Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Romans mumii. Miłość z czasów Tutenchamona - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 marca 2025
E-book: EPUB, MOBI
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Romans mumii. Miłość z czasów Tutenchamona - ebook

Miłość sprzed 3500 lat. Wspaniały dwór faraona Tutenchamona, bliższego bogom niż ludziom, który jednak trafiony ziemską miłością musi choć na te chwile kochania stawać się człowiekiem.

Ożywa przed nami starożytny Egipt, przyozdobione kwiatami lotosu komnaty, wypełnione tebańskimi tancerkami w przejrzystych tunikach, podzwaniającymi zausznicami z pereł i emalii. Dookoła gorąca, sucha i barwna pustynia, gdzie palący oddech dnia każe ukryć się w pałacu, przysiąść przy oczku z nenufarami, poddać się wachlowaniu niewolników, wdychać ambrę i czekać zmierzchu.

Wspaniałe opisy starych Teb, stolicy całego świata, niezwyciężonego państwa i jego króla, którego boska władza nie może mu dać wszystkiego, o czym pomyśli.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-105-8
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Oph (na­zwa egip­ska mia­sta, które w sta­ro­żyt­no­ści na­zy­wano stu­bram­nymi Te­bami lub Dio­spo­lis Ma­gna), le­żało jakby w uśpie­niu wśród po­że­ra­ją­cego skwaru oło­wia­nego słońca. Było po­łu­dnie; z bla­dego nieba pa­dał biały blask na zie­mię omdle­wa­jącą od żaru; słońce, roz­iskrzone od­bla­skami, lśniło jak po­le­ro­wany me­tal, a cień za­zna­czał u stóp bu­dowli tylko cienką nie­bie­ską li­nię po­dobną do atra­men­to­wej kre­ski, na­kre­ślo­nej przez ar­chi­tekta na pa­pi­ru­so­wym pla­nie; domy, o mu­rach z lekka sko­śnych, roz­pa­lone były jak ce­gły w piecu; drzwi były po­za­my­kane, w oknach, za­sło­nię­tych trzci­no­wymi sto­rami, ni­g­dzie nie uka­zy­wała się ludzka głowa.

Na końcu opu­sto­sza­łych ulic i po­nad ta­ra­sami od­ci­nały się na tle zie­ją­cego ża­rem prze­zro­czy­stego po­wie­trza: wierz­cho­łek obe­li­sków, szczyt py­lo­nów, ta­bu­la­tura pa­ła­ców i świą­tyń, któ­rych ka­pi­tele, z twa­rzy ludz­kich lub kwia­tów lo­tosu, wy­ła­niały się w po­ło­wie, prze­ci­na­jąc li­nie po­ziomu da­chu, i wzno­siły się niby skały po­śród mo­rza bu­dyn­ków.

Tu i ów­dzie strze­lał po­nad mur ogrodu po­kryty łu­skami pień palmy za­koń­czony wa­chla­rzem li­ści, z któ­rych nie po­ru­szał się ani je­den, gdyż naj­lżej­szy po­wiew nie mą­cił po­wie­trza; aka­cje, mi­mozy i fi­gowce fa­ra­ona po­chy­lały się ka­skadą li­sto­wia, rzu­ca­jąc wą­ski nie­bie­ski cień na olśnie­wa­jący blask ziemi; te zie­lone plamy oży­wiały i orzeź­wiały uro­czy­stą pustkę ob­razu, który bez nich przed­sta­wiałby wi­dok mia­sta umar­łych.

Tylko kilku nie­wol­ni­ków z rasy Na­hasi, o ce­rze czar­nej, o twa­rzy mał­piej i ru­chach zwie­rzę­cych, sta­wia­jąc czoło ża­rowi dnia, nio­sło dla swo­ich pa­nów w na­czy­niach za­wie­szo­nych na kiju opar­tym na ra­mio­nach wodę czer­paną z Nilu; cho­ciaż za cały strój mieli majtki w pasy, umo­co­wane na bio­drach, nie­mniej ich tu­łów, lśniący i gładki jak ba­zalt, ocie­kał po­tem i dą­żyli spiesz­nie, nie chcąc gru­bej po­de­szwy swo­ich stóp po­pa­rzyć na ka­mien­nych pły­tach go­rą­cych jak po­sadzka w łaźni.

Majt­ko­wie spali na czół­nach, umo­co­wa­nych przy bul­warku z ce­gieł, pewni, że nikt ich nie zbu­dzi, by prze­pły­nąć na prze­ciw­le­gły brzeg do dziel­nicy Mem­no­nii. Wy­soko pod nie­bie­skim stro­pem krą­żyły sępy, a wśród ogól­nej ci­szy od­zy­wał się ich ostry pisk, który w in­nej po­rze dnia uto­nąłby we wrza­wie mia­sta. Na gzym­sach po­mni­ków dwa czy trzy ibisy, z jedną nogą wtu­loną pod brzuch, z dzio­bem wsu­nię­tym w pod­gar­dle, stały jakby po­grą­żone w głę­bo­kiej za­du­mie i za­ry­so­wy­wały się smu­kłą syl­wetką na tle roz­ża­rzo­nego błę­kitu.

Wsze­lako nie wszystko spało w Te­bach; spoza mu­rów wiel­kiego pa­łacu, któ­rego ta­bu­la­tura ozdo­biona pal­met­kami za­ry­so­wy­wała się długą pro­stą li­nią, do­bie­gał słaby szmer mu­zyki; fale har­mo­nii dźwię­czały od czasu do czasu w prze­zro­czy­stej, ro­ze­dr­ga­nej at­mos­fe­rze, gdzie oko mo­gło nie­mal śle­dzić ruch dźwię­ków. Mu­zyka, przy­tłu­miona gru­bo­ścią mu­rów jak sur­dyną, miała oso­bliwą sło­dycz; w tej pie­śni drgała smutna roz­kosz, nie­moc wy­czer­pa­nia, wy­ra­ża­jąca znu­że­nie ciała i odrę­twie­nie na­mięt­nych pra­gnień; można też było od­gad­nąć w niej prze­syt świe­tla­nym wie­czy­stym la­zu­rem, nie­wy­po­wie­dziane przy­gnę­bie­nie go­rą­cych kra­jów.

Idąc wzdłuż tego muru, nie­wol­nik za­po­mi­nał o bi­czu pana, prze­ry­wał po­chód i za­trzy­my­wał się, by wy­tę­żo­nym uchem wchła­niać tę pieśń prze­po­joną wszyst­kimi taj­nymi no­stal­giami du­szy, zwra­ca­jącą jego myśl ku utra­co­nej oj­czyź­nie, prze­rwa­nej mi­ło­ści i nie­po­ko­na­nym prze­szko­dom sta­wia­nym przez los.

Skąd szła ta pieśń, to wes­tchnie­nie ula­tu­jące przy­tłu­mio­nym szme­rem w ci­szę mia­sta? Co za nie­spo­kojna du­sza czu­wała, gdy wszystko do­koła niej spało?

Fa­sada pa­łacu, zwró­cona w stronę do­syć ob­szer­nego placu, miała pro­stotę li­nii i pod­stawę mo­nu­men­talną, sta­no­wiące typ cha­rak­te­ry­styczny egip­skiej ar­chi­tek­tury świec­kiej i re­li­gij­nej. Pa­łac ten mógł być tylko sie­dzibą ksią­żęcą albo ka­płań­ską; wska­zy­wał na to do­bór ma­te­ria­łów, sta­ranne wy­ko­na­nie bu­dowli i bo­gac­two or­na­men­tyki.

W środku fa­sady wzno­sił się wielki pa­wi­lon z dwoma skrzy­dłami bocz­nymi, za­koń­czony pła­skim da­chem w kształ­cie trój­kąta. Sze­ro­kie wy­żło­bie­nie o pro­filu wy­sta­ją­cym koń­czyło mur, gdzie nie wid­niał ża­den inny otwór prócz drzwi nie umiesz­czo­nych sy­me­trycz­nie na środku, lecz w rogu pa­wi­lonu, praw­do­po­dob­nie w celu za­pew­nie­nia zu­peł­nej swo­body układu stopni scho­dów we­wnętrz­nych. Gzyms, w tym sa­mym stylu co ta­bu­la­tura, zdo­bił u góry te je­dyne drzwi.

Pa­wi­lon wy­sta­wał poza mur, do któ­rego przy­le­gały jak bal­kony dwu­pię­trowe ga­le­rie niby otwarte por­tyki utwo­rzone z ko­lumn, oso­bliwe, fan­ta­stycz­nej ar­chi­tek­tury; pod­stawy tych ko­lumn wy­obra­żały ol­brzy­mie pąki lo­tosu, z któ­rych to­rebki, pę­ka­ją­cej w zę­bate płatki, wy­try­ski­wał jak ol­brzymi słu­pek na­pęcz­niały trzo­nek dolny, zwę­żony w gó­rze, ści­śnięty pod ka­pi­te­lem przez otoczkę z wy­żło­bień i koń­czący się roz­wi­nię­tym kwia­tem.

Mię­dzy wiel­kimi otwo­rami ko­lum­nady wi­dać było małe okienka ozdo­bione ko­lo­ro­wymi szy­bami. Po­wy­żej wzno­sił się ta­ra­sami dach wy­ło­żony wiel­kimi pły­tami ka­mien­nymi.

W tych ga­le­riach ze­wnętrz­nych prze­ciąg po­wie­trza chło­dził wodę z Nilu w wiel­kich wa­zach gli­nia­nych, na­tar­tych we­wnątrz gorz­kimi mig­da­łami, za­tka­nych li­śćmi i usta­wio­nych na drew­nia­nych trój­no­gach. Na ge­ry­do­nach spo­czy­wały pi­ra­midy owo­ców, wią­zanki kwia­tów i róż­nych kształ­tów pu­chary do pi­cia: Egip­cja­nie bo­wiem lu­bią jeść na świe­żym po­wie­trzu i bie­sia­dują nie­jako na dro­dze pu­blicz­nej.

Z każ­dej strony tej fa­sady cią­gnęły się par­te­rowe bu­dynki, utwo­rzone z sze­regu ko­lumn po­łą­czo­nych w po­ło­wie swej wy­so­ko­ści mu­rem i prze­dzie­lo­nych ścia­nami, tak że two­rzyły do­koła domu miej­sce prze­chadzki osło­nięte od słońca i od na­tręt­nych spoj­rzeń. Cała ta ar­chi­tek­tura, roz­ja­śniona or­na­men­ta­cyj­nymi ma­lo­wi­dłami (al­bo­wiem ka­pi­tele, pod­stawy, gzymsy i ściany były ko­lo­ro­wane), ro­biła wra­że­nie we­sołe i wspa­niałe. Drzwi pro­wa­dziły na ob­szerny dzie­dzi­niec oto­czony kwa­dra­to­wym por­ty­kiem pod­trzy­ma­nym przez słupy, któ­rych ka­pi­tele wy­obra­żały cztery głowy ko­biece o kro­wich uszach, po­dłuż­nych, wą­skich oczach, o no­sie z lekka spłasz­czo­nym i ustach sze­roko ro­ze­śmia­nych.

Pod tym por­ty­kiem znaj­do­wały się drzwi pro­wa­dzące do apar­ta­men­tów, gdzie prze­do­sta­wało się świa­tło zła­go­dzone cie­niem ga­le­rii.

Na środku dzie­dzińca mi­go­tała w słońcu woda sa­dzawki ob­ję­tej brze­giem z gra­nitu; na jej po­wierzchni roz­po­ście­rały się sze­ro­kie, wy­kro­jone w serce li­ście lo­tosu, któ­rych kwiaty, ró­żowe albo nie­bie­skie, były na wpół za­mknięte, jakby omdlałe z żaru, po­mimo że za­nu­rzały się w wo­dzie.

Po­śród oka­la­ją­cych ba­sen ra­bat na ma­leń­kich wzgór­kach ro­sły uło­żone w wa­chlarz kwiaty, a wą­skimi ścież­kami, które się wiły mię­dzy nimi, prze­cha­dzały się ostroż­nie dwa oswo­jone bo­ciany, kle­ko­cąc od czasu do czasu dłu­gimi dzio­bami i bi­jąc skrzy­dłami, jak gdyby chciały od­fru­nąć.

Na ro­gach dzie­dzińca wzno­siły się skrę­cone pnie czte­rech wiel­kich per­seów, ja­śniała me­ta­liczną zie­le­nią nie­sły­cha­nie ob­fita masa ich li­ści.

W głębi ro­dzaj py­lonu prze­ry­wał por­tyk, a na końcu dłu­giej al­tany z win­nego szczepu wi­dać było letni kiosk bu­dowy rów­nie bo­ga­tej, jak wy­twor­nej.

W prze­gro­dach, za­zna­czo­nych na prawo i na lewo od al­tany przez cięte w sto­żek kar­ło­wate drzewa, mie­niły się róż­no­rodną zie­le­nią sy­ko­mory, ta­ma­ryszki, gra­naty, mi­mozy, aka­cje, a ich kwiaty błysz­czały jak ko­lo­rowe gwiazdy na tle li­sto­wia prze­ra­sta­ją­cego mur.

Mu­zyka, ci­cha i ła­godna, o któ­rej wspo­mi­na­li­śmy, wy­bie­gała z jed­nej z kom­nat, któ­rej drzwi otwie­rały się pod we­wnętrz­nym por­ty­kiem.

Cho­ciaż słońce pa­dało peł­nym bla­skiem na dzie­dzi­niec roz­iskrzony od tej fali ostrego świa­tła, to błę­kitny i orzeź­wia­jący cień za­le­wał kom­natę, gdzie oko ośle­pione go­rą­cymi bla­skami szu­kało zrazu kształ­tów i roz­róż­niało je do­piero, gdy przy­wy­kło do tego przy­ćmio­nego świa­tła.

Blady cień lila za­bar­wiał ściany kom­naty, którą wień­czył do­koła fryz ma­lo­wany bar­wami ja­skra­wymi i ukwie­cony zło­tymi pal­mami. Po­działy ar­chi­tek­to­niczne, szczę­śli­wie roz­pla­no­wane, two­rzyły kwa­draty za­peł­nione ry­sun­kami, or­na­men­tami, wią­zan­kami kwia­tów, pta­kami i sce­nami z ży­cia do­mo­wego.

W głębi, przy mu­rze, ry­so­wało się łoże dzi­wacz­nego kształtu, wy­obra­ża­jące wołu przy­stro­jo­nego w stru­sie pióra i dysk mię­dzy ro­gami; wół ten ob­ni­żał grzbiet na przy­ję­cie spo­czy­wa­ją­cego lub spo­czy­wa­ją­cej na wą­skim czer­wo­nym ma­te­racu i zgi­nał się w ka­błąk ku ziemi, prze­cho­dząc w czarne nogi za­koń­czone zie­lo­nymi ko­py­tami i pod­no­sząc ogon roz­dzie­lony na dwa ko­smyki. Ten czwo­ro­nóg – łoże, to zwie­rzę – me­bel, wy­da­wa­łoby się oso­bliwe w każ­dym in­nym kraju, ale nie w Egip­cie, gdzie po­my­sło­wość rze­mieśl­nika na­daje łóż­kom kształt za­równo lwa, jak i sza­kala. Do łoża tego wcho­dziło się po sto­ją­cym przed nim stołku o czte­rech stop­niach; u wez­gło­wia wid­niała, wy­żło­biona w pół­księ­życ, pod­stawa ze wschod­niego ala­ba­stru, prze­zna­czona do opar­cia szyi bez na­ru­sze­nia fry­zury.

Na środku kom­naty stół z cen­nego drewna wy­twor­nej ro­boty zło­żył swój krąg na wy­drą­żo­nym co­kole. Za­sta­wiony był roz­ma­itymi przed­mio­tami: wa­zon z kwia­tami lo­tosu, zwier­cia­dło z po­le­ro­wa­nego brązu na pod­sta­wie z ko­ści sło­nio­wej, dzba­nek z agatu, pe­łen proszku an­ty­mo­no­wego, mi­seczka z sy­ko­mory do per­fum, wy­obra­ża­jąca po­stać mło­dej dziew­czyny ob­na­żo­nej do bio­der, w po­zie pły­wa­ją­cej, jak gdyby chciała utrzy­mać swoją czarkę nad po­wierzch­nią wody.

Przy stole, na fo­telu z po­zła­ca­nego drewna, pod­ma­lo­wa­nego czer­woną farbą, o no­gach nie­bie­skich, o po­rę­czach wy­obra­ża­ją­cych lwy, po­kry­tym dużą po­duszką pur­pu­rową w złote gwiazdy i czarne kwa­draty, któ­rej ko­niec spa­dał jak zwi­tek po­przez po­ręcz, młoda ko­bieta, a ra­czej młoda dziew­czyna, prze­dziw­nej urody, sie­działa w po­zie nie­dba­łej, peł­nej wdzięku i za­dumy.

Jej rysy, ide­al­nej sub­tel­no­ści, skła­dały się na naj­czyst­szy typ egip­ski, a rzeź­bia­rze nie­za­wod­nie czę­sto my­śleli o niej przy cio­sa­niu wi­ze­run­ków Izydy i Ha­thory, na­ra­ża­jąc się na prze­kro­cze­nie su­ro­wych praw hie­ra­tycz­nych; od­bla­ski złote i ró­żowe za­bar­wiały jej go­rącą bla­dość, na któ­rej za­ry­so­wy­wały się oczy czarne, po­dłużne, po­więk­szone kre­ską an­ty­monu i omdle­wa­jące w nie­wy­po­wie­dzia­nym smutku. Wiel­kie ciemne oko, o brwiach ostro za­zna­czo­nych, o ma­lo­wa­nych po­wie­kach, nada­wało oso­bliwy wy­raz twa­rzyczce drob­nej, pra­wie dzie­cię­cej; usta roz­chy­lone, ubar­wione jak kwiat gra­natu, uka­zy­wały mię­dzy war­gami, może nieco zbyt peł­nymi, wil­gotny błysk nie­bie­ska­wej per­ło­wej kon­chy; osiadł na nich ów mi­mo­wolny i pra­wie bo­le­sny uśmiech, który na­daje taki miły urok twa­rzom egip­skim; nos, z lekka spłasz­czony u na­sady, w miej­scu, gdzie brwi łą­czyły się ak­sa­mit­nym cie­niem, wzno­sił się li­nią tak czy­stą, noz­drza miał tak de­li­kat­nie za­ry­so­wane, że za­do­wo­li­łaby się nim każda ko­bieta lub każda bo­gini, po­mimo pro­filu nie­znacz­nie afry­kań­skiego; pod­bró­dek za­zna­czał się wy­gię­ciem nie­sły­cha­nie wy­twor­nym i, wy­gła­dzony, lśnił jak kość sło­niowa; po­liczki nieco bar­dziej roz­wi­nięte niż u pięk­nych ko­biet z in­nych na­ro­dów nada­wały ob­li­czu wy­raz sło­dy­czy i wdzięku pe­łen nie­sły­cha­nego uroku.

To piękne dziew­czę miało na gło­wie jakby kask utwo­rzony z per­liczki; jej skrzy­dła, na wpół roz­wi­nięte, spa­dały na skro­nie, ładna wy­dłu­żona główka wy­su­wała się na śro­dek czoła, ogon zaś, na­kra­piany bia­łymi punk­ci­kami, opa­dał na kark jak wa­chlarz. Zręczna kom­bi­na­cja ema­lii na­śla­do­wała do złu­dze­nia oczko­wate upie­rze­nie ptaka; dłu­gie stru­sie pióra, we­tknięte w kask jak egreta, do­peł­niały tego stroju głowy prze­zna­czo­nego dla mło­dych dzie­wic, po­dob­nie jak sę­powi, sym­bo­lowi ma­cie­rzyń­stwa, wolno zdo­bić je­dy­nie głowy mę­ża­tek.

Włosy mło­dego dziew­czę­cia, czarne i lśniące, sple­cione w cien­kie war­ko­czyki, spa­dały z obu stron okrą­głych i gład­kich po­licz­ków aż na ra­miona; w ich cie­niu, jak słońce w chmu­rze, błysz­czały wiel­kie złote dyski jako kol­czyki; od tej fry­zury szły dwa dłu­gie pasy ma­te­rii za­koń­czone frędz­lami i spa­dały ma­low­ni­czo na plecy. Sze­roki na­pier­śnik, zło­żony z kilku rzę­dów ema­lii, zło­tych i krwaw­ni­ko­wych pa­cior­ków, ze zło­tych ry­bek i jasz­czu­rek, po­kry­wał całe łono, które prze­glą­dało, białe i ró­żowe, po­przez prze­zro­czy­stą tu­nikę.

Szatę w duże kwa­draty prze­wią­zy­wał pod pier­siami pa­sek z dłu­gimi koń­cami, w dole zaś zdo­bił ją sze­roki szlak po­przeczny w pasy za­koń­czony frędz­lami. Po­trójne bran­so­lety z la­pis-la­zuli, po­szcze­piane w od­stę­pach rzę­dem zło­tych pa­cior­ków, obej­mo­wały dłoń w ko­stce cien­kiej i de­li­kat­nej jak u dziecka; śliczne stopy o pal­cach gięt­kich i dłu­gich, osło­nięte pa­tyn­kami z bia­łej skóry wy­ci­ska­nej w złoty de­seń, spo­czy­wały na ta­bo­re­cie ce­dro­wym in­kru­sto­wa­nym ema­lią złotą i czer­woną.

Obok Ta­ho­ser – ta­kie było imię mło­dej Egip­cjanki – klę­czała har­fiarka w po­zie, jaką ma­la­rze z upodo­ba­niem od­twa­rzają na ścia­nach w hy­po­ge­ach: jedną nogę pod­wi­nęła pod udo, a drugą two­rzyła kąt roz­warty; harfa zaś oparta była na ni­skiej pod­stawce prze­zna­czo­nej praw­do­po­dob­nie do wzmoc­nie­nia re­zo­nansu in­stru­mentu. Chu­sta z ma­te­rii w ko­lo­rowe pręgi, za­koń­czona od­rzu­co­nymi w tył we­lo­nami, ukry­wała jej włosy i, niby ramą, obej­mo­wała twa­rzyczkę uśmiech­niętą i ta­jem­ni­czą jak ob­li­cze sfinksa. Wą­ska szata, a ra­czej po­chwa z prze­zro­czy­stej gazy, za­zna­czała mło­do­ciane za­rysy wy­twor­nej i wą­tłej po­staci, z tej szaty zaś, od­cię­tej pod pier­siami, wy­ła­niały się dzie­wi­czej na­go­ści ra­miona, łono i ręce.

Gdyby nie pod­pora przy­twier­dzona do pod­stawki, cały cię­żar harfy spo­cząłby na ra­mie­niu mło­dej ko­biety. Harfa za­koń­czona była w gó­rze kon­chą ozdo­bioną ko­lo­ro­wymi ma­lo­wi­dłami, nad którą wzno­siła się rzeź­biona głowa Ha­thory, strojna w stru­sie pióro; struny, w licz­bie dzie­wię­ciu, na­cią­gnięte prze­kąt­nie, drgały pod dłu­gimi, szczu­płymi pal­cami har­fiarki, która czę­sto, chcąc do­się­gnąć to­nów ni­skich, po­chy­lała się wdzięcz­nym ru­chem, jak gdyby pra­gnęła spły­nąć po dźwięcz­nych fa­lach mu­zyki i to­wa­rzy­szyć od­da­la­ją­cej się har­mo­nii.

Za har­fiarką stała inna mu­zy­kantka, o któ­rej można by było mnie­mać, że jest zu­peł­nie naga, gdyby lekka biała mgła nie ła­go­dziła brą­zo­wej barwy jej ciała; grała na man­do­rze o rączce nad­mier­nie dłu­giej, o trzech stru­nach, za­lot­nie przy­bra­nych na końcu ko­lo­ro­wymi chwo­ści­kami. Jej jedna ręka, wą­ska, ale nie­mniej okrą­gła, wy­cią­gała się w po­zie rzeź­biar­skiej do końca rączki, druga pod­trzy­my­wała in­stru­ment i ude­rzała w struny.

Trze­cia młoda ko­bieta, któ­rej nie­sły­cha­nie ob­fite włosy spra­wiały, że wy­da­wała się szczu­plej­sza, niż była w isto­cie, wy­bi­jała takt na tym­pa­no­nie utwo­rzo­nym z drew­nia­nej ramy, z lekka wklę­słej i ob­cią­gnię­tej oślą skórą.

Har­fiarka śpie­wała uni­sono z akom­pa­nia­men­tem ża­ło­sną me­lo­peę nie­wy­po­wie­dzia­nej sło­dy­czy i bez­brzeż­nie smutną. Słowa wy­obra­żały nie­okre­ślone pra­gnie­nia, ukryte żale, hymn mi­ło­ści do nie­zna­jo­mego, nie­śmiałe skargi na su­ro­wych bo­gów i okru­cień­stwo losu.

Ta­ho­ser oparła ło­kieć na jed­nym z lwów swo­jego fo­tela, dłoń na po­liczku, a pa­lec pod­gięty na skroni i z roz­tar­gnie­niem, ra­czej po­zor­nym niż istot­nym, słu­chała śpiewu har­fiarki; nie­kiedy wes­tchnie­nie ula­ty­wało z jej piersi i pod­no­siło klej­noty na­pier­śnika; nie­kiedy wil­gotny blask, spo­wo­do­wany wzbie­ra­jącą łzą, za­mi­go­tał w jej oku mię­dzy an­ty­mo­no­wymi kre­skami, a drobne ząbki przy­gry­zały dolną wargę, jak gdyby młoda dzie­wica bun­to­wała się prze­ciw ogar­nia­ją­cemu ją wzru­sze­niu.

– Satu – rze­kła, klasz­cząc de­li­kat­nymi rącz­kami, by na­ka­zać mil­cze­nie har­fiarce, która nie­zwłocz­nie stłu­miła dło­nią drga­nie strun – twój śpiew mnie drażni, słu­cha­jąc go, omdle­wam, przy­pra­wiłby mnie nie­ba­wem o za­wrót głowy, jak zbyt silne wo­nie. Struny twej harfy wy­dają mi się skrę­cone z fi­brów mego serca, a ich dźwięk od­bija się bo­le­śnie w mo­jej piersi; wsty­dzę się nie­mal z two­jej winy, bo to moje serce pła­cze po­przez twoją mu­zykę; a któż mógł ci zdra­dzić jego ta­jem­nicę?

– O pani – od­parła har­fiarka – po­eta i mu­zyk wie­dzą wszystko, bo­go­wie od­sła­niają im rze­czy ukryte; wy­ra­żają w ich ryt­mach to, co za­le­d­wie po­cznie się w my­śli i co ję­zyk beł­koce nie­zro­zu­miale. Ale, je­żeli mój śpiew cię za­smuca, mogę wy­wo­łać my­śli we­sel­sze w twej du­szy.

I Satu ude­rzyła z ra­do­sną ener­gią w struny harfy, które za­dźwię­czały ży­wym ryt­mem; tym­pa­non zaś wy­bi­jał takt przy­śpie­szo­nymi ude­rze­niami; po tym pre­lu­dium za­in­to­no­wała pieśń sła­wiącą uroki wina, upo­je­nie woni i szał tańca.

Nie­które z ko­biet sie­dzą­cych na stoł­kach o szy­jach nie­bie­skich ła­bę­dzi, któ­rych żółty dziób gryzł nogi stołka, albo klę­czą­cych na po­dusz­kach szkar­łat­nych, pod wpły­wem mu­zyki Satu przy­brały pozy omdle­wa­jące i roz­pacz­liwe; te­raz na­gle drgnęły, roz­dęły noz­drza, wchło­nęły cza­ro­dziej­ski rytm, po­wstały i, po­słuszne nie­po­ko­na­nemu po­pę­dowi, za­częły tań­czyć.

Strój głowy w kształ­cie ka­sku wy­kro­jo­nego nad uchem obej­mo­wał ich włosy, tu i ów­dzie jed­nak wy­my­kały się spod ka­sku ko­smyki i bi­czo­wały sma­głe po­liczki, które w za­pale tańca nie­ba­wem za­bar­wiły się ru­mień­cem. Duże, złote kółka od­bi­jały się o ich szyje, a po­przez długą ga­zową ko­szulę ha­fto­waną w gó­rze per­łami wi­dać było ich po­sta­cie ko­loru żół­tego, po­zła­ca­nego brązu po­ru­sza­jące się ze zwin­no­ścią jasz­czurki; skrę­cały się, wy­gi­nały, ru­szały bio­drami, ob­ci­śnię­tymi wą­ską prze­pa­ską, prze­chy­lały się w tył, przy­bie­rały pozy schy­lone, prze­krę­cały głowę w prawo i w lewo, jak gdyby w mu­ska­niu wy­gła­dzo­nym po­licz­kiem zim­nego i na­giego ra­mie­nia znaj­do­wały ukrytą roz­kosz; klę­czały i pod­no­siły się, przy­ci­skały dło­nie do piersi lub też roz­kła­dały lu­bież­nie ręce, niby bi­jąc skrzy­dłami, jak ręce Izydy i Ne­ftis, po­włó­czyły no­gami, zgi­nały łydki, ury­wa­nymi ru­chami prze­su­wały zwinne stopy w takt fa­lo­wa­nia mu­zyki.

Słu­żebne sta­nęły przy ścia­nie, by po­zo­sta­wić wolne miej­sce ewo­lu­cjom tan­ce­rek, i za­zna­czały rytm, trza­ska­jąc pal­cami lub klasz­cząc w dło­nie. Jedne, zu­peł­nie na­gie, miały za całą ozdobę bran­so­letkę z ema­lio­wa­nej gliny; inne, odziane w wą­ską chu­stę przy­trzy­maną szel­kami, przy­stro­iły włosy w uwite kwiaty. Było to oso­bliwe i pełne wdzięku. Pączki i kwiaty, chwie­jąc się ła­god­nie, roz­no­siły swoją woń po sali, a uwień­czone nimi młode ko­biety by­łyby go­towe na­tchnąć po­etów szczę­śli­wymi po­my­słami po­rów­nań.

Ale Satu przy­pi­sy­wała nad­mierną po­tęgę swo­jej sztuce. We­soły rytm wzmógł jesz­cze smu­tek Ta­ho­ser. Łza spły­wała po jej pięk­nym po­liczku jak kro­pla wody Nilu po płatku ne­nu­fara; ukry­wa­jąc głowę na piersi ulu­bio­nej słu­żeb­nej, która stała oparta o fo­tel swo­jej pani, szep­nęła, łka­jąc z ję­kiem du­szo­nej sy­no­gar­licy:

– Och! Moja biedna No­fre, je­stem bar­dzo smutna i bar­dzo nie­szczę­śliwa!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij