-
W empik go
Romans mumii. Miłość z czasów Tutenchamona - ebook
Romans mumii. Miłość z czasów Tutenchamona - ebook
Miłość sprzed 3500 lat. Wspaniały dwór faraona Tutenchamona, bliższego bogom niż ludziom, który jednak trafiony ziemską miłością musi choć na te chwile kochania stawać się człowiekiem.
Ożywa przed nami starożytny Egipt, przyozdobione kwiatami lotosu komnaty, wypełnione tebańskimi tancerkami w przejrzystych tunikach, podzwaniającymi zausznicami z pereł i emalii. Dookoła gorąca, sucha i barwna pustynia, gdzie palący oddech dnia każe ukryć się w pałacu, przysiąść przy oczku z nenufarami, poddać się wachlowaniu niewolników, wdychać ambrę i czekać zmierzchu.
Wspaniałe opisy starych Teb, stolicy całego świata, niezwyciężonego państwa i jego króla, którego boska władza nie może mu dać wszystkiego, o czym pomyśli.
| Kategoria: | Klasyka |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8241-105-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oph (nazwa egipska miasta, które w starożytności nazywano stubramnymi Tebami lub Diospolis Magna), leżało jakby w uśpieniu wśród pożerającego skwaru ołowianego słońca. Było południe; z bladego nieba padał biały blask na ziemię omdlewającą od żaru; słońce, roziskrzone odblaskami, lśniło jak polerowany metal, a cień zaznaczał u stóp budowli tylko cienką niebieską linię podobną do atramentowej kreski, nakreślonej przez architekta na papirusowym planie; domy, o murach z lekka skośnych, rozpalone były jak cegły w piecu; drzwi były pozamykane, w oknach, zasłoniętych trzcinowymi storami, nigdzie nie ukazywała się ludzka głowa.
Na końcu opustoszałych ulic i ponad tarasami odcinały się na tle ziejącego żarem przezroczystego powietrza: wierzchołek obelisków, szczyt pylonów, tabulatura pałaców i świątyń, których kapitele, z twarzy ludzkich lub kwiatów lotosu, wyłaniały się w połowie, przecinając linie poziomu dachu, i wznosiły się niby skały pośród morza budynków.
Tu i ówdzie strzelał ponad mur ogrodu pokryty łuskami pień palmy zakończony wachlarzem liści, z których nie poruszał się ani jeden, gdyż najlżejszy powiew nie mącił powietrza; akacje, mimozy i figowce faraona pochylały się kaskadą listowia, rzucając wąski niebieski cień na olśniewający blask ziemi; te zielone plamy ożywiały i orzeźwiały uroczystą pustkę obrazu, który bez nich przedstawiałby widok miasta umarłych.
Tylko kilku niewolników z rasy Nahasi, o cerze czarnej, o twarzy małpiej i ruchach zwierzęcych, stawiając czoło żarowi dnia, niosło dla swoich panów w naczyniach zawieszonych na kiju opartym na ramionach wodę czerpaną z Nilu; chociaż za cały strój mieli majtki w pasy, umocowane na biodrach, niemniej ich tułów, lśniący i gładki jak bazalt, ociekał potem i dążyli spiesznie, nie chcąc grubej podeszwy swoich stóp poparzyć na kamiennych płytach gorących jak posadzka w łaźni.
Majtkowie spali na czółnach, umocowanych przy bulwarku z cegieł, pewni, że nikt ich nie zbudzi, by przepłynąć na przeciwległy brzeg do dzielnicy Memnonii. Wysoko pod niebieskim stropem krążyły sępy, a wśród ogólnej ciszy odzywał się ich ostry pisk, który w innej porze dnia utonąłby we wrzawie miasta. Na gzymsach pomników dwa czy trzy ibisy, z jedną nogą wtuloną pod brzuch, z dziobem wsuniętym w podgardle, stały jakby pogrążone w głębokiej zadumie i zarysowywały się smukłą sylwetką na tle rozżarzonego błękitu.
Wszelako nie wszystko spało w Tebach; spoza murów wielkiego pałacu, którego tabulatura ozdobiona palmetkami zarysowywała się długą prostą linią, dobiegał słaby szmer muzyki; fale harmonii dźwięczały od czasu do czasu w przezroczystej, rozedrganej atmosferze, gdzie oko mogło niemal śledzić ruch dźwięków. Muzyka, przytłumiona grubością murów jak surdyną, miała osobliwą słodycz; w tej pieśni drgała smutna rozkosz, niemoc wyczerpania, wyrażająca znużenie ciała i odrętwienie namiętnych pragnień; można też było odgadnąć w niej przesyt świetlanym wieczystym lazurem, niewypowiedziane przygnębienie gorących krajów.
Idąc wzdłuż tego muru, niewolnik zapominał o biczu pana, przerywał pochód i zatrzymywał się, by wytężonym uchem wchłaniać tę pieśń przepojoną wszystkimi tajnymi nostalgiami duszy, zwracającą jego myśl ku utraconej ojczyźnie, przerwanej miłości i niepokonanym przeszkodom stawianym przez los.
Skąd szła ta pieśń, to westchnienie ulatujące przytłumionym szmerem w ciszę miasta? Co za niespokojna dusza czuwała, gdy wszystko dokoła niej spało?
Fasada pałacu, zwrócona w stronę dosyć obszernego placu, miała prostotę linii i podstawę monumentalną, stanowiące typ charakterystyczny egipskiej architektury świeckiej i religijnej. Pałac ten mógł być tylko siedzibą książęcą albo kapłańską; wskazywał na to dobór materiałów, staranne wykonanie budowli i bogactwo ornamentyki.
W środku fasady wznosił się wielki pawilon z dwoma skrzydłami bocznymi, zakończony płaskim dachem w kształcie trójkąta. Szerokie wyżłobienie o profilu wystającym kończyło mur, gdzie nie widniał żaden inny otwór prócz drzwi nie umieszczonych symetrycznie na środku, lecz w rogu pawilonu, prawdopodobnie w celu zapewnienia zupełnej swobody układu stopni schodów wewnętrznych. Gzyms, w tym samym stylu co tabulatura, zdobił u góry te jedyne drzwi.
Pawilon wystawał poza mur, do którego przylegały jak balkony dwupiętrowe galerie niby otwarte portyki utworzone z kolumn, osobliwe, fantastycznej architektury; podstawy tych kolumn wyobrażały olbrzymie pąki lotosu, z których torebki, pękającej w zębate płatki, wytryskiwał jak olbrzymi słupek napęczniały trzonek dolny, zwężony w górze, ściśnięty pod kapitelem przez otoczkę z wyżłobień i kończący się rozwiniętym kwiatem.
Między wielkimi otworami kolumnady widać było małe okienka ozdobione kolorowymi szybami. Powyżej wznosił się tarasami dach wyłożony wielkimi płytami kamiennymi.
W tych galeriach zewnętrznych przeciąg powietrza chłodził wodę z Nilu w wielkich wazach glinianych, natartych wewnątrz gorzkimi migdałami, zatkanych liśćmi i ustawionych na drewnianych trójnogach. Na gerydonach spoczywały piramidy owoców, wiązanki kwiatów i różnych kształtów puchary do picia: Egipcjanie bowiem lubią jeść na świeżym powietrzu i biesiadują niejako na drodze publicznej.
Z każdej strony tej fasady ciągnęły się parterowe budynki, utworzone z szeregu kolumn połączonych w połowie swej wysokości murem i przedzielonych ścianami, tak że tworzyły dokoła domu miejsce przechadzki osłonięte od słońca i od natrętnych spojrzeń. Cała ta architektura, rozjaśniona ornamentacyjnymi malowidłami (albowiem kapitele, podstawy, gzymsy i ściany były kolorowane), robiła wrażenie wesołe i wspaniałe. Drzwi prowadziły na obszerny dziedziniec otoczony kwadratowym portykiem podtrzymanym przez słupy, których kapitele wyobrażały cztery głowy kobiece o krowich uszach, podłużnych, wąskich oczach, o nosie z lekka spłaszczonym i ustach szeroko roześmianych.
Pod tym portykiem znajdowały się drzwi prowadzące do apartamentów, gdzie przedostawało się światło złagodzone cieniem galerii.
Na środku dziedzińca migotała w słońcu woda sadzawki objętej brzegiem z granitu; na jej powierzchni rozpościerały się szerokie, wykrojone w serce liście lotosu, których kwiaty, różowe albo niebieskie, były na wpół zamknięte, jakby omdlałe z żaru, pomimo że zanurzały się w wodzie.
Pośród okalających basen rabat na maleńkich wzgórkach rosły ułożone w wachlarz kwiaty, a wąskimi ścieżkami, które się wiły między nimi, przechadzały się ostrożnie dwa oswojone bociany, klekocąc od czasu do czasu długimi dziobami i bijąc skrzydłami, jak gdyby chciały odfrunąć.
Na rogach dziedzińca wznosiły się skręcone pnie czterech wielkich perseów, jaśniała metaliczną zielenią niesłychanie obfita masa ich liści.
W głębi rodzaj pylonu przerywał portyk, a na końcu długiej altany z winnego szczepu widać było letni kiosk budowy równie bogatej, jak wytwornej.
W przegrodach, zaznaczonych na prawo i na lewo od altany przez cięte w stożek karłowate drzewa, mieniły się różnorodną zielenią sykomory, tamaryszki, granaty, mimozy, akacje, a ich kwiaty błyszczały jak kolorowe gwiazdy na tle listowia przerastającego mur.
Muzyka, cicha i łagodna, o której wspominaliśmy, wybiegała z jednej z komnat, której drzwi otwierały się pod wewnętrznym portykiem.
Chociaż słońce padało pełnym blaskiem na dziedziniec roziskrzony od tej fali ostrego światła, to błękitny i orzeźwiający cień zalewał komnatę, gdzie oko oślepione gorącymi blaskami szukało zrazu kształtów i rozróżniało je dopiero, gdy przywykło do tego przyćmionego światła.
Blady cień lila zabarwiał ściany komnaty, którą wieńczył dokoła fryz malowany barwami jaskrawymi i ukwiecony złotymi palmami. Podziały architektoniczne, szczęśliwie rozplanowane, tworzyły kwadraty zapełnione rysunkami, ornamentami, wiązankami kwiatów, ptakami i scenami z życia domowego.
W głębi, przy murze, rysowało się łoże dziwacznego kształtu, wyobrażające wołu przystrojonego w strusie pióra i dysk między rogami; wół ten obniżał grzbiet na przyjęcie spoczywającego lub spoczywającej na wąskim czerwonym materacu i zginał się w kabłąk ku ziemi, przechodząc w czarne nogi zakończone zielonymi kopytami i podnosząc ogon rozdzielony na dwa kosmyki. Ten czworonóg – łoże, to zwierzę – mebel, wydawałoby się osobliwe w każdym innym kraju, ale nie w Egipcie, gdzie pomysłowość rzemieślnika nadaje łóżkom kształt zarówno lwa, jak i szakala. Do łoża tego wchodziło się po stojącym przed nim stołku o czterech stopniach; u wezgłowia widniała, wyżłobiona w półksiężyc, podstawa ze wschodniego alabastru, przeznaczona do oparcia szyi bez naruszenia fryzury.
Na środku komnaty stół z cennego drewna wytwornej roboty złożył swój krąg na wydrążonym cokole. Zastawiony był rozmaitymi przedmiotami: wazon z kwiatami lotosu, zwierciadło z polerowanego brązu na podstawie z kości słoniowej, dzbanek z agatu, pełen proszku antymonowego, miseczka z sykomory do perfum, wyobrażająca postać młodej dziewczyny obnażonej do bioder, w pozie pływającej, jak gdyby chciała utrzymać swoją czarkę nad powierzchnią wody.
Przy stole, na fotelu z pozłacanego drewna, podmalowanego czerwoną farbą, o nogach niebieskich, o poręczach wyobrażających lwy, pokrytym dużą poduszką purpurową w złote gwiazdy i czarne kwadraty, której koniec spadał jak zwitek poprzez poręcz, młoda kobieta, a raczej młoda dziewczyna, przedziwnej urody, siedziała w pozie niedbałej, pełnej wdzięku i zadumy.
Jej rysy, idealnej subtelności, składały się na najczystszy typ egipski, a rzeźbiarze niezawodnie często myśleli o niej przy ciosaniu wizerunków Izydy i Hathory, narażając się na przekroczenie surowych praw hieratycznych; odblaski złote i różowe zabarwiały jej gorącą bladość, na której zarysowywały się oczy czarne, podłużne, powiększone kreską antymonu i omdlewające w niewypowiedzianym smutku. Wielkie ciemne oko, o brwiach ostro zaznaczonych, o malowanych powiekach, nadawało osobliwy wyraz twarzyczce drobnej, prawie dziecięcej; usta rozchylone, ubarwione jak kwiat granatu, ukazywały między wargami, może nieco zbyt pełnymi, wilgotny błysk niebieskawej perłowej konchy; osiadł na nich ów mimowolny i prawie bolesny uśmiech, który nadaje taki miły urok twarzom egipskim; nos, z lekka spłaszczony u nasady, w miejscu, gdzie brwi łączyły się aksamitnym cieniem, wznosił się linią tak czystą, nozdrza miał tak delikatnie zarysowane, że zadowoliłaby się nim każda kobieta lub każda bogini, pomimo profilu nieznacznie afrykańskiego; podbródek zaznaczał się wygięciem niesłychanie wytwornym i, wygładzony, lśnił jak kość słoniowa; policzki nieco bardziej rozwinięte niż u pięknych kobiet z innych narodów nadawały obliczu wyraz słodyczy i wdzięku pełen niesłychanego uroku.
To piękne dziewczę miało na głowie jakby kask utworzony z perliczki; jej skrzydła, na wpół rozwinięte, spadały na skronie, ładna wydłużona główka wysuwała się na środek czoła, ogon zaś, nakrapiany białymi punkcikami, opadał na kark jak wachlarz. Zręczna kombinacja emalii naśladowała do złudzenia oczkowate upierzenie ptaka; długie strusie pióra, wetknięte w kask jak egreta, dopełniały tego stroju głowy przeznaczonego dla młodych dziewic, podobnie jak sępowi, symbolowi macierzyństwa, wolno zdobić jedynie głowy mężatek.
Włosy młodego dziewczęcia, czarne i lśniące, splecione w cienkie warkoczyki, spadały z obu stron okrągłych i gładkich policzków aż na ramiona; w ich cieniu, jak słońce w chmurze, błyszczały wielkie złote dyski jako kolczyki; od tej fryzury szły dwa długie pasy materii zakończone frędzlami i spadały malowniczo na plecy. Szeroki napierśnik, złożony z kilku rzędów emalii, złotych i krwawnikowych paciorków, ze złotych rybek i jaszczurek, pokrywał całe łono, które przeglądało, białe i różowe, poprzez przezroczystą tunikę.
Szatę w duże kwadraty przewiązywał pod piersiami pasek z długimi końcami, w dole zaś zdobił ją szeroki szlak poprzeczny w pasy zakończony frędzlami. Potrójne bransolety z lapis-lazuli, poszczepiane w odstępach rzędem złotych paciorków, obejmowały dłoń w kostce cienkiej i delikatnej jak u dziecka; śliczne stopy o palcach giętkich i długich, osłonięte patynkami z białej skóry wyciskanej w złoty deseń, spoczywały na taborecie cedrowym inkrustowanym emalią złotą i czerwoną.
Obok Tahoser – takie było imię młodej Egipcjanki – klęczała harfiarka w pozie, jaką malarze z upodobaniem odtwarzają na ścianach w hypogeach: jedną nogę podwinęła pod udo, a drugą tworzyła kąt rozwarty; harfa zaś oparta była na niskiej podstawce przeznaczonej prawdopodobnie do wzmocnienia rezonansu instrumentu. Chusta z materii w kolorowe pręgi, zakończona odrzuconymi w tył welonami, ukrywała jej włosy i, niby ramą, obejmowała twarzyczkę uśmiechniętą i tajemniczą jak oblicze sfinksa. Wąska szata, a raczej pochwa z przezroczystej gazy, zaznaczała młodociane zarysy wytwornej i wątłej postaci, z tej szaty zaś, odciętej pod piersiami, wyłaniały się dziewiczej nagości ramiona, łono i ręce.
Gdyby nie podpora przytwierdzona do podstawki, cały ciężar harfy spocząłby na ramieniu młodej kobiety. Harfa zakończona była w górze konchą ozdobioną kolorowymi malowidłami, nad którą wznosiła się rzeźbiona głowa Hathory, strojna w strusie pióro; struny, w liczbie dziewięciu, naciągnięte przekątnie, drgały pod długimi, szczupłymi palcami harfiarki, która często, chcąc dosięgnąć tonów niskich, pochylała się wdzięcznym ruchem, jak gdyby pragnęła spłynąć po dźwięcznych falach muzyki i towarzyszyć oddalającej się harmonii.
Za harfiarką stała inna muzykantka, o której można by było mniemać, że jest zupełnie naga, gdyby lekka biała mgła nie łagodziła brązowej barwy jej ciała; grała na mandorze o rączce nadmiernie długiej, o trzech strunach, zalotnie przybranych na końcu kolorowymi chwościkami. Jej jedna ręka, wąska, ale niemniej okrągła, wyciągała się w pozie rzeźbiarskiej do końca rączki, druga podtrzymywała instrument i uderzała w struny.
Trzecia młoda kobieta, której niesłychanie obfite włosy sprawiały, że wydawała się szczuplejsza, niż była w istocie, wybijała takt na tympanonie utworzonym z drewnianej ramy, z lekka wklęsłej i obciągniętej oślą skórą.
Harfiarka śpiewała unisono z akompaniamentem żałosną melopeę niewypowiedzianej słodyczy i bezbrzeżnie smutną. Słowa wyobrażały nieokreślone pragnienia, ukryte żale, hymn miłości do nieznajomego, nieśmiałe skargi na surowych bogów i okrucieństwo losu.
Tahoser oparła łokieć na jednym z lwów swojego fotela, dłoń na policzku, a palec podgięty na skroni i z roztargnieniem, raczej pozornym niż istotnym, słuchała śpiewu harfiarki; niekiedy westchnienie ulatywało z jej piersi i podnosiło klejnoty napierśnika; niekiedy wilgotny blask, spowodowany wzbierającą łzą, zamigotał w jej oku między antymonowymi kreskami, a drobne ząbki przygryzały dolną wargę, jak gdyby młoda dziewica buntowała się przeciw ogarniającemu ją wzruszeniu.
– Satu – rzekła, klaszcząc delikatnymi rączkami, by nakazać milczenie harfiarce, która niezwłocznie stłumiła dłonią drganie strun – twój śpiew mnie drażni, słuchając go, omdlewam, przyprawiłby mnie niebawem o zawrót głowy, jak zbyt silne wonie. Struny twej harfy wydają mi się skręcone z fibrów mego serca, a ich dźwięk odbija się boleśnie w mojej piersi; wstydzę się niemal z twojej winy, bo to moje serce płacze poprzez twoją muzykę; a któż mógł ci zdradzić jego tajemnicę?
– O pani – odparła harfiarka – poeta i muzyk wiedzą wszystko, bogowie odsłaniają im rzeczy ukryte; wyrażają w ich rytmach to, co zaledwie pocznie się w myśli i co język bełkoce niezrozumiale. Ale, jeżeli mój śpiew cię zasmuca, mogę wywołać myśli weselsze w twej duszy.
I Satu uderzyła z radosną energią w struny harfy, które zadźwięczały żywym rytmem; tympanon zaś wybijał takt przyśpieszonymi uderzeniami; po tym preludium zaintonowała pieśń sławiącą uroki wina, upojenie woni i szał tańca.
Niektóre z kobiet siedzących na stołkach o szyjach niebieskich łabędzi, których żółty dziób gryzł nogi stołka, albo klęczących na poduszkach szkarłatnych, pod wpływem muzyki Satu przybrały pozy omdlewające i rozpaczliwe; teraz nagle drgnęły, rozdęły nozdrza, wchłonęły czarodziejski rytm, powstały i, posłuszne niepokonanemu popędowi, zaczęły tańczyć.
Strój głowy w kształcie kasku wykrojonego nad uchem obejmował ich włosy, tu i ówdzie jednak wymykały się spod kasku kosmyki i biczowały smagłe policzki, które w zapale tańca niebawem zabarwiły się rumieńcem. Duże, złote kółka odbijały się o ich szyje, a poprzez długą gazową koszulę haftowaną w górze perłami widać było ich postacie koloru żółtego, pozłacanego brązu poruszające się ze zwinnością jaszczurki; skręcały się, wyginały, ruszały biodrami, obciśniętymi wąską przepaską, przechylały się w tył, przybierały pozy schylone, przekręcały głowę w prawo i w lewo, jak gdyby w muskaniu wygładzonym policzkiem zimnego i nagiego ramienia znajdowały ukrytą rozkosz; klęczały i podnosiły się, przyciskały dłonie do piersi lub też rozkładały lubieżnie ręce, niby bijąc skrzydłami, jak ręce Izydy i Neftis, powłóczyły nogami, zginały łydki, urywanymi ruchami przesuwały zwinne stopy w takt falowania muzyki.
Służebne stanęły przy ścianie, by pozostawić wolne miejsce ewolucjom tancerek, i zaznaczały rytm, trzaskając palcami lub klaszcząc w dłonie. Jedne, zupełnie nagie, miały za całą ozdobę bransoletkę z emaliowanej gliny; inne, odziane w wąską chustę przytrzymaną szelkami, przystroiły włosy w uwite kwiaty. Było to osobliwe i pełne wdzięku. Pączki i kwiaty, chwiejąc się łagodnie, roznosiły swoją woń po sali, a uwieńczone nimi młode kobiety byłyby gotowe natchnąć poetów szczęśliwymi pomysłami porównań.
Ale Satu przypisywała nadmierną potęgę swojej sztuce. Wesoły rytm wzmógł jeszcze smutek Tahoser. Łza spływała po jej pięknym policzku jak kropla wody Nilu po płatku nenufara; ukrywając głowę na piersi ulubionej służebnej, która stała oparta o fotel swojej pani, szepnęła, łkając z jękiem duszonej synogarlicy:
– Och! Moja biedna Nofre, jestem bardzo smutna i bardzo nieszczęśliwa!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------