Rostoły - ebook
Adam Magus to były policjant, a obecnie prywatny detektyw, specjalizujący się w rozwiązywaniu nietypowych spraw. Słynie z przywiązania do rutyny, luksusu i drogich przedmiotów. Nie toleruje chaosu, brudu ani tandety. Wygląda jak manekin stojący w sklepie odzieżowym — i tak też się zachowuje. Jest pozbawiony uczuć i emocji, dlatego relacje z ludźmi zdecydowanie nie należą do jego mocnych stron. Mężczyzna trafia do wsi Rostoły na Podlasiu, gdzie próbuje odnaleźć córkę swojej byłej partnerki. Kobieta podejrzewa, że w zaginięcie Anastazji zamieszani są jej sąsiedzi. Rostoły to wieś odcięta od świata — otoczona gęstym lasem i spowita ponurą mgłą. Detektyw musi zmierzyć się nie tylko z wrogością mieszkańców, lecz także z tragicznymi wspomnieniami z przeszłości. Jaką tajemnicę skrywają Rostoły? Książka zajęła I miejsce w konkursie na Powieść z Dreszczykiem organizowanym przez Empik Selfpublishing.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397759121 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dotknąłem zielonej słuchawki i przesunąłem palcem po ekranie telefonu. Usłyszałem głos, który dobrze znałem, choć go dawno nie słyszałem. Bardzo dawno. Ostatnio to chyba z siedemnaście lat temu.
Wstałem od stołu, na którym leżały rozrzucone puzzle. Obrazek przedstawiający katedrę Notre Dame pocięty na dwa tysiące kawałków w szarobiałych, bladych kolorach. Lubię układać puzzle. Lubię mieć kontrolę nad chaosem. Te o największej liczbie elementów układam zazwyczaj w ciągu trzech dni, ale wtedy trwało to dłużej, bo w międzyczasie musiałem udowodnić pewnej starej nauczycielce, że czarny kot błąkający się pod jej domem nie jest nowym wcieleniem jej zmarłego przed laty męża, tylko zwykłym czarnym kotem.
– Adam, jesteś tam? – Ewa Radulska miała drżący, zimny głos. Wyobraziłem ją sobie wciśniętą w zamrażalnik, otoczoną mrożonymi warzywami, frytkami i kawałkami kurczaka.
Stanąłem przy oknie. Niebo było szare i ciężkie, jakby tylko czekało na to, aby runąć i zmiażdżyć Białystok niczym wielka betonowa płyta. Ludzie po powrocie z pracy walczyli o lepsze miejsca na parkingu. Zawody utrudniał fakt, że kierowca ogromnego dostawczaka próbował podjechać tyłem do rampy pobliskiego pawilonu. Gdzieś tam między samochodami, niczym żaby walczące o życie na autostradzie, krążyli piesi. Sąsiad, który słynął z tego, że nigdy nie przepuszczał żadnej promocji w supermarkecie, stał bezradnie na chodniku z reklamówką pełną drożdżówek. Czekał, aż któryś z kierowców łaskawie przepuści go na drugą stronę ulicy. Chaos. Cholerny chaos. Widok za oknem przypominał nieudaną rozgrywkę w tetrisa. Żaden klocek nie pasował do reszty.
– Moja córka zaginęła – usłyszałem. – Potrzebuję pomocy.
Ewa Radulska. Poznałem ją wieki temu, gdy studiowałem kryminalistykę, a ona polonistykę. Bardzo dobrze pamiętam moment, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Miała na sobie białą flanelową koszulę i niebieskie dżinsy. Zgubiła zeszyt, biegnąc na zajęcia. Zareagowałem odruchowo, napędzany wewnętrznym instynktem. Zwietrzyłem swoją szansę. Byłem jak lew, który zauważył odłączającą się od stada antylopę. Niestety jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w tym starciu to ja będę ofiarą. Nie zastanawiając się długo, podniosłem notatnik i pognałem za piękną brunetką. Złapałem ją przed drzwiami do sali, kiedy nerwowo grzebała w torebce, szukając zeszytu, który przed chwilą zgubiła, a który ja teraz dumnie trzymałem w swojej dłoni. Podziękowała, a ja, zaskoczony własną odwagą i zachęcony widokiem jej uśmiechniętej twarzy, zaprosiłem ją na kawę. Kompletnie straciłem głowę. Ewa stała się dla mnie boginią, a jej zdobycie jedynym celem i spełnieniem najskrytszych marzeń. Doskonale pamiętam początek tego obłędu. Pierwsza randka w kawiarni, w której leciał hipnotyzujący blues, a druga w pubie, gdzie zamówiliśmy pizzę z grillowanym bakłażanem. Ewa była przeurocza. W tych swoich flanelowych koszulach wyglądała tak, jakby ciągle było jej zimno. Miałem ochotę okryć ją kocem, podać gorącą czekoladę i pocieszyć słowami, że wszystko będzie dobrze. Zachwycała mnie swoją delikatnością oraz tą ujmującą nieporadnością, charakterystyczną dla osób, które całe życie chodzą z głową w chmurach. Bez przerwy o czymś zapominała albo coś gubiła. Zrozumiałem wtedy, że moją życiową misją jest opieka nad tą kruchą istotą, która zamiast zostać motylem, urodziła się człowiekiem.
Kumple mówili, że się zakochałem. Trudno było nie przyznać im racji. Drżące z emocji ręce, łzy wzruszenia i czułe słowa. Byłem jak dziecko, które nagle spotkało Świętego Mikołaja, i to takiego, który obiecał, że codziennie będzie przynosić nowe prezenty. Nasza miłość była porywająca jak wodospad, ale krótka niczym życie pszczoły latem. Ewa zniknęła, jak znikają ze sklepu okulary marki Versace w promocyjnej cenie, czyli szybko i bez szans na kolejną dostawę. To bolało, ale tylko na początku. Szybko zrozumiałem, że to nie była żadna miłość, tylko choroba psychiczna o wyjątkowo ciężkim przebiegu.
– Adam, słuchasz mnie?
– Tak – skłamałem.
Włączyłem ekspres do kawy. Młynek rozpoczął mielenie ziaren. Upewniłem się, że w zbiorniku jest wystarczająco dużo wody. Dobre ziarna kawy to podstawa, ale równie ważna jest woda. Filtruję ją podwójnie. Najpierw w dzbanku, a potem w ekspresie. Wszystko po to, aby mieć pewność, że kawa będzie miała doskonały smak.
– Czy mogę ci zaufać? – zapytała moja była dziewczyna.
– Jasne, że tak.
Nacisnąłem w mojej głowie przycisk odpowiedzialny za wyłączenie emocji, co akurat nie było trudne, bo jest on bardzo duży. Drżące z emocji ręce, łzy wzruszenia i piękne słowa… Kurwa mać, co za bzdury! Zaginęła ci córka? Nuda! Powiedz chociaż, że porwali ją kosmici.
– Poczekaj – przerwałem jej. – Zacznij od początku.
Ewa odezwała się dopiero po pięciu sekundach. Zrozumiałem, że skoro nadal wisi na telefonie, to sprawa jest poważna i Radulska naprawdę potrzebuje mojej pomocy. W myślach powiększyłem moje potencjalne wynagrodzenie o kilka stów.
Powiedziała, że mieszka na wsi oraz że ma męża i dom. Pięknie. Wzruszyłem się. A ja mam dwupokojowe mieszkanie, szeroki regał z książkami oraz zmywarkę do naczyń, której nie używam. Tak naprawdę to kupiłem ją tylko z tego powodu, że pasuje do moich mebli kuchennych. Poza tym ma rewelacyjny szklany front, więc w każdej chwili mogę obejrzeć w niej swoje stopy i kolana.
– Mów dalej – rzuciłem do słuchawki.
– Mówiłam, ale właśnie mi przerwałeś.
– Przepraszam.
Odkaszlnąłem i potarłem tył swojej głowy. Czasami tracę nad sobą kontrolę i wtedy odzywają się przyzwyczajenia, które w oczach innych ludzi robią ze mnie świra. Czy się tego wstydzę? Nie, bo nie umiem się wstydzić. Jestem jak ten manekin, który stoi na środku sklepu i nieruchomo patrzy przed siebie. Po prostu jestem i wyglądam.
– Ile to lat już minęło? – zapytała. – Piętnaście?
– Siedemnaście – sprecyzowałem.
Nalałem wody do butelki i zacząłem podlewać rośliny stojące na parapecie. Lubię ich towarzystwo. Mają idealne proporcje i nie gadają głupot, a poza tym w każdej chwili mogę je wyrzucić, co odróżnia je od drzew, których zwyczajnie nienawidzę.
– Zadziwiające – kontynuowała Radulska – że po tylu latach udało nam się odnaleźć. Może to przeznaczenie?
– Przeznaczenie nie istnieje.
Ewa westchnęła, a ja przypomniałem sobie, że nie umyłem zębów po obiedzie. Odchrząknąłem.
– No to gdzie znalazłaś mój numer telefonu?
– W województwie podlaskim jest tylko jeden detektyw, który nadal ogłasza się w gazetach. Od razu skojarzyłam nazwisko.
– A więc to nie jest przeznaczenie, tylko przypadek.
– Boże, Adam! Dobra. To był przypadek. To pomożesz mi czy nie?
Nagle jakaś niewidzialna siła kazała moim ustom wyrzucić potok przekleństw. Zamknąłem oczy i w myślach odliczyłem do trzech. Robię tak zawsze, gdy mój mózg traci kontrolę nad aparatem mowy. Otworzyłem okno i zaczerpnąłem świeżego powietrza. Dostawczak odjechał, wszystkie miejsca parkingowe zostały zajęte, a ludzie przestali tamować ruch na chodniku. Klocki w tetrisie wreszcie wróciły na odpowiednie miejsca.
– Zajmuję się specyficznym rodzajem spraw – oznajmiłem.
– Wiem.
– I nadal chcesz, żebym odnalazł twoją córkę?
– A potrafisz to zrobić?
Raz w miesiącu ogłaszam się w lokalnych gazetach. To są zawsze te same zdania: _Adam Magus. Prywatny detektyw. Specjalista od spraw_ _niezwykłych. Dyskretny i godny zaufania_. Krótko i na temat. Mógłbym jeszcze dopisać, że poluje na duchy i zjawy, demaskuje oszustów i drwi sobie z zabobonów, co oczywiście jest prawdą, ale obawiam się, że wówczas nikt by poważnie nie potraktował takiego ogłoszenia.
– Znajdziesz ją? – powtórzyła.
Ludzie zwracają się do mnie ze sprawami, o których wstydzą się powiedzieć rodzinie, policji albo innym detektywom, niemającym skrupułów, by za kilka stów sprzedać temat zaprzyjaźnionym dziennikarzom. Ja jestem inny i każdy, kto choć raz skorzystał z moich usług, może to potwierdzić. Wolę regularnie otrzymywać nowe zlecenia i cieszyć się nienaganną reputacją, niż trąbić wszystkim dookoła, że oto dyrektor miejskiej spółki bawi się w nekromantę, próbując przywrócić do życia zdechłego psa swojej córki.
Jako detektyw od spraw niezwykłych, przez wiele lat miałem do czynienia z mnóstwem pokręconych historii, ale nigdy nikogo nie odesłałem z kwitkiem, choć miałem ku temu sporo okazji. Dla moich klientów jestem nie tylko detektywem i ostatnią deską ratunku, ale także psychologiem i terapeutą. Jeżeli ktoś twierdzi, że co wieczór spotyka się w swojej łazience z wampirem, to nie mówię, że to niemożliwe, ale pytam, czy mogę go poznać. Może nie jestem najlepszym detektywem na świecie, ale wyróżnia mnie to, że tak naprawdę niewiele rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. Szanuję problemy moich zleceniodawców, bo dzięki ich lękom, koszmarom i złudzeniom mogę żyć na całkiem wysokim poziomie. Jestem prostym facetem. Biorę sprawę, demaskuję ducha, zgarniam pieniądze i jadę do galerii handlowej.
Nie mam biura, a moje główne narzędzia pracy to mózg i telefon. Prawie nigdy nie widuję się z moimi klientami. Pieniądze dostaję przez pośredników albo odbieram je z ustalonych miejsc. Najczęściej są to kosze na śmieci lub ławki na przystankach autobusowych. Wiadomo. Ludzie nie chcą ryzykować, że ktoś mógłby dowiedzieć się o ich problemach z duchami. Zwłaszcza wtedy, gdy zleceniodawca jest popularnym aktorem, który słynie z racjonalnego podejścia do życia.
– Dzisiaj rano wyszła z domu – kontynuowała Radulska. – Powinna już dawno wrócić. Boję się, że coś jej się stało.
Napiłem się kawy i ugryzłem wczorajszego, dość nieświeżego już croissanta, następnie stanąłem przed lustrem. Zajmowało pół ściany i było nieprzyzwoicie drogie. Tafla miała lekko pomarańczową poświatę, dzięki czemu lustro idealnie odwzorowywało naturalne kolory i korygowało sztuczne oświetlenie. Lubię na siebie patrzeć. Lubię analizować swoją twarz, włosy, sylwetkę i ubranie. Prawie zawsze znajduję w sobie coś, co trzeba poprawić.
Mam czterdzieści lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne włosy, niebieskie oczy, prosty nos i dość wyraźnie zaznaczoną szczękę. W łazience mam imponującą kolekcję kremów, odżywek, antyperspirantów, dezodorantów i perfum. Ubieram się zawsze tak samo: czarny garnitur, czarny krawat, czarne buty i biała koszula.
Nie noszę pistoletu, choć jako były policjant i licencjonowany detektyw mam do tego prawo. Nie chcę, bo kiedyś obiecałem sobie, że nigdy nie wezmę broni do ręki, i zamierzam trzymać się tego postanowienia. Nie oglądam telewizji, nie korzystam z mediów społecznościowych i unikam wszystkiego, co jest tanie i brzydkie. Dokumenty noszę w portfelu, a za zakupy zawsze płacę gotówką.
Niestety jak każdy mężczyzna ja też mam swoje wady. Potrafię godzinami stać przed lustrem, dlatego często się spóźniam na umówione spotkania. Nie pomaga fakt, że przy wychodzeniu z domu po kilkanaście razy naciskam klamkę, aby upewnić się, że drzwi są dobrze zamknięte. Jestem introwertykiem. Cieszy mnie moje własne towarzystwo, a ludzi traktuję jak zło konieczne. Szczególną awersją darzę osobników, którzy nie dbają o swój wygląd: mają brudne paznokcie, łupież na ramionach albo zniszczone buty. Ci w zniszczonych butach są najgorsi. Cholerni degeneraci.
– Nie mogę ci pomóc – wypaliłem.
– Dlaczego?
– Bo twoja córka prawdopodobnie uciekła z domu. Dzwoniłaś do jej koleżanek?
Po drugiej stronie słuchawki zapanowała długa chwila milczenia. Ewa musiała to chyba przetrawić. Wróciłem do kuchni. Trzymając telefon przy uchu, otworzyłem szafkę i uważnie popatrzyłem na szklanki, aby upewnić się, że wszystkie są idealnie czyste. Niestety na jednej z nich zauważyłem zaciek, a to oznaczało, że będę musiał ponownie umyć naczynia. Wszystkie. Tak dla pewności.
– Adam, słuchaj. Jeszcze raz ci mówię. Ona nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Nigdy wcześniej nie znikała z domu na tyle godzin. Poza tym Anastazja nie ma koleżanek.
Włączyłem tryb głośnomówiący i położyłem telefon na blacie kuchennym. Odkręciłem wodę i sięgnąłem po szklankę.
– Co ty tam robisz? – oburzyła się moja dawna miłość. – Zmywasz?
– Chodzi o to, że twoja córka jest nastolatką.
– Mów głośniej.
Odłożyłem szklankę na suszarkę i zabrałem się do mycia kolejnej. Ta czynność miała swoje dobre strony. Liczyłem na to, że woda zmiękczy mi dłonie. Planowałem, że później obetnę sobie skórki przy paznokciach.
– Twoja córka jest nastolatką – powtórzyłem. – Sprawdzałaś u sąsiadów?
Umyłem resztę naczyń, wytarłem dłonie i pochyliłem się nad telefonem. Minęły dwie minuty. Moja eksdziewczyna wciąż była na linii.
– Jesteś tam? – upewniłem się.
– Boję się, że ktoś ją porwał. Na dodatek sądzę, że porywacz jest moim sąsiadem.
– Mogę podzwonić i popytać. Kiedyś pracowałem w policji.
– Był tu taki jeden. Opowiedziałam mu o wszystkim. O dziwnych snach i wizjach. Wyśmiał mnie.
– Sny i wizje? – zaciekawiłem się.
– Przyjedziesz? Proszę. Ze względu na to, co nas kiedyś łączyło. To było wyjątkowe.
– Bez przesady – sprecyzowałem. – Wyjątkowy to może być szampon do włosów.
Popatrzyłem na rozrzucone na stole puzzle i pomyślałem o tych wszystkich ładnych i drogich rzeczach, które chciałem sobie kupić, a na które nie miałem dość środków.
– To będzie kosztować – wypaliłem.
– Mam pieniądze.
– Muszę się zastanowić.
Na koniec rozmowy z klientem zawsze udaję zawahanie, aby podnieść ostateczną cenę. Ku mojemu zdumieniu zaproponowana kwota nie zrobiła na Ewie wrażenia. Zgodziła się od razu.
– Mieszkam w Rostołach koło Hajnówki – wyjaśniła. – Wpisz sobie w nawigację.
Wieczorem wysprzątałem mieszkanie na błysk, nakremowałem twarz i przygotowałem ubranie. Do torby sportowej spakowałem kapcie, kilka białych koszul, tyle samo par czarnych spodni, bieliznę oraz niezbędne kosmetyki. Wziąłem też jedną marynarkę na zmianę, drugą miałem na sobie. Kładąc się do łóżka, zawsze wiem, w co się ubiorę następnego dnia. Oraz za tydzień i za miesiąc. W policji mówili na mnie manekin, bo byłem podobny do tych plastikowych modeli stojących w salonach z odzieżą. Teraz nazywają mnie tak moi znajomi, wrogowie, ludzie z branży oraz informatorzy, których mam pełno w przeróżnych urzędach i instytucjach. Znajomości to jedyna dobra rzecz, jaką wyniosłem z pracy w policji.
Rano zjadłem pożywną i zdrową owsiankę na wodzie, wypiłem kawę, podlałem rośliny, a następnie zakręciłem zawory i odłączyłem od prądu wszystkie urządzenia w mieszkaniu z wyjątkiem lodówki. Obowiązkowo wykonałem serię ćwiczeń. Dzięki temu, że dbam o swoją sylwetkę, od lat moje ciało wygląda tak samo. Nigdy nie chudnę i nie tyję, dlatego zawsze wiem, który rozmiar ubrań wybrać w sklepie.
Kiedy stałem na parkingu przed blokiem, zacząłem mieć wątpliwości, czy dobrze zakręciłem wodę w mieszkaniu, więc wróciłem na górę, aby to sprawdzić.
Wyjechałem z Białegostoku w piątek rano. Przewidywałem, że wrócę do domu najpóźniej w poniedziałek. Liczyłem na to, że przez weekend uda mi się potwierdzić, że nastolatka uciekła. Bałem się, że dziewczyna wróci do domu jeszcze przed moim przyjazdem i nic nie zarobię.
Świeciło piękne, sierpniowe słońce, więc miałem nadzieję na popracowanie nad swoją opalenizną przy okazji spacerów po wiejskich bezdrożach. Niestety pogoda szybko zaczęła się psuć. Z każdą minutą na niebie pojawiało się coraz więcej chmur. W końcu stało się jasne, że weekendowa aura jednak nie będzie moim sprzymierzeńcem, a ja popełniłem błąd, nie zabierając ze sobą kurtki lub choćby parasola.
Rostoły leżały w południowo-wschodniej części województwa. W Zabłudowie zjechałem z drogi krajowej numer 19 na drogę wojewódzką numer 685. Nawigacja na telefonie pokazywała, że tak będzie najszybciej. Była dziewiąta rano. Co chwila zerkałem w lusterko, aby poprawić sobie grzywkę, którą tamtego ranka układałem przez dobre dwadzieścia pięć minut.
Przyznam, że chciałem zrobić wrażenie na Ewie, zwłaszcza że siedemnaście lat temu wyglądałem tragicznie. W ogóle o siebie nie dbałem: kiczowate ubrania, koszmarna cera i problemy z nieświeżym oddechem. Zastanawiałem się, co Ewa we mnie wtedy widziała. Niestety nie zdążyłem jej o to zapytać.
Podróż dłużyła się w nieskończoność. Mijałem smętnie wyglądające miasteczka, zniszczone przystanki autobusowe i stare chałupy pokryte eternitem. Nie był to przyjemny widok. Momentalnie poczułem ochotę na zimny prysznic. Myję się dwa razy dziennie. I zawsze zimną wodą, bo tylko taka poprawia jakość skóry i wzmacnia cebulki włosów.
Minąłem chłopaków z drogówki. Wysoki policjant długo sprawdzał mnie radarem, ale byłem spokojny, bo nigdy nie przekraczam dozwolonej prędkości. Po kolejnym kwadransie jazdy widok za oknem znowu zaczął się zmieniać. Domy pojawiały się coraz rzadziej, ustępując miejsca polom, pastwiskom i lasom. Widziałem wzgórza pokryte łanami zbóż i rzepaku, krowy leniwie żujące trawę oraz olbrzymie drzewa wyglądające tak, jakby miały się za chwilę zwalić na drogę. Miałem szacunek do przyrody i sił natury, ale trzymałem dystans. Kłujące igły, szorstka kora czy gałęzie zlepione pajęczynami mogły być atrakcją dla leśników, ale nie dla gościa, który co chwila musi poprawiać sobie grzywkę.
Słońce już całkowicie schowało się za chmurami, a niebo stało się szare i senne, mimo że było jeszcze przed dwunastą. Zrobiło się duszno, więc zamknąłem okna i włączyłem klimatyzację. Na drodze z wolna zaczęła formować się mgła. Zwolniłem o dziesięć kilometrów, choć i tak ruch był niewielki. Mijałem samochody rozwożące pieczywo, autobusy z dziećmi, pijanych rowerzystów i stare kobiety idące poboczem drogi. Podkręciłem klimatyzację. Zapowiadał się gorący, wilgotny i deszczowy weekend.
Jeżdżę pięcioletnią skodą, którą lubię za cichą pracę silnika, niezawodną klimatyzację i wygodne, podgrzewane siedzenia. Dbam o nią jak o własne dziecko. Unikam parkowania w wąskich miejscach, dwa razy w roku robię przeglądy serwisowe i raz na tydzień myję auto w myjni tunelowej. Do tego w każdy czwartek zajeżdżam do profesjonalnego i absurdalnie drogiego zakładu czyszczącego wnętrza samochodów. W weekendy samodzielnie poleruję karoserię. Zawsze musi być lśniąca i bez smug. Wosk z dużą zawartością czystej carnauby potrafi czynić cuda.
W Narwi skręciłem na drogę powiatową. Wkrótce zacząłem mijać pierwsze przydrożne krzyże. Poprawiłem uchwyt na telefon. Miałem nadzieję, że nawigacja dowiezie mnie do celu. Droga ginęła we mgle, która gęstniała z każdym przejechanym kilometrem. W pewnym momencie stałem się jedynym uczestnikiem ruchu. Wjechałem do wioski Osówka, która była ostatnią miejscowością w promieniu dziesięciu kilometrów od Rostołów. Powitały mnie spróchniałe domy, rozpadające się budynki gospodarcze i pochylone, przegniłe płoty. Zastanawiałem się, czy tam, gdzie mieszka Ewa, jest podobnie. Miałem nadzieję, że nie. Po kwadransie jazdy znalazłem się w lesie. Przed sobą miałem już tylko Rostoły. Nad drogą majestatycznie pochylały się drzewa, których konary łączyły się, tworząc sklepienie. Światła reflektorów z trudem przebijały się przez mleczną zasłonę. Za kilkanaście minut miałem być na miejscu.
Nastolatka zaginęła w czwartek rano. Wyszła z domu i na tym ślad się urywał. Podobno nigdy wcześniej nie znikała na tak długo. Ewa była pewna, że ktoś ją porwał, podejrzewała nawet, że zrobił to któryś z jej sąsiadów. Mówiła też o jakichś dziwnych snach i wizjach. W mojej wyobraźni nieśmiało kreśliłem możliwe scenariusze tego, co mogło spotkać dziewczynę. Brałem pod uwagę ucieczkę z domu lub próbę samobójczą. Z moich obserwacji wynika, że młodość to najtrudniejszy okres w życiu każdego człowieka. Prawdziwe wyzwanie. Istny poligon wojskowy, na którym testowane są nowe rodzaje broni. Uważam, że każdy, kto w miarę spokojnie i przyzwoicie przetrwa pierwsze dziewiętnaście lat swojego życia, może mówić o wielkim szczęściu.
Połknąłem miętówkę, obejrzałem swoje paznokcie, a potem poprawiłem grzywkę. Byłem gotowy na spotkanie z moją dawną miłością. Miałem na sobie czarny garnitur od Hugo Bossa, czarny krawat, białą koszulę i lśniące pantofle od Armaniego. Podobne buty nosił pewien bogaty właściciel suwalskiej fabryki ciągników, który podejrzewał, że po jego zakładzie krąży duch zmarłego pracownika. Miesiąc wcześniej jakiś biedak zginął, przygnieciony przez prasę do metalu. Wkrótce potem w fabryce zaczęły dziać się dziwne rzeczy: wyjące alarmy, gasnące światła i wyłączające się bez powodu maszyny. Ludzie zaczęli zwalniać się z pracy, a przedsiębiorca znalazł się na skraju bankructwa. Okazało się, że za tymi wszystkimi incydentami stał informatyk, który projektował system teleinformatyczny w firmie i nim zarządzał. Zmarły pracownik był jego przyjacielem.
Na drodze leżały kamienie, szyszki i gałęzie. Moje auto zachowywało się niczym samolot wlatujący w burzową chmurę. Z plastikowego uchwytu wypadł telefon. Zdjąłem nogę z gazu i schyliłem się po urządzenie. Kiedy znowu spojrzałem na drogę, zobaczyłem gruby pień drzewa. Usłyszałem huk i łoskot łamanej blachy.
Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny, ale kiedy otworzyłem oczy, to miałem wrażenie, że mgła wokół mnie zgęstniała jeszcze bardziej. Przód auta niczym kotwica oplótł się wokół drzewa. Czułem się tak, jakby ktoś zdetonował w mojej głowie granat. Na szczęście nic sobie nie połamałem. Szpital to ostatnie miejsce, do którego miałbym ochotę trafić. Nie lubię sytuacji, w których jestem uzależniony od innych ludzi, ani nie lubię miejsc, gdzie nie mam wpływu na to, co jem lub w co się ubieram. Wygramoliłem się z auta i runąłem na trawę. Na czworakach, niby pijak wracający do domu, dotarłem na drogę. Wstałem, ale od razu zakręciło mi się w głowie. Wydawało mi się, że utonąłem w chmurach. Nie widziałem dalej niż na półtora metra. W ustach czułem smak malin. Machnąłem dłonią, aby odgonić owada, który mignął mi przed nosem. Spojrzałem w dół i zobaczyłem czarnego kota ocierającego się o moją łydkę. Zwierzak zamruczał i sprężystym krokiem ruszył przed siebie, po czym zniknął we mgle.
Żyłem, ale byłem nieprzyzwoicie mocno spocony, obolały, ubrudzony, a do tego skasowałem samochód. Wszystko mogło wyglądać inaczej, pomyślałem, gdybym tylko nie odebrał telefonu od Ewy. Siedziałbym teraz w domu i podlewał roślinki, jeździł na rowerze treningowym i gotował spaghetti. Przypomniałem sobie, że na stole wciąż leżały niedokończone puzzle przedstawiające katedrę Notre Dame.
Tymczasem poboczem drogi dreptała w moim kierunku starsza kobieta w chuście na głowie i z koszykiem w ręku. Przypominała toczącą się po drodze cebulę. Miała na sobie z tonę ubrań w różnych kolorach. Jej stara, pomarszczona twarz przypominała popękaną glinę. Jakby ktoś zerwał z niej skórę, wyprał, wysuszył, a potem naciągnął z powrotem na czaszkę. Dopiero po chwili zobaczyłem, że to nie były zmarszczki. Twarz kobiety pokrywały blizny po oparzeniach. Staruszka wyglądała jak postać wyjęta z horroru. Tylko pieprzyk i znajdujący się naokoło niego niewielki fragment zdrowej skóry świadczyły, że kiedyś kobieta wyglądała normalnie.
– Szukam mojej córki – powiedziała. – Szukam jej od pięćdziesięciu lat. Poszła do lasu i zaginęła.
Gdy nieznajoma zniknęła mi z oczu, wróciłem do auta i podniosłem z podłogi telefon. Próbowałem dodzwonić się do Ewy, ale bez powodzenia. Było duszno. Wytarłem chusteczką pot z czoła, następnie wyjąłem z bagażnika torbę, w której miałem ubrania i kosmetyki. Poluzowałem krawat, poprawiłem grzywkę i ruszyłem w kierunku wioski.
Idąc poboczem drogi, przypomniałem sobie, jak bardzo nienawidzę lasów. Podciągnąłem rękaw i zerknąłem na zegarek. Był to zeppelin o klasycznym, dość snobistycznym wyglądzie. Biała tarcza, koperta wykonana ze stali i czarny skórzany pasek. Prezentował się perfekcyjnie, szczególnie gdy unosiłem rękę, aby na niego spojrzeć. Wiedziałem o tym, bo wielokrotnie ćwiczyłem ten ruch przed lustrem. Żałowałem, że w tym lesie i w tej mgle nikt nie mógł tego zobaczyć.
Nie jestem szpanerem. Po prostu lubię proporcje, smukłe kształty i błyszczące rzeczy. Drogie przedmioty to piękno, doskonałość i perfekcja. Tanie rzeczy są produkowane szybko i byle jak. Setki mrówek siedzi na taśmie i w kółko wykonuje te same czynności. Coś, co powstaje w ten sposób, nie może być wyjątkowe.
Minąłem zieloną tablicę z napisem „Rostoły” i wkrótce ujrzałem niewyraźny zarys pierwszego domu. Wieś tonęła we mgle.ROZDZIAŁ II
– Szczęść Boże.
Kobieta, która do mnie zagadała, siedziała na ławce przed domem stojącym na początku wioski. Wyglądała na Cygankę. Miała na sobie niebieską, prostą sukienkę, która dobrze pasowała do jej szczupłej figury. Czarne, ewidentnie farbowane włosy były związane w koński ogon. Spod cienkich jak bibuła brwi patrzyły na mnie niesamowite fioletowe oczy. Nigdy w życiu nie widziałem takich oczu.
– Dzień dobry – odparłem.
– Moja nauczycielka zawsze powtarzała, żeby nie wchodzić do lasu, kiedy na zewnątrz jest mgła. Trudniej jest wtedy uciec od potworów.
Z udawanym zrozumieniem pokiwałem głową, jak do dziecka, które powiedziało coś niemądrego do swoich rodziców.
– Pan się zgubił? – zapytała, dziwnie przekręcając głowę.
Kiedyś mogła być naprawdę piękną kobietą. Wyglądała na pięćdziesiąt kilka lat, choć równie dobrze mogła mieć ich dziewięćdziesiąt. Obiektywnie patrząc, była dobrze zakonserwowaną staruszką. Cyganka nagle uśmiechnęła się do mnie w sposób, który mi się nie podobał. Jakby chciała mi powiedzieć: fajny jesteś, ale co tu robisz?
– Szukam domu Ewy Radulskiej – wyjaśniłem.
– Ewa rzadko miewa gości, a na pewno nie takich. Mężczyzna w garniturze to rzadki widok w Rostołach.
– A te oczy?
– Słucham?
– Czy w Rostołach każdy ma fioletowe tęczówki?
– Ach, mam takie od urodzenia. Podobno jest to choroba, choć ja uważam, że jest to błogosławieństwo.
Mimo że mówiła cicho i spokojnie, to miałem wrażenie, że w jej fioletowych oczach płonął żywy ogień. Miałem kiedyś klienta, któremu wydawało się, że jego żona jest wampirem. Co noc spał z kołkiem osinowym pod poduszką i wodą święconą w szafce. Jego zdaniem żona skrywała w sobie drugie, mroczniejsze oblicze.
Cyganka też coś ukrywała.
– Ewa mieszka na końcu wioski. – Kobieta spojrzała w lewo, na ukrytą we mgle piaszczystą drogę. Zauważyłem, że na szyi zamiast biżuterii nosiła fioletowy, skórzany woreczek wielkości dojrzałej śliwki. – Ma największy dom w Rostołach. Prawdziwy pałac. Trochę przesada. Do spokojnego życia wystarczą cztery ściany i dach nad głową, nie uważa pan?
– Nie – odparłem. – Zdecydowanie nie uważam.
Popatrzyłem na budynek za jej plecami. Był to drewniany dom z dwuspadowym, czerwonym dachem. Z komina wydobywał się biały, przypominający kościelne kadzidło dym. Boczną ścianę budynku oplatało drzewo, które rozchodziło się w miejscu, gdzie znajdowało się okno. Długie gałęzie wiły się aż do ściany szczytowej. Dom był stary i cuchnął wilgocią na kilometr, ale musiałem przyznać, że miał w sobie coś intrygującego.
Wyciągnąłem chusteczkę z kieszeni i wytarłem pot z czoła. Kobieta cały czas uważnie mi się przyglądała. Zastanawiające było to, że w ogóle nie była spocona.
– Co pan tu właściwie robi? – zapytała, dotykając palcami woreczka zawieszonego pod szyją.
– Chodzi o ubezpieczenie domu – skłamałem. – Pani Ewie kończy się polisa.
Ludzie wynajmują detektywów nie dlatego, że są skuteczniejsi od policjantów, ale dlatego, że są dyskretni. Nie lubię kłamać, ale jeśli chodzi o pracę, to jestem bezlitosny i pozbawiony wyrzutów sumienia.
– Czyli dzisiaj wraca pan do domu? – upewniła się staruszka.
Poprawiłem wysokość krawata. Zawsze musiał stykać się z górną krawędzią spodni. Zawsze.
– Więc jak? – zapytała znowu.
– Dziękuję pani za pomoc. Do widzenia.
W wiosce było cicho jak na pustyni, ale parno jak w dżungli. Powietrze miało dziwny zapach. Taki sam jak w lesie, tyle że intensywniejszy. Coś jak spalone drewno połączone z zapachem tytoniu i siarki. Jednocześnie w ustach czułem smak owoców. Jagód, śliwek i malin. Tak, szczególnie malin.
Po obu stronach wąskiej drogi stały domy: czarne, spróchniałe, z zapadniętymi dachami i dziurawymi ścianami. Niektóre chałupy przypominały statki, które utknęły na mieliźnie. Ginęły w ziemi, pokryte mchem i trawą. Wszystkie domy, oprócz domu Cyganki, wyglądały tak, jakby ktoś je spalił, a potem odbudował najmniejszym nakładem sił. Były ohydne. Moim zdaniem nadawały się tylko i wyłącznie do tego, aby trzymać w nich świnie i krowy.
Z każdym krokiem robiło się coraz ciekawiej. Widziałem pochylone płoty z przegniłymi sztachetami, potwornie zarośnięte trawniki, pokryte rdzą maszyny rolnicze, zdechłe szczury i niedopałki po papierosach. Z przepełnionych pojemników na śmieci wypadały obierki po ziemniakach, puszki po konserwach i resztki jedzenia. Co za syf. Gdybym miał do dyspozycji buldożer, zrównałbym całą tę wioskę z ziemią. Do tego jeszcze walające się wszędzie stare lalki. Znajdowały się przed każdym domem. Były wciśnięte między sztachety płotów albo leżały na schodach niczym zdechłe gołębie. Te paskudne zabawki nie miały twarzy. Były wyblakłe i brudne. Sięgnąłem ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjąłem opakowanie czarnych nitrylowych rękawic. Zawsze noszę przy sobie kilka par na wypadek, gdybym musiał dotknąć czegoś ohydnego. Zdjąłem lalkę z płotu i uważnie obejrzałem. Nie miała żadnych szwów. Była wykonana ze skarpet, rajstop i damskich majtek. Ktoś to wszystko połączył, a potem poskręcał, tworząc tułów, nogi, ręce i głowę. Wewnątrz zabawki wymacałem ryż i fasolę.
– Czego?
Podniosłem głowę. Z domu wyszła około czterdziestoletnia kobieta w różowym, jednoczęściowym kombinezonie. Sylwetką przypominała nosorożca: miała duże piersi i szerokie biodra. Jej żółte włosy były przetłuszczone, a zniszczona cera zdradzała zamiłowanie do niezdrowych używek.
– Co tam robi? – rzuciła.
Odłożyłem lalkę i ruszyłem przed siebie, ściągając rękawice z dłoni. W połowie wioski minąłem ruiny spalonego domu. Pamiątką tego, co tam się stało, były krzyż i cztery palące się świece. Naprzeciwko znajdował się budynek, który wyglądał na wiejską świetlicę. Słyszałem muzykę, co potwierdzało moje przypuszczenia. Chwilę później natknąłem się na śpiącego mężczyznę. Przypominał trupa i taki też zapach wydzielał.
– Proszę pana? – zagadnąłem, nachylając się nad staruszkiem. Poczułem od niego słodko-gorzki zapach alkoholu.
– Co ty… – wymamrotał, powoli otwierając oczy.
– Wszystko dobrze?
– Czemu mnie obudziłeś?
Nieznajomy pociągnął nosem, zamknął oczy i odwrócił się na drugi bok. Facet nie miał butów. Jego stopy były oblepione zaschniętym błotem i przypominały dwa kawałki skały.
Dotarłem na koniec wioski. Zgodnie z tym, co mówiła Cyganka, Ewa mieszkała w największym domu w Rostołach. Była to dwupiętrowa willa z tarasem, otoczona kamiennym murem. Naprzeciwko tej imponującej rezydencji, po drugiej stronie ulicy, znajdował się prosty, ale wcale niebrzydki dom. Czerwona tabliczka przymocowana do elewacji informowała, że mieszka w nim sołtys. Na poboczu stał biały dostawczak, pełniący funkcję obwoźnego sklepu. W kolejce czekały dwie osoby: chuda kobieta z rozpuszczonymi, wyglądającymi jak miotła rudymi włosami oraz chorujący na karłowatość mężczyzna, który toczył dziwny dialog ze sprzedawcą stojącym obok busa.
– Masz gówniany sklep – oznajmił karzeł. Mógł mieć czterdzieści albo pięćdziesiąt lat. Mówił przez nos, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wszystko jest przeterminowane.
– Dobra tam. Tylko ja tu przyjeżdżam, więc nie wymyślaj. Co tam jeszcze chcesz?
Karzeł wsadził głowę do kabiny busa i ciężko westchnął.
– Czy twoja lodówka w domu też tak wygląda? – mruknął.
– Czyli jak?
– Jaja sobie robisz? Nic tu nie ma. Bieda kompletna.
– To bierzesz coś czy nie?
– Słyszałem, że czerstwy chleb sprzedajesz.
– Z całej wioski to tylko ty narzekasz – oświadczył sprzedawca. – Zamieszkaj w Hajnówce, jeżeli chcesz robić zakupy w supermarkecie.
– Wiesz co, Sebastian… Ja mogę mieszkać, gdzie chcę, ale wybrałem Rostoły. A ty po co tu przyjeżdżasz, co? Bo chyba nie na handel.
– Dziękuję za troskę, ale jakoś wychodzę na swoje.
– A fasolkę po bretońsku masz?
– W Kurianach wykupili.
– Noż kurwa.
Ogólnie ciężko mnie rozbawić, ale w tej sytuacji nie wytrzymałem i cicho się zaśmiałem. Stojąca przede mną staruszka odwróciła się i obrzuciła mnie wzrokiem bazyliszka.
– No co? – warknęła.
Jej brzydka twarz błyszczała od potu, a oddech cuchnął bardzo tanimi papierosami. Przypominała tandetnie wykonaną figurę woskową, która uciekła z festynu w Tykocinie.
– Dzień dobry – rzuciłem, masując palcami skronie. Niestety zaczynałem odczuwać skutki niedawnego wypadku.
Nieznajoma splunęła mi pod nogi. Uśmiechnąłem się, a następnie popatrzyłem na sprzedawcę. Był to młody, szczupły brunet w typie programisty. Miał ciemne kręgi pod oczami, ziarnistą cerę i przebarwienia na skórze, które koniecznie powinien zobaczyć dermatolog. Chłopak wyglądał tak, jakby nie spał od tygodnia. Na wymiętolonej czarnej koszulce zauważyłem białe plamy po tanim antyperspirancie. Karzeł znowu wsadził głowę do kabiny i po raz kolejny ciężko westchnął.
– No to daj mi ryż, pestki słonecznika i zgrzewkę wody gazowanej – powiedział przez nos. – Wszystko do zeszytu. Dobra?
– Ta. A kiedy ty mi w końcu zapłacisz?
Dłużnik nie odpowiedział, wziął zakupy i ruszył w stronę wioski. Gdy przechodził obok, popatrzył na mnie z ciekawością.
– Ej, Kazik! – zawołał młody sprzedawca. – Coś ci powiem! Mam cały karton tej fasolki, ale tobie, cwany kurduplu, nie sprzedam nawet puszki! Dzień dobry – zwrócił się do kobiety. – Dzisiaj to, co zwykle?
Ruda kobieta kupiła chleb, ogórki konserwowe i pięć paczek szmuglowanych białoruskich papierosów. Ona również nie miała pieniędzy, ale w jej przypadku obyło się bez awantury.
– A dla pana co? – zapytał sprzedawca, mierząc mnie wzrokiem od góry do dołu.
Oglądając produkty, zauważyłem, że w kabinie busa wisi lalka. Była podobna do tych, które widziałem w wiosce, i tak jak tamte szkaradna, bez twarzy i poskręcana z przeróżnych materiałów. Okazało się, że w busie rzeczywiście było niewiele rzeczy do kupienia.
– Poproszę małą wodę lekko zmineralizowaną i jakiś baton zbożowy z dobrym składem.
– Mam tylko zwykłą gazowaną.
– Może być.
– A z batonów to został snickers, ale się roztopił.
– Niech będzie. Mam pytanie: czy często pan tu przyjeżdża? Szukam w Rostołach ziemi pod budowę domu.
– Ale że tutaj? – zdziwił się sprzedawca.
– Tak. Poproszę jeszcze jakieś tabletki na ból głowy.
Mężczyzna, którego karzeł nazwał Sebastianem, nie miał kasy fiskalnej. Wszystkie transakcje zapisywał w zeszycie.
– Dwadzieścia pięć złotych. To nie jest dobre miejsce do życia.
– Dlaczego? – zapytałem, udając obojętność. – Cisza, spokój. Las dookoła.
Wyliczyłem odpowiednią kwotę i podałem sprzedawcy pieniądze.
– Ta – rzucił. – Cisza, spokój.
– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
Mój rozmówca wyszedł z auta i z rękoma w kieszeniach stanął na środku drogi.
– Chodzi o to, że nikt tu panu ziemi nie sprzeda. Pan mnie pytał, czy często tu przyjeżdżam. Otóż nie. Staram się robić to jak najrzadziej. W tej wiosce straszy.
– Straszy? – Odkręciłem butelkę i napiłem się wody. – Duchy i takie tam?
– Ta wioska jest przeklęta. Widział pan ten spalony dom? Tam ciągle śmierdzi, chociaż paliło się pięćdziesiąt lat temu.
– Może to dzieciaki robią ognisko.