Romantika - ebook
Romantika - ebook
Opel załadowany po brzegi. W bagażniku czekają już torby z ubraniami na dwutygodniową podróż poślubną, aparaty fotograficzne i kawa w termosie z napisem „Thirsty”. Po kawalerskiej wyprawie przez „Polskę przydrożną” Piotr Marecki rusza w podróż z żoną Olą, by wspólnie świętować zawarcie małżeństwa. Pierwszy przystanek – Beskid Niski. Ekowesele, progresywne disco polo, całonocne maratony na atari i wiersze czytane dla przyrody. Kolejny – Huculszczyzna, drewniana chata w górach i ukraińskie bezdroża. Marecki z żoną rejestrują mijany krajobraz i zwracają uwagę na lokalną architekturę. Tarnopol, Strusów, Monasterzyska, Tyśmienica, Kołomyja, Szepit, Czerniowce, Zaleszczyki, Stryj. Podróż jest długa, drogi dziurawe. Ale ważne, że jadą razem. Piją huculski samogon, zagryzają go bryndzą i śpiewają pieśni o zbójniku Doboszu. Obserwują, jak wschodnia prowincja opiera się zachodniemu turbokapitalizmowi.
A Hucuł Misza na to: „Wszystko jasne. Romantika”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-305-8 |
Rozmiar pliku: | 9,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozum to jest fałszerz
Wiedzą o tym wszyscy już
Serce nie okłamie
Nigdy twoich marzeń
Chyba dobrze o tym wiesz
Oo, to jest prawda
Oo, dobrze o tym wiesz
Oo, to jest prawda
Ooooo…
Magda Durecka, _Serce to jest tancerz_
Widzę wszystko w ten sposób, powierzchnię rzeczy, rodzaj mentalnego Braille’a, przesuwam jedynie dłonie po powierzchni przedmiotów .
Andy Warhol, przeł. Marcin Zawada
_I wanted to show you something that would give you some kind of pleasure before the end of the world_
Joey Yearous-Algozin2
Leżymy z Olą na sofie i kończymy list do gości z zaproszeniem na wesele. Dodajemy w Gmailu prawie osiemdziesiąt adresów i wysyłamy:
DRODZY I DROGIE!
Dla uczczenia naszego ślubu chcemy Was serdecznie zaprosić na imprezę typu grill / ognisko w pierwszy weekend września.
Dzięki uprzejmości Niny i Shutego impreza odbędzie się w nowo otwartej agroturystyce „Jasielówka” w Woli Niżnej k. Jaślisk.
Główna impreza zaplanowana jest na sobotę 7 września, natomiast my będziemy tam przebywać od czwartku 5 września i tak też mamy zarezerwowany dom, więc zjeżdżać można na cały ten okres, albo jak ktoś nie może akurat na sobotę, to niech wpada pohangoutować z nami w pięknych okolicznościach przyrody Beskidu Niskiego w czwartek / piątek.
Wydarzenie ma charakter studentkorsko-górsko-wycieczkowy, tak że marynarki zostawcie w domu, za to weźcie trapery i krem do opalania.
WYŻYWIENIE I NAPOJE
Dajcie znać, jeśli macie jakieś specjalne preferencje żywieniowe.
Defaultowo planujemy Was wyżywić domowym polskim jedzeniem i tym, co do zaoferowania ma późnym latem wieś (pomidory, sery, śliwki). Jeśli chcecie uświetnić imprezę własnymi wypiekami / ulubionymi przekąskami / wrzucić na grilla coś od siebie – doskonale!
Zapewnimy podstawowy wachlarz alkoholi, ale jak najbardziej możecie uzupełnić tę ofertę o własne ulubione napitki i używki (tym bardziej że jednak będziemy dość na odludziu).
PROGRAM ROZRYWKOWY
Wstępnie przewidujemy co najmniej pokaz demoscenowy na atari i open mica, a także spacery krajoznawcze po okolicy. Weźmiemy projektor, będzie nagłośnienie.
Widzimy to tak, że program tworzycie Wy wszyscy, więc zgłaszajcie śmiało propozycje uświetnienia wydarzenia, pomysły na rozrywki i zabawy!
DOJAZD
Jeśli ktoś chce jechać transportem publicznym, to najłatwiej dotrzeć busem do Krosna i stamtąd busem do Woli Niżnej. Ew. można dostać się do Rymanowa i stamtąd jest już 20 min. autem, więc można liczyć, że ktoś po Was wyjedzie / złapiecie stopa.
Dajcie proszę znać, jeśli planujecie jechać autem i możecie ze sobą przybrać po drodze inne osoby, postaramy się Was połączyć :)
I odwrotnie – zgłaszajcie, jeśli chcielibyście, żeby zorganizować Wam dojazd z Krakowa, i w który dzień – jeśli zbierze się większa grupa z takim zapotrzebowaniem, będziemy ogarniać busa.
INNE
Co istotne: chcielibyśmy grilla przeprowadzić w duchu less waste, czyli starając się generować mniej śmieci typu plastikowe talerzyki, ale to jeszcze będziemy pisać, co prosimy zabrać ze sobą:D
Do mejla załączamy grafikę zaprojektowaną przez Chromrego na tę okoliczność i zdjęcie Jasielówki.3
Na Messengerze korespondujemy ze Shutym w sprawie zaopatrzenia, logistyki, gier i zabaw.
Shuty: Jak pisałem wcześniej gospodarz zrobi sery: bryndzę bunc biały i wędzony, biały ser, tylko trzeba mu dać znać ile tego ma być. Chleb miejscowy jest dobry z piekarni. No i jeszcze masło, można też mleko kwaśne do jakichś koktajli. I zwykłe do kawy
Ola: Z jajami to na ile sztuk są widoki? No bo tak licząc na jajecznice dla 30–40 os powiedzmy 2x z grubsza to by tak z 160–200 było trzeba
Shuty: Tylko się zastanówcie, czy nie ma wśród gości wegan
Ola: Część ekipy to weganie
Shuty: Co oni będą jeść? To Podkarpacie
Ola: Ale na wakacjach? Na trochę nabiału chyba sobie pozwolą
Shuty: My też tu przeżywamy nasze drobne tragedie, więc to nas połączy
Ola: Mamy dwoje mocno wegan gości ale nawet oni są like „po imprezie sera sobie nie odmówię”. eniłej, a macie jakiś blender? jakbyśmy im z Górą jakąś pastę do kanapek chcieli zrobić?
Shuty: Z warzyw?
Ola: Tak, warzywa ja mogę z kooperatywy zamówić. odbiory mam w środę wieczorem
Shuty: No i też proponuję wprowadzić do grafiku jakieś gry sportowe, np. badminton w debla, mam rakietki i siatkę. oraz koniecznie grzybobranie, recytowanie na głos Pana Tadeusza i Trenu Finegannów
Zauważam, że pojawia się program kulturalny, więc piszę:
Ja: Atari przywiozę z telewizorem, żeby można było pograć w jakieś lokalne gry robione na Podkarpaciu
Shuty: Jeśli będzie pogoda to można też zbudować tamę i zrobić w rzece basen
Ola: Ok, i już wiem, że o tym gadaliśmy, ale jak stoicie z, like, ilością kubków, sztućców itp? możemy w ogóle towarzystwu zrobić dyżury jak na koloniach, zmywarka, gotowanie, mopy
Shuty: Inaczej utoniemy w brudzie. A alkohole?
Ja: Niczego nie będziemy kupować w sklepie. Wszystkie wina z podziemnych winnic z Podkarpacia z Nawsi Kołaczyckich, z Błażkowej, redestylaty z przejrzałych bananów od Konrada Góry
Shuty: Aha no i super pomysłem są arbuzy, dobre na popitkę, na kaca, na uzupełnienie płynów itp.4
Z Olą wchodzimy do szmateksu na Kościuszki.
– Chcemy ubrać się na naszą imprezę tak jak ci państwo na zdjęciu.
Sprzedawczyni pokazujemy zdjęcie Britney Spears i Justina Timberlake’a w dżinsie.
– Zależy nam, żeby ubrania były podobne. Ja już prawie wszystko kupiłem, poza dżinsowym kapeluszem. Mamy jednak problem z sukienką dżinsową dla Oli.
Sprzedawczyni patrzy na zdjęcie i mówi:
– A tyle tygodni miałam podobną sukienkę do tej na fotografii. Ale oddałam do spalenia. Poczekajcie państwo, zadzwonię.
Dzwoni, pyta, czy spalili te worki, które oddała tydzień temu. Odkłada telefon.
– Dobra wiadomość, nie spalili jeszcze szmat. Więc przyjdźcie za kilka dni, będzie sukienka. Numer sobie do was wezmę. Gdzieś blisko mieszkacie?
– Tak, tutaj obok. Staramy się wszystko kupować lokalnie, żeby wspierać lokalną tkankę miejską.
Wracamy ze szmateksu do mieszkania na Retoryka. Ola całą drogę opowiada mi o hasztagu #freeBritney.5
Jadąc do Przegorzał, zatrzymujemy się przy szmateksie, żeby odebrać dżinsową sukienkę Oli. Ola zakłada ją w przymierzalni. Właścicielka szmatekstu kręci głową, że tyle wisiała i nikt jej nie chciał.
Impreza w Przegorzałach. Z Basią, profesorką z Wrocławia, jej znajomymi i rodziną.
Jedzenie, toasty, miłe słowa z okazji rocznicy ślubu. Po kolacji wychodzimy na taras:
– A to moja rodzina z Bochenkowa. Prowadzą tam agroturystykę – mówi Basia.
– A czy nieatrakcyjna? – pytamy. – Bo szukamy nieatrakcyjnej agroturystyki na podróż poślubną.
– Bardzo tam jest nieatrakcyjnie, bardzo. Obok Reymont _Chłopów_ pisał.
– Zdecydowanie tam jedźmy – zwracam się do Oli.
Wchodzą do środka, my ciągle na tarasie.
– Ej, a może w podróż jednak pojedźmy na Ukrainę? Jurko tak bardzo zapraszał do swojej chaty na wsi. Byłoby super. Spokój i daleko, nie trzeba odbierać telefonów. Może tam będzie nieatrakcyjnie? – proponuję.
Ola stwierdza, że możemy to rozważyć i żeby do niego napisać, czy to w ogóle możliwe. Piszę na Messengerze. Odpisuje prędko.
– Jurij zgadza się, ale mówi, że tam ciężko dojechać. Drogi popsute. Łatwo o wypadek. Ukraińcy jeżdżą jak szaleni, bo wiedzą, gdzie dziury. Koła odpadają. On z nami pojedzie prosto z naszej imprezy w Beskidzie Niskim.
Ola powtarza, że rozważymy.
Piszę Jurijowi, że szefem kuchni na imprezie będzie Konrad Góra. Ma być wegańsko, wegetariańsko, jedzenie z lasu, nazbierane przed samym grillem, więc – piszę mu – żeby sała nie przywoził. „Wiem, że jesz codziennie, ale u nas serio nie będzie żadnego, ale to żadnego mięsa!”
Jurij odpisuje na Messengerze: „Kocham tego Monstreusza i jego redystylaty”.6
– Ania odmówiła. Pisze, że bierze tak silne leki na depresję, że nie będzie mogła prowadzić. Wcześniej pisała, że jeśli nie zejdzie do dwudziestu pięciu miligramów, to przyjedzie raczej autobusem, a teraz to już w ogóle – mówię do Oli. Pakujemy się na wyjazd.
Ola:
– Powiedziałam babci, że jedziemy na Ukrainę w podróż poślubną. Bardzo się ucieszyła. Po raz pierwszy mi powiedziała, że prababcia była ze Stryja, więc pojedziemy tam odkrywać moje korzenie.
Góra pisze na Messengerze, że dojeżdża do Krakowa. Odpowiadam, że natychmiast po niego jadę. Wsiadam w opla i kieruję się na dworzec. Czekam na parkingu przy peronach. Z windy wychodzi Konrad z dużym plecakiem na stelażu. Ubrany jest w dresy i T-shirt za krótki na wielki brzuch, który wystaje mu spod koszulki. Zapuścił też długą brodę. Przed włożeniem plecaka do auta pokazuje mi, że destylaty przywiózł w plastikowych butelkach, żeby się nie uszkodziły podczas drogi. Wyjmuje kilka.
– Ale nie muszę wąchać? – pytam.
– Teraz nie. Później. – Wkłada je z powrotem do plecaka.
Proponuje, żeby do jakiejś knajpy podjechać i poprosić o szklane butelki, to przelejemy. Wyjaśniam, że najpierw jedziemy do mieszkania na Retoryka, do Oli, później knajpa.
W drodze, kiedy przejeżdżamy przez Aleje, opowiada, że założył dzisiaj wydawnictwo, żeby wydawać słowackich i czeskich poetów oraz poetki zaangażowane. Mam mu poradzić, jak takie wydawnictwo się prowadzi.
Wnosimy plecak destylatów na górę, rozstawiamy butelki na stole.
– Jest pomysł, żeby je rozpić. Jeszcze dziś – mówię do Oli.
Ustalamy, że idziemy kupić coś dobrego do jedzenia.
W Kocyku Konrad kręci się wokół produktów i oznajmia, że chciałby coś, co można brać całymi rękami i się najeść. Wybiera bób.
– I jakiś rarytas. – Wkłada słoik karczochów do koszyka.
– Kupujemy też pieczywo i owoce? – Wskazuję na półkę.
– Wszystko, co może być zagryzką – odpowiada Konrad.
Wracamy do domu przez Cafe Szafe. Prosimy barmana, żeby dał nam jakieś butelki, jeżeli ma. Ten wyjmuje puste butelki zza kotary. Milczy. Dziwnie się na nas patrzy. Niektóre nie mają nakrętek, więc za te dziękujemy. Barman z przekąsem przeprasza, że wyrzucił nakrętki.
Już w mieszkaniu rozkładamy rarytasy na stole przy sofie, gotujemy bób. Przelewamy zawartości do butelek. Konrad oznacza niektóre z nich zielonymi wstążkami, które podała mu Ola:
– To czyste dziewięćdziesiąt procent. Będzie do opalania grilla i warzyw. Żeby nikomu nie przyszło do głowy tego pić.
Ciągle przewiązuje butelki i opowiada nam o słowackiej poezji zaangażowanej. Pijemy bananowicę i komplementujemy smak.
– Zrobiona z owoców od sprzedawców z targu, którzy chcieli je wyrzucić, bo były już przejrzałe – wyjaśnia.
Zmienia temat: właśnie wrócił z festiwalu Parzybroda w Białych Błotach, na który przyjechały stare punki.
– I te stare punki walczyły z młodymi punkami. Darli się na mnie, że mam brzuch. To był ich argument. Brzuch.
Ola i Konrad piją po parę kieliszków, ja jeden na spróbowanie.
– Jutro muszę prowadzić – tłumaczę.
Konrad opowiada Oli o wydawnictwie, o pomyśle wydawania słowackich i czeskich poetów zaangażowanych.
– Na jedną kupkę będziemy odkładać pieniądze dla mnie, na drugą dla Jacka, na kolejną dla wydawnictwa, na kolejną dla autora.
– To chyba kupki długów będą – komentuje Ola.
Proponujemy Konradowi prysznic, lecz mówi, że niczego nie wziął na zmianę, ma tylko te dresy i tę jedną koszulkę. Nie myje się też.
– W ten sposób komary mnie nie gryzą i w lesie dzikie zwierzę nie wyczuje – wyjaśnia.
Oli bardzo podoba się pomysł z niemyciem, z naturalnym zapachem. Uderza w korporacje kosmetyczne, które zarabiają na szamponach:
– Dawniej ludzie myli włosy raz na tydzień i wystarczało.8
Dojeżdżamy do Jasielówki, witamy się z gospodarzami – Niną, Shutym i Różą. Rozpakowujemy się. Wnosimy do domu wszystkie te ziemniaki, cukinie, miody, destylaty. Obok, za płotem, kosi trawę pan Lokals. Nina i Sławek wołają go na kieliszek bananowicy. Przedstawiają Konrada jako osobę, która pędzi. Pan Lokals patrzy na pępek wystający spod krótkiego T-shirta Góry, wskazuje na jego brzuch i stwierdza:
– No widać, że pędzi. – Śmieje się.
Pije jednego, ale rozkłada na dwa razy.
– Musiało być mocne, skoro pan nie wypił od razu całego – mówi Nina.
Lokals nie odpowiada. Patrzy w niebo i oznajmia, że pogoda będzie.
Stoimy chwilę na tarasie. Gadamy.
Ola:
– Ciekawe, że tutaj lokalsi i punki nie boją się oskarżeń o fatfobię i wyciągają komuś, że ma brzuch.
– I jak te pierwsze tygodnie na wsi? Nie chcecie jeszcze wracać do Krakowa? – pytam Ninę.
– Ja powiedziałam Sławuli, że jestem tu do pierwszego kleszcza. Jak złapię kleszcza, wypierdalam stąd tego samego dnia. Mogę mieszkać w Ekwadorze, w Krakowie, ale boreliozy nie zniosę – odpowiada Nina, gestykulując. – Sławula wtedy będzie sobie radził sam. Sprawdziliśmy to w sierpniu. Był sam i dał sobie radę.
Ola chodzi po pokojach Jasielówki i rozdziela, gdzie kto ma spać w który dzień. Osoby, które nie mieszczą się w pokojach, lokujemy na materacach w dużej wspólnej sali.
– I tak udało się czterdzieścioro gości zmieścić w domu, w którym może być szesnaście osób. Piona, Maro.9
W sali z kominkiem ustawiam atari, telewizor, podłączam joysticki, SIO2SD od Lotharka i puszczam naszą najnowszą grę _Deszczownik_. Przy stole siedzi Róża, gra na iPadzie. Wokół niej kręci się kilka małych kotów. W pewnym momencie przerywa i podchodzi do mnie razem z kotami. Jest wyraźnie zainteresowana tym, że można grać na tak starym komputerze.
– Może chcesz sobie pograć? Zbiera się literki lecące z góry jak deszcz – mówię do niej.
Łapie joystick. Kiedy gra, opowiadam jej o Atari:
– Ten komputer jest inny niż ten, na którym zwykle grasz. iPad wszędzie na świecie jest taki sam. A tego komputera już nie można nigdzie w sklepach kupić. A my go ciągle używamy. Jak go przestano sprzedawać, to trafił do Polski. I stał się naszym lokalnym komputerem. Myśmy go sobie zmienili na swoją modłę. Przejęliśmy go. I prawie już nie ma dziś dwóch takich samych egzemplarzy.
Ola, która kręci się obok, dodaje:
– Taka bioróżnorodność. Polacy i demoscenerzy udowodnili, że technologii można używać dla dobra wspólnego, a nie dla akumulacji kapitału.
Róża nie słucha, jest zajęta graniem. Po chwili jednak odkłada joystick od atari i wraca do swojego iPada. Koty idą za nią.10
Góra namawia, żeby jechać na Słowację po alkohol. Wsiadają ze Shutym do opla jako pasażerowie, ja prowadzę. Kiedy tylko ruszamy, Shuty wyjmuje wielki zwój zioła w worku foliowym i lufkę. Nabija i zaczyna palić.
– Mieliście nie pić i nie palić. Jak ostatnio byłem, to zapowiadaliście, że bez cukru, bez alkoholu żyjecie, bez substancji – wypominam mu. – Ostatnio nawet ciasta rabarbarowego od nas nie wzięliście, bo cukier.
– Widzisz, Piotrek, nie wyszło – stwierdza Shuty.
Konrad znowu opowiada o słowackich i czeskich poetach oraz że koniecznie chce posiedzieć w jakiejś knajpie słowackiej, posłuchać piosenek słowackich na żywo ze słowackich głośników, liznąć tamtejszej popkultury.
Podpytuję Shutego, jak tam warsztaty z kiszenia ogórków w Jasielówce, te za sześćset zło.
– Zgłosiły się dwie osoby i dziewczynie by się nie opłaciło. Ale jeszcze w ostatni dzień zgłosiły się kolejne dwie. No, ale tamte wcześniejsze dwie były już odwołane – odpowiada.
– No problem, problem, żeby te dwieście kilometrów do was dojechać. Nam też sporo osób odmówiło, że za daleko od Krakowa. Jakieś argumenty, że medytacja, depresja, tabletki na depresję, lękowcy, którzy boją się wyjść z domu.
Shuty raczej jara, niż rozmawia. Zaciąga się długo, a potem bierze kolejny buch. Przed samą granicą jednak się odzywa:
– Tutaj akuratnie sprawdzają dowody, trzeba zjechać do budki – wskazuje.
Zwalniam i włączam kierunkowskaz. Konrad z tyłu sięga po dowód. Przejeżdżamy granicę i śmiejemy się. Ja mniej, ujarany Shuty przez kilka minut.11
Jedziemy do najbliższej wioski i zatrzymujemy się przy pierwszej hospodzie. Konrad przerzuca się na słowacki i zamawia po jednym piwie dla siebie i Shutego, a dla mnie kofolę.
Pije piwo, wsłuchuje się w słowackie piosenki i oznajmia:
– Na co dzień to tego słucham na YouTubie, a tutaj mam na żywo.
Jest bardzo zadowolony. Zagaduje panią za barem: o alkohol, o kartę, o jedzenie, o miejscowość.
Shuty opowiada o ciemnych stronach prowadzenia agroturystyki, że przyjeżdżają do niego turyści i chcą z nim pić:
– Raz przyjechali goście, nigdy ich wcześniej nie widziałem, a oni mnie ściskają, flaszkę wyciągają. Ja mówię, że mam pracę, że agroturystyka tak jest pomyślana, żeby turyści sobie, a my sobie. A oni do mnie, że w Bieszczadach byli i że tam gospodarz z nimi pił. Ja, że tutaj jest inaczej. Książkę piszę z pastami i skitami, wieczorami poprawiam. Nie zrozumieli i straciłem na tym. Na następny dzień wyjechali. Jeszcze dogryzali, że tylko córka jest gościnna, bo tylko ona nawiązuje kontakt z turystami.
Kończymy piwa i kofolę. Płacimy rachunek i jedziemy na zakupy do sklepu przy granicy.
Konrad pyta, ile butelek.
– To ty decydujesz. My i tak robimy wyjątek, bo chcieliśmy całą imprezę zorganizować bez zakupów w sklepie i wspierania kapitalizmu. No ale skoro tak lubisz Słowację…
Ostatecznie wypełniamy auto mniejszymi i większymi butelkami z piwami Topvar, Smädný mních, Šariš, Kelt. Wracamy do Polski.
Zatrzymujemy się po drodze w Daliowej.
– Tu od gospodyni bierzemy sery – instruuje Shuty.
Siedzi w aucie spalony, nie chce, żeby we wsi widzieli go w takim stanie. Wchodzę więc do domu sam. Gospodyni wyjmuje sery z lodówki, kładzie na stół, a następnie pakuje do plastikowych reklamówek. W tym samym momencie za oknem kuchennym pojawia się postać. Konrad. Gospodyni odkłada sery i patrzy, co on robi, a ten podchodzi pod to okno i zaczyna sikać. Biorę sery, płacę. Wychodzę. Kładę sery na słowackie piwa. Odpalam auto i mówię:
– Gospodyni miała minę, jakby czegoś podobnego w życiu nie widziała.
– Nie róbcie mi siary na wsi, bo ludzie będą później opowiadać, że jakieś narkomany, pijaki, artyści przyjechali – prosi Shuty.
Jedziemy. Parę domów dalej, w Posadzie Jaśliskiej, Shuty każe się zatrzymać.
– Tutaj jajka, sery wędzone, mleko. Piotrek, ty mów z panią, bo ja jestem spalony.
Idziemy chodnikiem przez podwórko, odganiając gęsi. Gospodyni wychodzi i oznajmia, że wszystko jest, można dzisiaj trochę, jutro trochę.
– Problem tylko z serami wędzonymi, miał gospodarz robić, tak było umówione, ale zaczął robić co innego. – Pokazuje palcami na szyję. – I nie uwędził. Więc ja powędziłam trochę, ale nie umiem tak jak on. On lepiej to robi.
Ja i Konrad odganiamy gęsi, które nas atakują, a gospodyni chodzi od wędzarni do komórki i nosi. Jajka – sto sześćdziesiąt, sery – cztery kilo czterdzieści, sery wędzone – ponad trzy kilo.
Wskazuje na Shutego:
– Pan z miasta, pan będzie liczył – mówi.
– Nawet ekonom, studia skończył w tym zakresie – dodaję.
Shuty wbija kwoty i wagę na kalkulator w komórce, lecz nic mu nie wychodzi. Spisuje to na kartce papieru, ale nic się nie sumuje.
Gospodyni po jakimś czasie przynosi swój kalkulator i sprawnie, szybko liczy. Wychodzi do zapłaty dwieście dziewięćdziesiąt złotych.
Płacę, zostawiam resztę i umawiam się na odbiór mleka na jutro.
Nosimy jajka i sery do auta, kładziemy je na słowackich piwach. Chodzimy kilka razy od gospodarstwa do auta, żeby wszystko bezpiecznie przenieść. Wreszcie jedziemy autem pełnym piw, jaj i sera do Jasielówki.
– To jest jakiś skandal, żeby za tyle jedzenia, takiego dobrego, bez chemii, zapłacić tylko trzysta złotych. Ci rolnicy nigdy sobie nie poradzą! Będą pić! To jest tyle pracy. A tylko trzysta złotych. Skandal! – wrzeszczy spalony Shuty, wymachując rękami.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._