Rosyjski Robin Hood - ebook
Rosyjski Robin Hood - ebook
Jeszcze 10 lat temu Jekaterynburg był miastem bezprawia. Aż do dnia, gdy do walki ze złem stanął samozwańczy szeryf. Wraz z kowbojami w czarnych skórzanych kurtkach zaczął zaprowadzać w mieście porządek. Mniejsza o to, jakimi metodami. Grunt, że dzięki niemu Jekaterynburg z dnia na dzień zmieniał się na lepsze. A może tak się tylko szeryfowi wydawało?
Jewgienij Rojzman to biznesmen, działacz społeczny, poeta, kolekcjoner starych ikon i rajdowiec, a ostatnio również mer Jekaterynburga. Dla jednych geniusz, dla innych wariat. Jedni mają go za bandytę, inni za świętego. Czyż może być ciekawszy bohater powieści reporterskiej? W dodatku w mistrzowskim wykonaniu Walerija Paniuszkina, autora bestsellerowej Rublowki?
„Rosyjski Robin Hood” to nie tylko książka o ekscentrycznym Rojzmanie, szeryfie z Jekaterynburga. To przede wszystkim książka o Rosji, po której podobnie jak po samym Rojzmanie można się spodziewać wszystkiego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-782-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROSTE ZADANIA
Trakt sierowski wiedzie z Jekaterynburga do Sierowa. Droga na początku jest nowa i prosta. Ale jeśli będziecie jechać nią długo, miniecie Niewiańsk i Tagił, zniknie, rozpłynie się w bagnach. Przyroda okazuje się silniejsza i wciąga, zagarnia tę drogę. Bez terenowych opon i wyciągarki raczej nie wyjedziecie stąd na Czerdyń i Archangielsk. A już na Łabytnangi i Salechard nie wydostaniecie się stąd polnymi drogami i po faszynach nawet z wyciągarką. To wielkie bagna.
Przebiega tędy dział wodny. Odrobinę dalej na zachód zaczyna się obszar, z którego wszystkie rzeki płyną do Rosji. Stąd zaś płyną na Wschód, na Syberię, wpadają do Obu, i dalej do Oceanu Arktycznego. Te rzeki są nie do przebycia, pokrywają je wiatrołomy i progi, mkną w szczelinach skalnych albo zatrzymują swój bieg, wsiąkając w brunatną gąbkę wielkich bagien.
Tutejsze bagna były kiedyś jeziorami. Na ich brzegach mieszkali Mansowie – naród wojowniczy i magiczny. Por i Moś to brązowoocy potomkowie niedźwiedzia i szaroocy potomkowie motyla. Oddziałami liczącymi po dwustu, trzystu wyposażonych w łuki mężczyzn płynęli lekkimi łódkami od jeziora do jeziora w poszukiwaniu nowych terenów łowieckich i rybackich, a bóg-niedźwiedź Por i bóg-motyl Moś przyglądali się im z zarośli. Mansowie walczyli z Rosjanami, gdy Rosjanie przyszli tu wydobywać żelazo. Żelazna broń Rosjan okazała się silniejsza od mansyjskich łuków. Ukrzyżowany Bóg, którego wyznawali Rosjanie, okazał się silniejszy od motyla i niedźwiedzia. Ludzie (bo słowo „Manś” w języku mansyjskim oznacza po prostu „ludzi”) wycofywali się dalej i dalej na Północ, znikając wśród bagien.
W tym czasie Rosjanie również zapadali się w coraz głębsze bagno. Wielki rosyjski car ściął głowę Cerkwi, zawiesił funkcję patriarchy, dostosował obrzędy religijne do swoich politycznych celów. Rosjan, którzy nie chcieli się rozstać ze starymi zwyczajami, nazwano staroobrzędowcami. Wielu z nich osiedliło się tu, na Uralu. Nie strzygli brody, nie tykali alkoholu i często na swoich ikonach przedstawiali ścięcie głowy Jana Chrzciciela. Jan Chrzciciel przyobleczony był u nich w patriarszy ornat, a kat nie miał brody i przypominał Piotra Wielkiego. Na tutejszych ikonach często pisano również proroka Ilję, jak wznosi się do nieba na ognistym rydwanie. Każdy staroobrzędowiec, każdy, kto żegnał się dwoma, a nie trzema placami, wiedział, że w taki sposób przedstawia się pogorzelisko. Za każdym razem, gdy wojska rządowe przychodziły tu, by krzewić cerkiewne nowinki, miejscowi całymi wsiami zamykali się w drewnianych chramach i podpalali je – był to według nich najpewniejszy sposób na zbawienie.
Osady staroobrzędowców były bogate. Choćby z tego powodu, że nie było w nich wódki, za to było złoto i żelazo. Tego drugiego tak dużo, że nawet kruchty cerkiewne pokrywano żelaznymi, a nie kamiennymi płytami. I jeśli gdzieś w Europie, w jakimś pałacu albo kościele ujrzycie odlane z żelaza stopnie, to szukajcie na nich znaku tutejszych staroobrzędowców.
W okolicznych wsiach od zawsze wypłukiwano również złoto. Tutejszą niewiańską ikonę z łatwością rozpoznacie po tym, ile go użyto do jej zdobienia. Niewiańsk był bogatym miastem, dopóki nie spłonął doszczętnie przed samą rewolucją 1917 roku, żeby już nigdy nie odrodzić się w dawnej sławie. Ale złoto wypłukuje się tu po dziś dzień.
Gdy jedziecie w stronę Niewiańska traktem sierowskim, gdy przejeżdżacie przez wsie, gdy widzicie niskie izby staroobrzędowców, z zewnętrznymi belkami, na których leżą daszki zasłaniające ściany przed deszczem – wiedzcie, że w każdej z takich chat mogą wciąż płukać złoto. To nielegalne, bo zgodnie z prawem spółdzielnie poszukiwaczy złota powinny płukać kruszec wyłącznie na podstawie licencji wydawanej przez państwo. Ale kto by się tym przejmował? Prawo nie prawo, licencja nie licencja – jeśli znalazłeś we własnej piwnicy złotonośną żyłę, to każdego dnia będziesz schodzić pod podłogę z łopatą, rynienką i latarką. Taki jest Ural.
Tutejszego stylu życia – połączenia zuchwałości z żyłką poszukiwacza skarbów – nawet rewolucja i władza radziecka nie potrafiły całkiem zniszczyć. Rozkułaczeni staroobrzędowcy, choć chodzili po wsiach z węzełkami jak żebracy, nie prosili o jałmużnę. Stawali po prostu pod domami swoich prześladowców i w milczeniu patrzyli w okna, czy to z wyrzutem, czy to z groźbą. I jeśli dostali kawałek odebranego im samym chleba, dziękowali. A jeśli nie, to odchodzili w milczeniu do miasta, do fabryk, zarzuciwszy węzełek na ramię.
Fabryki przyciągały tu ludzi i za carycy Katarzyny, i za cara Mikołaja, i za Stalina. Najwięcej ich przybyło w czasie II wojny światowej. Do miejscowych dołączyły fabryki ewakuowane z Ukrainy oraz środkowej Rosji postawione na pustkowiach w rekordowym czasie. Produkowano w nich czołgi, armaty, rakiety, samoloty, a ich nieprzerwany szczęk wzywał ludzi bardziej natarczywie, niż kiedyś niedźwiedź i motyl przyzywały Mansów do wędrówki od jeziora do jeziora. Wszystkich ludzi, bez wyjątku. Leśnych myśliwych, chłopów siejących żyto, więźniów, inżynierów, którzy przetrwali proces szachtyński^(). Ewakuowani przyjeżdżali całymi eszelonami. Więźniowie szli całymi kolumnami. Staroobrzędowcy całymi wsiami: zbierali ikony w najlepszej chacie i wszyscy razem wędrowali do fabryk dokładnie tak samo, jak dwieście lat wcześniej razem wędrowali przez ogień do nieba. Ci ludzie, pracownicy fabryk, mieli co prawda przeszłość, ale o niej nie mówili. Tak było lepiej. Kułak? Tu co trzecia osoba to kułak. Członek rodziny jest wrogiem narodu? A są w ogóle inne rodziny? Przestępca? Katorżnik? Tu, na wielkich bagnach, łagrów jest więcej niż miast. Gdyby sprawdzić, okazałoby się, że połowa to katorżnicy, ale nie warto sprawdzać.
Na Uralu w czasie wielkiej wojny ludzie bez rodziny i narodu stworzyli nowe społeczeństwo. Narodowość nie miała znaczenia, bo to byli ludzie rudy, żelaza i złota. Wyznawana wiara również nie miała znaczenia, miała za to znaczenie przynależność do tej czy innej fabryki, ważne było, czy mieszkasz w kwartale Uralmaszu, czy Elmaszu. Odwieczne uralskie poszukiwanie skarbów, przynależność do tej albo innej watahy poszukiwaczy złota ustąpiły miejsca turystyce i alpinizmowi, ważne stało się, do jakiej należysz drużyny i w jakie chodzisz góry. Szacowny cech flisaków, którzy przez wieki spławiali uralskie żelazo nędznymi barkami po wzburzonych rzekach, został zastąpiony przez szacowny cech sportsmenów, którzy pokonują progi rzeczne na katamaranach i tratwach.
Jak jeszcze ci przybyli z całego kraju ludzie z wymazaną przeszłością mogli siebie określić? Przynależność do rudy, przynależność do fabryki, przynależność do drużyny sportowej, ulicy, domu, podwórka. Podwórko Połstodwa mogło całkiem na poważnie walczyć albo sprzymierzać się z podwórkiem Ryba. Na podwórku żydowskim Żydów mieszkało nie więcej niż gdzie indziej, ale przynależność do podwórka żydowskiego nakładała na młodego człowieka szczególne zobowiązania ulicznego bojownika. Podwórka mogły ze sobą walczyć, ale już sama znajomość ich nazw sprawiała, że człowiek stawał się w mieście „swój”. W cenie była charakterystyczna gwara uralska. Pielęgnowano nadane przez tutejszych nazwy miejsc. Nikt nie wyznaczał spotkania przed dworcem obok pomnika czołgisty i robotnika, wyznaczano spotkania „pod rękawicą” – to od rękawic, które robotnik miał na rękach.
Z cech charakteru narodowego ludzie rudy najwyżej cenili zuchwalstwo. Etnografowie i socjolodzy nazywają to społeczeństwo „górsko-fabryczną cywilizacją Uralu”. Próbują ją zbadać, opisać, wyjaśnić. Ale jeśli jedziecie traktem sierowskim z Jekaterynburga do Niewiańska, niepotrzebne są wam opisy, poczujecie to na własnej dupie. Człowiek, który kieruje samochodem, mówi:
– A teraz skoczymy.
Zaraz się przekonacie, czym jest Ural. Droga gwałtownie wspina się do góry, a potem nagle spada w dół. Jeśli rozpędzić się do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, na szczycie góry samochód odrywa się od asfaltu i leci w powietrzu kilkadziesiąt metrów. A wasz tyłek odrywa się od siedzenia. A potem już jak Bóg da. Jeśli kierowca trafi z powrotem na drogę, klapniecie na siedzenie, poczujecie ukłucie szczęścia, powiecie: „Ech ty!” i zdacie sobie sprawę, że nie oddychaliście przez dwadzieścia sekund. Jeśli samochód wleci do rowu, przyjedzie drogówka, postoi nad kupą waszego złomu, podrapie się w głowę, wymamrocze: „Jeszcze jeden zleciał”. Ale ani jeden policjant nie zada sobie pytania: „I po co oni tu wszyscy skaczą?”. Skaczą, ponieważ jeśli rozpędzisz się do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, możesz skoczyć. Policjant sam też skacze, gdy tylko ma możliwość. Wszyscy skaczą. Właśnie po to, by na dwadzieścia sekund przestać oddychać. By się upoić własną zuchwałością. Na tym polega „górsko-fabryczna cywilizacja Uralu”.
Człowiek, który siedział za kierownicą, gdy samochód, którym jechałem, oderwał się od asfaltu, nazywa się Jewgienij Rojzman. Na jego samochodzie jest zresztą napisane „Rojzman”. A dokładnie: „Kandyduję na mera. Rojzman”. Choć i bez tego napisu pół miasta wie, że szara, porysowana toyota land cruiser należy do Rojzmana. I że Rojzman kandyduje na mera. Spotkaliśmy się rano w budynku lokalnej administracji, gdzie otrzymał nowiutką legitymację kandydata do władz miasta. Potem wyszliśmy na ulicę i Rojzman zawołał do trzech przechodzących obok na oko sześćdziesięcioletnich kobiet:
– Dzień dobry, dziewczyny!
A ja pomyślałem – teraz TO się zacznie. Ale kobiety tylko się uśmiechnęły, przywitały się z nim i przeszły obok. A Rojzman powiedział:
– Wiesz, Walera, wszystkie kobiety, w każdym wieku, lubią, jak mówi się do nich „dziewczyny” – chwilę pomilczał i dodał: – Ale nigdy nie wolno tak wołać do kobiety, która idzie sama ulicą. Za to jeśli jest ich kilka i ty nazywasz je „dziewczynami”, zawsze im się spodoba.
Potem poszliśmy na śniadanie. Ledwo wmusiłem w siebie połowę uralskiej porcji kaszy, za to Rojzman zjadł dwa śniadania i wypił dwie kawy, espresso i americano, uprzednio je zmieszawszy.
Potem wsiedliśmy do samochodu, zrobiliśmy skręt w prawo z lewego pasa, na co stojący na rogu policjant leniwie machnął pałką.
– Mój błąd, przepraszam – powiedział Rojzman, opuszczając szybę.
Policjant uścisnął mu rękę i burknął w uralskim dialekcie:
– Dawno pana nie widziałem.
I wtedy pomyślałem, że teraz TO się zacznie. Ale Rojzman sięgnął po kilka broszur z tylnego siedzenia i podał je policjantowi.
– Niech pan weźmie. Tu jest o wszystkich nowych narkotykach. Jak się nazywają, jak wyglądają. Jak poznać, że dziecko się szprycuje. Ma pan dzieci? Niech pan przeczyta i uważnie się im przygląda. I niech pan rozda to kolegom, którzy mają dzieci.
Policjant wziął broszury, uśmiechnął się i machnął pałką, co miało znaczyć, że możemy jechać dalej, a mandatu nie będzie.
Potem skoczyliśmy.
Potem się zatrzymaliśmy, żeby kupić kilka arbuzów i melonów, a azerski handlarz podarował nam jeszcze kilka, by podkreślić, że sprzedaje owoce, a nie heroinę.
Potem przyjechaliśmy do Byngi – dużej wsi staroobrzędowców, pośrodku której stoi absurdalnie wielka cerkiew. Jej odrapany budynek wieńczy olśniewająca, dopiero co odrestaurowana kopuła z gwiazdami. Sprężystym krokiem, zbyt lekkim jak na pięćdziesięcioletniego bardzo dobrze zbudowanego, mierzącego dwa metry i ważącego sto kilogramów mężczyznę, Rojzman wszedł po żelaznych stopniach do żelaznej kruchty, a następnie do świątyni. Nie przeżegnał się. Przy lewym bocznym ołtarzu stał stół zastawiony prostym domowym jedzeniem, za stołem siedział niemłody kapłan w jasnych spodniach i lekkiej koszuli, a wokół stołu krzątały się trzy staruszki. Rojzman oczywiście przywitał je słowami „dzień dobry, dziewczyny”, a staruszki w odpowiedzi się uśmiechnęły. Przed cerkwią zatrzymał się autobus pielgrzymów i Rojzman zapytał księdza, czy może ludzi z autobusu oprowadzić po świątyni. I wtedy pomyślałem, że teraz TO się zacznie. Pop się uśmiechnął i skinął głową.
Na początku Rojzman po prostu mówił, a ludzie po prostu go słuchali. Jednym uchem wlatywało, drugim wylatywało. Imiona piszących ikony, daty. Niezwracające uwagi detale, które zastępowały mistrzom podpis: jeden na przykład na wszystkich swoich ikonach pisał choinki, nawet w Ogrójcu, inny za każdym razem pisał spienione fale, nawet pośrodku Pustyni Judzkiej. Ludzie słuchali, aż w końcu na koniec jeden z nich zebrał się w sobie i zapytał:
– Można panu uścisnąć rękę?
I wtedy TO się zaczęło: wszyscy chcieli mu ściskać ręce, robić sobie z nim zdjęcia, postać obok niego, objąć go. Ale co najważniejsze, zaglądali Rojzmanowi w oczy, jak zaglądają dzieci, które czekają na proste słowa: „chodź, pobawimy się w chowanego”, „pomóż mi zagnieść ciasto”, „przynieś mi z warsztatu dłuto”. Rojzman, odrobinę speszony, robił sobie z nimi zdjęcia i, odrobinę speszony, wydawał im proste polecenia. Na przykład kobiecie, która stała obok niego tak, że wierzch jej dłoni lekko dotykał jego ręki.
– Niech się pani przejdzie po klatce, powie sąsiadom.
– Przecież wszyscy pana znają. Wszyscy pana popierają.
– Ale niech pani się tak po prostu przejdzie. I powie, że Rojzman kandyduje na mera. Może ktoś tego nie wie.
– Jak nie wie? No, tak, prawda, w telewizji o tym nie mówią. Przejdę się, oczywiście, że przejdę.
Ludzie skupieni wokół Rojzmana przypominali pisklęta otwierające dzioby w oczekiwaniu na pokarm. Każdy patrzył na Rojzmana i oczekiwał od niego jakiegoś prostego zadania, które choć na kilka dni nadałoby sens ich życiu. I Rojzman dawał im takie zadania: roznieść po szkołach broszury, przyjść do fundacji Miasto bez Narkotyków, wziąć naklejki i rozdać je przyjaciołom, zapisać się na wolontariat, wziąć za tydzień udział w dziesięciokilometrowym biegu po ulicach Jekaterynburga.
Ja w tym czasie przy lewym bocznym ołtarzu piłem herbatę z ojcem Wiktorem i batiuszka opowiadał mi, jak święty Nikołaj wiele lat czekał, żeby nie kto inny, a właśnie Jewgienij Rojzman z jego męczennikami przyjechali do Byngów odnowić świątynię. Batiuszka nazwał tak młodych ludzi, którzy tu w ośrodku dla uzależnionych Rojzmana próbują wyleczyć się z narkomanii. Męczennicy. A powiedział to z uśmiechem – i trudno było pojąć, czy gdy opowiada o cudownym objawieniu się świętego Nikołaja sprzątającej cerkiew Agryppinie, to mówi poważnie czy żartuje.
Cerkiew pod wezwaniem świętego Nikołaja stoi w Byngach od dwustu lat. Nigdy nie była zamknięta. Świątynia nie jest staroobrzędowa, ale nawet staroobrzędowcy czczą świętego Nikołaja, uważa się, że to właśnie ten święty mówi carom prawdę. Zuchwały święty, uralski.
W czasach radzieckich, gdy cerkwi było mało, tu, do Byngów, przyjeżdżali wierni z Jekaterynburga, Tagiłu, Niewiańska i z całej okolicy. W święta cerkiew była pełna. Po pieriestrojce powstało wiele nowych cerkwi i byngowska świątynia opustoszała. Dach zaczął przeciekać, ołtarz i główny ikonostas osiadły, ogromne, okute żelazem piece przepaliły się od środka, więc nie można było z nich korzystać. Zimą batiuszka odprawiał msze w walonkach i kożuchu z owczej skóry pod riasą.
Latem ojciec Wiktor maczał szmaty w farbie olejnej i tymi lepkimi szmatami łatał jakoś dziury w kopułach. Pieniędzy na remont nie było, a lokalne władze za każdym razem, gdy batiuszka się do nich zwracał, pomijały Byngi. Ikony nasiąkały wilgocią, złote rzeźbienia pękały, freski się osypywały, mury kruszyły. I oto pewnego razu, wyrwawszy kratę, do cerkwi zakradł się złodziej, ukradł jakieś sprzęty i kilka ikon, łącznie ze świętym Nikołajem. Złodziej ten był narkomanem, miał nadzieję sprzedać to, co ukradł i kupić sobie opium, heroinę albo metadon – innych narkotyków w tym czasie na Uralu nie było.
Agryppina płakała. Była już wtedy staruszką, siedziała w domu i płakała. Gdy nagle w jej izbie pojawił się starzec, jakby utkany z powietrza, pogłaskał Agryppinę po ramieniu i powiedział: „Nie płacz, Agryppinuszka, wszystko będzie dobrze”. I tej samej nocy dwóch milicjantów z Niewiańska na chybił trafił zatrzymało w pociągu niespokojnego młodego człowieka. W jego torbie znaleźli skradzione z cerkwi sprzęty oraz ikonę przedstawiającą tego samego starca, który pojawił się w izbie Agryppiny. Ikona wróciła na swoje miejsce, a po jakimś czasie przyjechał Niebieski.
Niebieski – tak nazywano pierwszego męczennika. Pierwszego z narkomanów wyleczonych w ośrodku Rojzmana, który wylądował w Byngach. Dostał ksywkę z tego samego powodu, dla którego ludzie na Uralu ją dostają, z powodu tatuaży. Nie modnych kolorowych, ale zwyczajnych, niebieskich tatuaży, które robi się w więzieniu. Ludzie na wsi byli wrogo nastawieni do Niebieskiego.
Tu w ogóle obcych się nie lubi, a ten był jeszcze narkomanem. Znosili go jednak, bo był od Rojzmana. A z tym nazwiskiem już wtedy każdy się liczył. Ale nie witali się z przybyszem, choć zauważyli, że Niebieski zrobił w swoim domu fundament i naprawił płot. A potem był pożar. Potężny. Nie u Niebieskiego, tylko u sąsiadów. Niebieski ugasił go jeszcze przed przyjazdem straży pożarnej – zręcznie operował wiadrami i sprawnie dowodził jeszcze dwoma innymi męczennikami. Po tym pożarze narkomanów zaczęto szanować. Kiedy przyjechał Rojzman i zaproponował ojcu Wiktorowi, że uzależnieni z ośrodka Rojzmana zajmą się konserwacją świątyni, batiuszka się zgodził. Święty Nikołaj, powiedział batiuszka, nie chciał, by jego świątynie odnawiano za pieniądze władz oraz siłami gastarbeiterów. Zamysł polegał na tym, żeby konserwacja świątyni pod wezwaniem świętego Nikołaja w Byngach była częścią terapii męczenników.
Takich jak Grisza.
Gdy batiuszka opowiadał mi tę historię, Rojzman skończył oprowadzać wycieczkę, zrobił sobie ze wszystkimi zdjęcie, wszystkim przydzielił małe zadania, ze wszystkimi porozmawiał uralską gwarą, podszedł do stołu, przyjął od jednej z „dziewczyn” herbatę i powiedział:
– Ojcze, chłopaki odczyścili kamienie w podstawie ikonostasu. Odsłoniły się napisy. Okazuje się, że ikony nie tak wisiały. Trzeba by przewiesić.
– Przewiesi się – batiuszka się uśmiechnął, dlatego że i on otrzymał właśnie proste i w sposób oczywisty pożyteczne zadanie od Rojzmana.
A Grisza, który pewnie z okien ośrodka dla uzależnionych zobaczył samochód Rojzmana, wszedł do cerkwi, przywitał się, ale przy stole nie usiadł. Stał w oddali. Chudy, spokojny człowiek. Czekał.
O tym Griszy Rojzman już dawno mi mówił. Był narkomanem. Mieszkał w ośrodku dla uzależnionych, uciekał, zrywał się, znów wracał. A gdy w końcu przestał brać, zamieszkał w ośrodku. Nie miał dokąd pójść. Stopniowo na Griszy zaczęło się opierać całe gospodarstwo: i odnowa świątyni, i wychowywanie na własnym przykładzie nowo przybyłych pacjentów, i warzywnik, i dziecięcy obóz letni, i mała pasieka.
Tyle tylko, że Grisza kaszlał. Logiczne wydawało się, że to gruźlica. Tu, na Uralu, większość narkomanów ma HIV. W Ameryce ludzie zakażeni wirusem HIV kończą najczęściej mięsakiem Kaposiego, w Rosji zaś – gruźlicą. Oczywistym było to, że i Grisza ma gruźlicę.
Rojzman zadzwonił do głównego ftyzjatry w mieście i wysłał Griszę na obserwację.
Po badaniach Grisza zadzwonił do Rojzmana:
– Jewgienij Wadimowicz, nie mam gruźlicy.
– No i chwała Bogu!
– Mam raka – powiedział Grisza i odłożył słuchawkę. Potem wyszedł z kliniki na ulicę. Pierwszą osobą, którą spotkał, był jego stary przyjaciel, z poprzedniego życia, kiedy Grisza brał jeszcze narkotyki. Jakimś antycudem przyjaciel ten wciąż żył, choć ciągle się szprycował. I tego dnia na progu instytutu gruźlicy miał przy sobie narkotyki. Zaproponował Griszy, żeby ten poszedł z nim i żeby razem sobie cyknęli. Co Grisza miał do stracenia, jeśli to był rak? Po co miałby trzymać się z dala od narkotyków, skoro jego życie właśnie się skończyło? Gdy dowiadujecie się, że macie raka, robi się wam strasznie i nie widzicie żadnego wyjścia. Ale Grisza miał wyjście – całkowite wymazanie wszystkich smutków na mniej więcej cztery godziny. Kolejna dawka i kolejne cztery godziny spokoju i szczęścia. Zdobyć, ukraść albo i pohandlować: cztery dawki sprzedasz, piąta jest twoja.
To było wyjście dla człowieka, któremu powiedziano, że ma raka.
Ale Grisza się nie ugiął. Pomyślał, że oto stoi przed nim diabeł. Być może pomyślał tak dlatego, że batiuszka Wiktor dużo mu o diabłach opowiadał. O ich sprytnym kuszeniu, podczas którego nawet kwaśny zapach meliny może się wydać pożądany. Tym razem diabeł nie musiał silić się nawet na podstęp, stoisz na granicy rozpaczy, ktoś do ciebie podchodzi i proponuje ratunek na cztery godziny. Kto to może być? Tylko diabeł!
Grisza uciekł. Zadzwonił do Rojzmana i natychmiast dostał od niego tysiące zadań. Ma poddać się takiemu badaniu, takiemu badaniu, potem krew, USG, tomografia, biopsja... Pokazać się takiemu lekarzowi, i jeszcze takiemu... Zamiast iluzji ratunku na cztery godziny – tysiące przydatnych działań, w sam raz dla człowieka, któremu właśnie powiedziano, że ma raka. Tę historię kuszenia Griszy przez diabła Rojzman, który nie wierzy w Boga, opowiedział mi, jeszcze zanim Grisza wszedł do cerkwi, przywitał się i czekał z boku.
Dopiliśmy herbatę, pożegnaliśmy się z batiuszką, a Grisza zaprowadził nas do pasieki. Pszczoły były rozdrażnione, w plastrach był już miód. Grisza ostrzegł mnie, że w obecności pszczół nie można palić. Zgasiłem papierosa. A Rojzman rzekł:
– Trzeba zebrać choć kilka słoików miodu. Batiuszce słoik podarować.
Grisza kiwnął głową. To było proste, łatwe w realizacji i w sposób oczywisty pożyteczne zadanie. Poszliśmy do samochodu. Grisza został trochę w tyle i zza pleców powiedział cicho:
– Jewgienij Wadimowicz, jakby trochę mi się poprawiło.
– Oczywiście, że się poprawiło – odpowiedział Rojzman. – Musi się poprawić. Przecież się leczysz.
Przeszliśmy krok, dwa, trzy, kamyki chrzęściły pod nogami.
– Widziałeś sanki w sieni? Stare, piękne sanki. Weźcie je z chłopakami, wyremontujcie jak należy. Tylko bez gwoździ i bez drutu. Z drzewa zróbcie brakujące detale.
– Wyremontujemy, Jewgienij Wadimowicz.
To było jeszcze jedno proste i pożyteczne zadanie, które otrzymał Grisza na wypadek, gdyby znów pojawił się diabeł. Może sobie kusić szczęściem na cztery godziny, ale Grisza będzie miał ręce zajęte remontowaniem sanek.
– Aha, Grisza – powiedział jeszcze Rojzman, wsiadając do samochodu. – Weź te arbuzy dla chłopaków.
I odjechaliśmy. Rojzman miał ręce zajęte kierownicą, a ja – notatnikiem.