie Pan Sochacki przypomniał sobie, kiedy obie łazienki były już gotowe.
– Kierowniku, kto tu rządzi? – burczał majster, skarżąc się Dzivokiemu: – Dopieru klej związał, a tu wpada starszy gościu i każe instalować bidety. Aniś ich pan nie kupił ani o nich nie gadał. Poza tym ni ma na nie miejsca!
Zaskoczony Orest pojechał do teściów po wyjaśnienia.
– Dobrze, że jesteś! – ucieszył się Pan Sochacki. – Nie masz chyba pretensji, że wydałem dyspozycje odnośnie wyposażenia toalet?
– Jeżeli finansowanie bierze pan na siebie...
Pan Sochacki stracił rezon i zmarkotniał.
– Wiesz, że mnie nie stać – powiedział cicho, wtykając papierosa do lufki.
Pani Sochacka wypomniała w odwecie:
– Dostałeś za darmo parcelę?! Miałbyś tyle wdzięczności, żeby spełnić życzenie teścia.
– Nie ma miejsca i trzeba zrujnować gotowe pomieszczenia. Po co nam bidety? Nie wystarczą wanny i prysznice?
Pan Sochacki dosłyszał w jego głosie wahanie i poczuł się pewniej.
– Standard wyposażenia łazienek, który proponujesz, jest przejawem sanitarnej kultury plebejskiej – wyjaśnił. – Szlacheckie rezydencje miały bidety już przed pierwszą wojną. Montowano je również w willach oraz kamienicach zamożnego mieszczaństwa.
– Tamte łazienki miały duży metraż!
– Człowiekiem z klasą można być i na paru metrach kwadratowych, jeśli się wie, jak je ze smakiem urządzić. U moich przodków we dworze... – tu Pan Sochacki umilkł.
Dworek widniał na zdjęciu, wiszącym nad komodą. Sądząc z wizerunku, niewiele można się było po rodowej sadybie spodziewać, zwłaszcza pod względem kultury sanitarnej. Przełamana upływem czasu chatynka tonęła w malwach, służących bardziej ukryciu mizerii domostwa niż dla ozdoby. Za wielkim dębem można było zobaczyć kolumnę ganku, zbyt okazałego wobec gabarytów domu. Na ławce przy chruścianym płocie siedziała pani, której kretonowa sukienka była zapewne szczytem mody zaścianka. Obok kobiety stał pękaty mężczyzna z wąsem, ubrany w białą marynarkę. Jego dłoń trzymała lufy fuzji, opartej kolbą o czubek buta, a obok nóg szlachciury przeciągała się wyżlica z sylwetką zniekształconą przez liczne porody.
Dzivoki za każdym razem, gdy przypatrywał się fotografii, miał nieodparte wrażenie, że którąś z tych rzeczy: marynarkę lub fuzję, a może i psa, pożyczono od sąsiadów. Był też stuprocentowo pewien, że za domostwem antenatów Sochackich stała drewniana wygódka z serduszkiem wyciętym w drzwiach.
Wtedy, podczas sprzeczki, Pan Sochacki poprosił drżącym głosem:
– Błagam cię, każ zamontować bidet. Wiesz, że moja emerytura starcza nam tylko na żarcie.
Teść nigdy wcześniej nie był taki pokorny, toteż Orest się ugiął. Owalna muszla w kolorze morskiej trawy stanęła tylko na parterze, przeznaczonym dla Państwa Sochackich. Łazienka była mała, bidet zatem przytwierdzono tuż za drzwiami i wszyscy nieustannie się o niego potykali.ROZDZIAŁ IV
Tłum widziany z góry był w mroku nierozpoznawalny jako zbiorowisko pojedynczych osób. Schody bielały niczym jęzor śniegu, niknąc w czarnej żywej masie. Tu i ówdzie świeciły żarówki wydobywające z ciemności mrowie głów. Gwar był niegłośny, wyciszony przez noc, która ciągle trwała, mimo że na wschodzie zaczynał czerwienić się świt. Gwiazd błyszczało niewiele, część nieba przykrywały chmury, szykując następny dzień z deszczem.
– Krucy pysk! – zaklął Kostka, odskakując od krawężnika. Przemknęło auto, woda prysnęła spod kół I w blasku latarni można było zobaczyć plamy na jasnej kurtce Jerzego.
– Wyglądasz jak dalmatyńczyk – uśmiechnął się Orest.
– Łaskawie się odwal – prychnął wściekły Kostka. – Od czego zaczniemy?
– Bo ja wiem?
Dzivoki zapragnął być pracownikiem biblioteki. Miejskiej, dzielnicowej albo szkolnej, wszystko jedno. Co ja tutaj robię? – westchnął, rozglądając się wokół niczym osobnik dotknięty amnezją. Facet po czterdziestce, taki z otwartą głową, powinien mieć parę kilogramów zbędnego tłuszczu na brzuchu, gabinet i milutką sekretarkę. Nie mówiąc o służbowym samochodzie, gromadzie schlebiających podwładnych i portfelu grubym, jak tucznik przed Świętami Bożego Narodzenia. Tymczasem ja, o szóstej nad ranem, popatruję na plac giełdy towarowej, gdzie razem z Kostką mamy zgarniać cwaniaków, niejednego pewnie w pościgu, od którego wypluwa się płuca.
– Proponuję odpuścić na razie cyrylicznych i zająć się karciarzami – planował Jerzy.
– Myślisz, że on nas tu posłał za karę? – odpowiedział Orest pytaniem.
Kostka, będąc już w połowie schodów, nie słyszał. Cyrylicznymi nazywał przyjezdnych zza wschodniej granicy. Słowotwórca ze skłonnością do uproszczeń – sarkastycznie pomyślał o nim Dzivoki. I poczuł zazdrość. Wiedział, że uproszczenia pomagają żyć. Choćby teraz, gdy szli razem po schodach, zamierzając iskać ze złodziei i oszustów pięćdziesięciotysięczny tłum. Kostka idealnie tu pasował. Był czujny, ale bez przesady. Zapuszczał żurawia pomiędzy stragany, zerkając dyskretnie na boki. Wyglądał jak ktoś, kto pilnie potrzebuje wygodnych butów na zbliżającą się zimę lub kompletu seksbielizny dla kochanki.
– Nie zamyślaj się. Udawaj, że kupujesz – syknął Jerzy, ciągnąc Oresta do jednego ze stoisk. – Wyglądasz jak żądny ofiary czekista.
Dzivoki omal się nie obraził. Nie przypuszczał, że ktoś może na pierwszy rzut oka rozpoznać w nim... Zastanowił się, szukając właściwego określenia. Pracownika aparatu represji – pomyślał. Może my obaj z Kostką rzeczywiście wyglądamy obco w tłumie, zainteresowanym wyłącznie zarabianiem i wydawaniem pieniędzy?
Orest nadział się na wyciągniętą rękę. Ktoś obok głośno przeklinał. Młody mężczyzna trzymał tabliczkę z napisem: „Prawo jazdy bez egzaminu”. Między palcami drugiej dłoni ulokował wachlarz różowych tekturek in blanco, których Dzivoki omal nie wytrącił. Orest capnął młodziana za kołnierz i usłyszał głos Jerzego:
– Zostaw, chłopak się zapomniał i dlatego klnie. Prawda, przyjacielu? – to było do handlowca, który rozglądał się, szukając drogi ucieczki.
– Chcesz odpuścić?! – zdziwił się Orest.
– Nie, skoro go już masz – mruknął Kostka i warknął:
– Państwowa Inspekcja Handlowa! Proszę przygotować dokumenty do sprawdzenia!
Poprowadzili chłopaka za najbliższy barak. Szedł hardo, nie okazując obawy. Pewno liczył, że zaraz im pryśnie.
– Dowód! – zażądał Orest, nie wypuszczając kołnierza z ręki.
– Czego?! – spytał wyrostek. – Chyba miłości! Cha, cha, cha... – sam sobie odpowiedział, zanosząc się beztroskim śmiechem.
Z rozmachem wbił łokieć w brzuch Dzivokiego. Orest nie spodziewał się ataku, zabrakło mu tchu i rozwarł palce. Chłopak wskoczył na deski pustego straganu, który zagradzał drogę. Byłby wolny, lecz nie docenił Kostki, który zdążył złapać go za połę kurtki. Młodzian stracił równowagę i runął głową w dół.
Orest przytomniał, oparty plecami o ogrodzenie. Usłyszał, jak czaszka wali o płytę chodnika, po czym zobaczył, że gówniarz klęczy, łykając lufę pistoletu. Wybałuszał przerażone gały i ani mrugnął.
Gdyby nie ból, Dzivoki parsknąłby śmiechem. Jerzy miał zdolności aktorskie i często je dla zabawy wykorzystywał. Teraz też wyglądało, jak gdyby życie chłopaka zależało od kaprysu kudłatego faceta z bronią.
– Rąbnąć go? – pytał nerwowo Kostka.
Orest wziął głęboki oddech i poczuł, że bolesny skurcz ustępuje z przepony.
– Jasne – odpowiedział spokojnie. – Strzelaj w serce, żeby matka mogła szczeniaka rozpoznać.
– Lepiej palnę w oko, to mnie nie okrwawi! – żachnął się Jerzy, wprawiając swe ciało w dygot, co nadało mu wygląd szaleńca.
Cwaniak płakał. W świetle latarni widać było szkliste smugi po obu stronach nosa. Orest postanowił przerwać przedstawienie. Podszedł bliżej i pokazał legitymację.
– Policja! – oznajmił.
Kostka, wkładając broń do kabury, ryknął:
– Imię, nazwisko, adres! Nie cygań, bo pójdziesz siedzieć!
Młodzian nie podnosił się z klęczek. Rozmazał dłonią łzy na obliczu i smarkał, przytykając dziurki nosa raz jednym, raz drugim kciukiem. Kostka bez złości klepnął chłopaka w głowę, nagląc:
– Nie mamy czasu!
Gówniarz splunął zawiesiście, po czym wydukał imię i nazwisko:
– Marek Sączek.
– Dawaj dowód osobisty i nie próbuj mi wmawiać, że nie masz, bo cię rozniesiemy na obcasach!
Chłopak obmacał kieszenie jesionki, wyjął dokument i usłużnie go podał. Kostka przerzucał kartki, mrucząc:
– Wiesz, ile cię czeka odsiadki za pobicie funkcjonariusza na służbie?
– Ja nie wie...
– Trzy lata co najmniej.
– Kurde, alem się wpierdykał! – jęknął młodzian.
Orest był zły na szczeniaka i czuł obrzydzenie do tego, co z nim robili.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
więcej..