Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Równoległa Linia Czasu. Book of Life and Death - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Równoległa Linia Czasu. Book of Life and Death - ebook

Kontynuacja losów bohaterów z pierwszej części sagi. Walka Dobra ze Złem trwa i szala wagi przechyla się raz na jedną, a raz na drugą stronę. Dużo zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji. A także liczne rozterki, trudne wybory oraz wzruszenia. Czytelnik może się bliżej zapoznać z klanami wampirów. Dowie się też kim są tajemniczy wysokoenergetyczni. I co te wszystkie istoty robią na świecie, który do złudzenia przypomina nasz świat. A linia czasu biegnie dalej…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8324-125-8
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora



„Długie dni i krótkie noce, dość niesprzyjające warunki do życia dla mrocznych, krwiożerczych istot. Jednak one upodobały sobie ten zakątek i za nic nie chciały odpuścić. O ironio czuły się tu całkiem dobrze jakby oderwane od reszty świata. Wiadomo, najciemniej jest pod latarnią”…

Jest to kontynuacja losów bohaterów z pierwszej części sagi. Walka Dobra ze Złem nadal trwa i szala wagi przechyla się raz na jedną, a raz na drugą stronę. Pojawia się też tu kilka nowych postaci, które wcześniej zostały celowo pominięte, by nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania. Dużo zagadek i niespodziewanych zwrotów akcji podob­nie jak w części pierwszej. Książka obfituje też w liczne rozterki i trudne wybory oraz wzruszenia.

Dla odróżnienia w tej części zostały ukazane szerzej wampirze klany, ich rody, hierarchie i zasa­dy panujące wśród tych krwiożerczych istot. Czy ich postawy, cele i emocje odbiegają tak dalece od ludz­kich? To już zostawię pod rozwagę Czytelnika. A ta linia czasu biegnie równolegle…

Występują tu także tajemniczy wysokoenergetyczni. Kim są i jaka jest ich rola na tym świecie? A co tu robią same wampiry? Tego wszystkiego się dowiecie z książki.

A zatem nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić wszystkich spragnionych mocnych wrażeń do tej sensacyjnej przygody z dreszczykiem, która zaprowadzi Was wprost na Antypody. Ciała, umysłu… i ducha.

Tymczasem linia czasu biegnie sobie dalej…Prolog



Jimmy pędził co tchu w piersiach… To, co zastał na miejscu, wstrząsnęło nim i powaliło na kola­na. Jego przyjaciele nie żyli. Ciała leżały bezwładne, powykręcane w nienaturalnych pozach. Na ich twarzach malowało się wprost niewy­obrażalne cierpienie. Wśród ofiar byli też inni pogromcy, któ­rych nie znał i miłośnicy. Nie licząc przypadkowych ludzi, których wampiry ściągnęły tu, by się nimi pożywić. Mimo że chłopaki za­brali ze sobą posiłki, na niewiele się to zdało. Rowe­ny po­śród nich nie było. Lexa również. Zachodził w głowę, co się z nimi mogło stać.

_Pewnie uciekli, ale gdzie? Gdzie są wszyscy? Gdzie się inni podziali??…_

Myśli tłukły mu się w głowie jak szalone…

Gdyby nie spóźnił się na spotkanie, pewnie podzieliłby ich los. Byłby teraz mar­twy. Wszędzie pa­nowała głucha, dzwoniąca w uszach cisza. Dojmująca pustka. Jakby się wszyscy nagle zapa­dli pod ziemię. Zniknęli. Biegał po salach w poszukiwaniu winowajców, kogokolwiek. Na swojej dro­dze napotykał tylko kolejne trupy, ofiary bandy wampirów. Było ich tu całe mnóstwo.

W po­wietrzu unosił się zapach krwi i śmierci. Lepki, metaliczny i mdły, stawiający włosy na głowie. Choć widział już nie­jedno­, to czuł przebiegające po plecach ciarki. To było jak zły sen. Najgorszy z kosz­marów. Był sam. Przerażony, bezradny jak dziecko. W końcu wrócił do swoich przyjaciół.

Leżeli koszmar­nie zmasa­krowani. Ich kikuty przypominały wyschnięte gałęzie. Wampiry wypiły z nich całą krew.

— Jak mogliście mnie zostawić?! — krzyczał na całe gardło, drąc się jak opętany. — Dlaczego mnie zostawi­liście samego?!! Dlaczego?!!

Głos odbijał się echem od pustych korytarzy i martwych sal. I tylko ta lodowata cisza wypełniała całe powietrze. Jimowi aż zabrakło tchu. Załamując ręce, gorzko zapłakał. Chciał się jak najszyb­ciej obu­dzić…Rozdział 1

Sydney. Grudzień (Bondi Beach)

Na plaży aż roiło się od spragnionych wypoczynku turystów. Każdy z nich chciał wystawić swo­je ciało na ożywcze promienie wszechobecnego słońca. Inni woleli sobie popływać bądź surfować na desce. Nie brakowało też amatorów kitesurfingu. Z oddali dało się zauważyć sunące po mor­skiej tafli jach­ty. Bicie spienionych fal o brzeg i głośne okrzyki radości bawiących się dzieci oraz grających opo­dal w piłkę plażową dorosłych dało się słyszeć na całe mile.

Woda niosła je bardzo daleko, ku oce­anowi. Niemal każdy, kto tylko przyleciał do Sydney, nie mógł, tu nie zajrzeć choćby na chwilę. Tu można było naładować baterie na cały długi dzień. I upał aż tak nie doskwierał. Co innego w centrum mia­sta, tam dopiero piekło, że nie dało się wprost wy­trzymać.

— Brat Vincent?

— My się znamy??

Przechodzący mężczyzna spojrzał na kobietę przez ciemne szkła okularów.

— Oczywiście. Nie pamięta mnie brat?

— Nie przypominam sobie…

— Melanie Gonzales. Pracowałam w schronisku dla sierot, w Melbourne.

— Ach tak. Być może.

— Ojciec Aurelian tyle nam pomógł. Gdyby nie on byłoby z nami marnie — pośpieszyła z wyja­śnieniami, dodając: — Poznałam brata po sylwetce. Nic się brat nie zmienił.

— Miło mi to słyszeć.

— Nawet te ciemne okulary mnie nie zmyliły. Chyba się brat nie ukry­wa? — odparła z uśmiechem.

— Skądże. Słońce mi szkodzi. Od razu łzawią mi oczy.

— Rozumiem, że wtedy brat płacze…

— No właśnie. Tak to wygląda. Niezbyt przyjemny widok.

— A Ojciec Aurelian też tu jest?

— Tak. Gości w Sydney od przeszło tygodnia.

— To proszę go ode mnie pozdrowić.

— Na pewno to zrobię.

— Merry Christmas!

— Święta już pewnie spędzimy w Melbourne.

Mężczyzna przeprosił ją lekkim uśmiechem i odszedł w stronę budki z chłodnymi napojami.



Późnym wieczorem w innej części miasta…

Długie dni i krótkie noce, dość niesprzyjające warunki do życia dla mrocznych, krwiożerczych istot. Jednak one upodobały sobie ten zakątek i za nic nie chciały odpuścić. O ironio czuły się tu całkiem dobrze jakby oderwane od reszty świata. Wiadomo, najciemniej jest pod latarnią.

Istoty, które nie lubiły słońca i najchętniej chowały się w cieniu, prowadząc swoje skryte drugie życie, przeważnie wychodziły po zmroku. Niczym wyrzuceni poza nawias społeczeństwa odszczepieńcy, szukający uciechy w ramionach czarnej, wyuzdanej nocy. Pod jej osłoną czuły się najlepiej. Maskowała ona wszystkie ich niecne występki.

— Dokąd to?

Neil zatrzymał Rema, w półkroku.

— Już czas. Muszę wracać.

— A kto tak powiedział?

Położył rękę na jego ramieniu.

— Daj spokój. Diakon wie, że tu jestem.

— Skoro wie, to, czym się przejmujesz?

— Chciałbym być wobec niego w porządku — zasępił się, odsuwając jego rękę.

— Nie należysz do niego. Sam możesz decy­dować o sobie — wyrzucił.

— A twój mistrz?

— Pytasz o Pierwszego?

Skinął głową, uważnie na niego patrząc.

— Chennon wie, co robię i nie ma nic przeciwko temu. Mamy ze sobą silny układ. Masz już pod­opiecznego?

— Nie, a ty?

— Mam kandydata. To świeży nabytek. — Uśmiechnął się do swoich myśli. — Dopiero się uczy.

— Więc co tu robisz ze mną?

— A ty? — uważnie zlustrował go wzrokiem. — Coś nas przyciągnęło do siebie, nie sądzisz?

— Mamy podobne upodobania — przyznał.

Rem zauważył dziwny grymas na twarzy Neila. Po chwili obaj zobaczyli jak mała, niepozorna mysz przeobraża się w postać Jasnowłosego.

— Co jest? No tak…

— Zejdź mi z oczu szczurze!!

— Tylko spokojnie. Już sobie idę… — Spojrzał na Rema, dodając w myślach:

_Jeszcze się zobaczymy. Bywaj…_

Nithael poczekał, aż sobie pójdzie. Po czym doskoczył do Rema, dotkliwie go raniąc. Nie dał mu dojść do słowa, by mógł się jakoś obronić. Walczyli ze sobą do upadłego. Łowca leżał obity i spo­niewierany w kałuży własnej krwi. Nie miał siły się podnieść, zobaczył, jak staje nad nim.

— Jeśli jeszcze raz mi to zrobisz, zabiję cię!

— O co ci znów chodzi?

— Jeszcze się pytasz. Nie pozwolę, byś marnotrawił krew.

— Nie marnuję jej. To ty jesteś taki zazdrosny.

— Sam prosisz się o kłopoty.

— Zostaw mnie. Mam dosyć.

Zasłonił twarz rękoma, kuląc się wyraźnie.

Po chwili obaj wrócili do miejsca, które zamieszkiwali od lat, do Melbourne. Rem doszedł już do sie­bie, a wszystkie rany się zabliźniły. Siedział w fotelu ze wzrokiem wbitym w bliżej nieokreślony punkt, błądząc gdzieś myślami…

— O czym on mówił? — spytał nagle Jasnowłosy.

Uparcie milczał, widząc, jak podaje mu kielich z absyntem.

— Zadałem ci pytanie…

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Spotykasz się z nim od wielu miesięcy tylko po to, by pić jego krew? Mnie nie oszukasz.

— Nadajemy na tych samych falach… — zaczął, patrząc mu hardo w oczy.

Nithael podniósł rękę, by wy­mierzyć mu cios, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.

— Ale nie tylko po to. Czasem też rozmawiamy… — dokończył.

— Blokowanie myśli nic ci nie da. Chcę znać prawdę! Mów!

— Są sprawy ważniejsze od nas. Neil jest nie tylko moim kochankiem, ale przede wszystkim in­formatorem. Mam zadanie do wykonania. Ważne zadanie… I ty mi w tym nie przeszkodzisz. Nie powstrzyma mnie twoja wściekłość…

— Ariel? Mogłem się tego domyślić.

— Nie tylko on.

— Rozumiem, że zajęli się tobą więksi mistrzowie ode mnie. — Posmutniał.

— Nie możesz mieć wglądu do tych informacji. Zakazano mi mówić ci o tym, ale obiecuję, że jak tylko wypełnię swoją misję…

— Złamałeś zakaz.

— Zrobiłem to rozmyślnie. Potrafię panować nad swoimi namiętnościami, nie tak jak ty.

— Od kiedy to? — Odwrócił na niego zdumione spojrzenie. — Wiem, co ci chodzi po głowie. Neil jest atrakcyjny. Przypomina ci Sylwiusza. Zaprzecz, jeśli tak nie jest.

— Mam do niego słabość, nie przeczę, ale ty zawsze będziesz najważniejszy.

— Więc to tylko fascynacja? — Lustrował go wzrokiem.

Nie odpowiedział. Był na niego zły za to, że go tak potraktował. Nie mógł znieść tej jego ciągłej kontroli i piętrzących się wyrzutów, ilekroć zabawił trochę dłużej z którymś z innych łowców.

— Zmienisz zdanie, jak znajdziesz sobie podopiecznego, bo nie będzie już tak samo.

— Już nie jest. Dużo miałeś podopiecznych?

Już dawno chciał się go o to spytać.

— Oczywiście. Chyba nie myślałeś, że jesteś moim pierwszym łowcą. — Wbił w niego twarde spojrzenie. — Ja dla ciebie zawsze będę Pierwszym. Na tym polega między nami różnica. Zgi­niesz, jeśli i ja zginę.

— Albo ty sam mnie uśmiercisz. To chciałeś powiedzieć?

— Nie po to cię wybrałem. Zresztą Ariel i inni by mi na to nie pozwolili. Wkupiłeś się w ich łaski.

— Nic podobnego — zaprzeczył. — A ci łowcy… Co się z nimi stało? Gdzie są?

— Część zginęła, a inni poszli własną drogą.

— Zabiłeś któregoś? — zawahał się.

— Tak. Niejednego spotkał taki los, lecz żadnego z nich nie kochałem tak, jak ciebie.

Umilkli na chwilę tylko na siebie patrząc.

— Muszę wrócić do Sydney… — powiedział nagle Rem. — Kapłan tak sobie życzy.

— Jeśli jest tak, jak mówisz, to nie potrzebujesz mojego pozwolenia. Na co jeszcze czekasz? — Za­uważył wyraźne wahanie w jego oczach.

— Chciałbym…

Głos ugrzązł mu w gardle od napływu emocji.

— Bez wielkich scen, dobrze? Melodramaty pozostaw dla ludzi.

— Nie jestem już człowiekiem — uciął. — Należę do klanu.

— Należysz do mnie.

— Mylisz się.

— To ty jesteś w błędzie. Nadal nim jesteś. Masz w sobie część człowieka, która nigdy nie umarła. Na tym polega twój sekret. I tylko ja o tym wiem. Dlatego cię wybrałem.

— Nie rozumiem…

— No popatrz, a myślałeś, że wszystko już wiesz. Zachłysnąłeś się wiedzą od większych mi­strzów, a nie wiesz takich podstawowych rzeczy — zakpił. — Prawda jest taka, że mnie nie wznie­siesz się wyżej ode mnie. Prędzej musiałbyś mnie zabić. Nie czytałeś uważnie ksiąg.

— Zachowujemy resztki człowieczeństwa?? — zdumiał się. — Nic mi o tym nie mówiłeś?

— Z reguły nie, ale w twoim przypadku tak się stało.

— Dlaczego?

— Mnie nie pytaj. Tego nie wiem.

— Wiesz. Tylko nie chcesz powiedzieć.

Był tego niemal pewny. Zobaczył tylko, jak się uśmiecha.

— W takim razie kim jestem, jeśli nie wampirem?

Nie odpowiedział. Odwrócił się tylko i czym prędzej odszedł.



Tymczasem w hotelu w centrum miasta Sydney…

— Ojcze Aurelianie…

— Co się stało?

Brat Vincent podbiegł do zakonnika, zatrzymując się dopiero przed jego kozetką, na której wypo­czywał. Zajmowali dwa pokoje w hotelu, w centrum miasta. Do którego wezwały ich niecierpiące zwłoki obowiązki. Nie było dnia, by nie interweniowali w jakimś ciężkim psychiatrycznie przypad­ku, uznanym powszechnie za beznadziejny. Wtedy nieoceniony okazywał się egzorcyzm. Tutejsi le­karze zdążyli się już przyzwyczaić do obecności zakonnika. Mieli pełne ręce roboty.

— Co tym razem?

— Jakaś kobieta… — Zrobił się cały czerwony, dygocąc.

— Wykrztuś w końcu.

— Czeka w holu. Mówi, że…

— Co mówi? Do licha Vincent! Weź się w garść!

Zakonnik włożył buty, przygotowując się do wyjścia.

— Ona jest jakaś dziwna.

— A ty nie idziesz? — zdziwił się, widząc jak siedzi skulony w kącie pokoju.

— Nie mogę. Źle się czuję, boli mnie głowa.

— To zdejmij w końcu te okulary. Zachowujesz się ostatnio, jakbyś sam potrzebował pomocy.

— Nic mi nie jest. Muszę się tylko porządnie wyspać. Jestem zmęczony.

— Nic dziwnego. Pracujemy w dzień i w nocy, bez wytchnienia. Każdy by się zmęczył.

— Podziwiam Ojca, ma tyle sił. Jak to Ojciec robi?

— To moja słodka tajemnica.

— Tak też myślałem.

— Prześpij się synu. Zawołam cię, jak będziesz mi potrzebny.

Odwrócił się i natychmiast wyszedł.

Na dole w holu czekała jakaś młoda kobieta. Półdługie, jasne włosy ścią­gnięte w mały kucyk, bystre, uważne spojrzenie. Ciekawość ludzi i świata miała wypisaną na twarzy. W ręku zamiast modnej to­rebki trzymała duży notes. Na nogach zaś wygodne, sportowe buty.

— Nazywam się Penny Show.

— Miło mi. Co panią do mnie sprowadza?

— Jestem dziennikarką. Piszę felietony do Newsweeka. Dużo o Ojcu słyszałam. Interesuje mnie Ojca praca. I nie chodzi mi tu o wkład społeczny ani o dzia­łalność charytatywną, ale o przypadki egzorcyzmowania…

— I chce pani przeprowadzić ze mną wywiad na ten temat? Pani wybaczy, ale to nie nadaje się do upowszechniania, nawet w Newsweeku. To są zbyt poważne sprawy.

— A udzieliłby go Ojciec do innego czasopisma naukowego?

— Cóż… Nie sądzę droga pani.

Spojrzał na jej szczupłą, dziewczęcą twarz.

— Bardzo interesuję się tymi sprawami.

— Tymi? To znaczy?

— Zajmuje mnie ezoteryka i rozwój duchowy. Kładę też karty…

— Doprawdy? — Uśmiechnął się lekko zakonnik. — A jakie?

— Klasyczne, anielskie, a bywa, że i tarot.

— Ciekawa z pani osóbka, ale właściwie, w czym mógłbym pani pomóc?

— Chciałabym spisać Ojca dzieje, to znaczy drogę do…

— Światła?

Skinęła głową.

— Zapewniam panią, że więcej w niej ciemności. To bardzo delikatna materia. Zajmuje się tym pani, więc chyba sama o tym doskonale wie.

— Dość pobieżnie. — Posmutniała. — Chciałabym jednak zrozumieć…

— Tak?

Prześledził ją uważnie wzrokiem zakonnik.

— Na czym polega Ojca fenomen. Bo jest nim Ojciec, sam to przyzna.

— Nie nazwałbym tak tego. Posługuję się wiarą, a ta zwykła czynić cuda. To mój oręż w walce ze złem. Z pewnością ma pani jakiś dar i wiedzę… Proszę jednak tego nie nadużywać, nie rozpowszechniać na prawo i lewo. Jednemu to może pomóc, a innemu zaszkodzić. Lepiej to za­chować dla siebie. Ludzie jeszcze nie dojrzeli. Nie zdają sobie sprawy, z czym mają do czynienia. Rozwój duchowy, a w szczególności ezoteryka to nie za­bawa. Można zapłacić za to własną energią — ciągnął. — Są prawa w niebie i na ziemi…

— Niepojęte dla naszych umysłów. Wiem. Człowiek to zarazem prosta i złożona istota.

— Otóż właśnie. Miło mi się z panią rozmawiało Penny.

— Mnie również Ojcze. Szkoda jednak, że tak krótko. Cenię sobie Ojca pracę i wkład w życie lu­dzi, którym Ojciec pomaga. Wierzę, że jeszcze się spotkamy.

— Bóg z tobą córko. Niech wszechświat się o ciebie troszczy.

— I o ciebie Ojcze.

Penny czuła, że Ojciec Aurelian ma znacznie więcej do powiedzenia i sporo do ukrycia. Była o tym niemal przekonana, że nie udzieli jej tego wy­wiadu, ale chociaż próbowała. Z pewnością dużo wiedział.



Przedmieście na północnym brzegu od Sydney Harbour, a tam rzędy domków bliźniaczo podob­ne do drugich. Typowa australijska dzielnica mieszkalna jakich wiele. Ktoś znów bawił się dronem, przeczesując okolicę…

Przy jednym z domków niewielki ogródek pełen kwiatów, kilka drzew i równo przycięty trawnik. A po­między jednym a drugim drzewem huśtawka.

— Hana!

— Już idę Mamo.

Dziewczynka wbiegła do domu z wypiekami na twarzy.

— Coś taka rozpalona?

— Widziałam konia ze skrzydłami, smoka i paskudne gnomy.

— Co ty opowiadasz? Gdzie?? — zdumiała się kobieta.

— U Damona na Blue-Ray.

— Miałaś do niego nie chodzić. Przecież ci mówiłam, że ten chłopak ma na ciebie zły wpływ.

Smutek wyraźnie bił z twarzy dziecka.

— Co się stało? Dlaczego krzyczysz na moją dziewczynkę?

Mężczyzna zdjął kurtkę, odkładając na bok aktówkę.

— Kochanie jesteś… Wiesz co ja z nią mam? Wcale mnie nie słucha. Chodzi, gdzie chce.

— Czy to prawda moja panno?

Podszedł bliżej, biorąc ją na kolana.

— Ja nic nie zrobiłam — odparła z niewinną minką. — Mama stale się na mnie gniewa.

— No tak. Córeczka tatusia — zauważyła cierpko, patrząc, jak mała tuli się do niego.

Z miejsca go udobruchała. Już był jej.

— Dzwoniła Susan. Muszę iść — oświadczyła kobieta, patrząc na zegarek. — Do zobaczenia Lex.

— Myślałem, że chociaż zjemy razem obiad, jak normalna rodzina.

— Przykro mi, ale zjecie beze mnie. Susan to bardzo dobra klientka…

— Znowu to samo. Fryzjerka wszędzie znajdzie pracę. Tak mówiłaś, a teraz gonisz za każdym do­larem jak głupia. Po co?

— Lubię tę pracę. Przed Sylwestrem dopiero będzie co robić.

— Mamy przecież z czego żyć. A ty ciągle swoje — wyrzucał dalej.

— Robię to dla nas. I proszę cię nie przy dziecku.

— Nie słuchasz tego, co mówię… I znów podcięłaś włosy. W tamtej fryzurze wyglądałaś ładniej.

— Nie znasz się na modzie, to nie mów. Nie mam ochoty się z tobą kłócić. Do wieczora.

— Zmieniłaś się Row. Kiedyś byłaś inna.

— Ty też byłeś inny.

Nie czekając już dłużej, wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.

— Dlaczego Mama się na nas gniewa? — spytała dziewczynka, patrząc na strapioną minę Lexa.

— Ma muchy w nosie… Powiedz mi lepiej, co znów zrobiłaś?

— Nic Tatuńciu. — Cmoknęła go w policzek. — Oglądałam tylko film u Damona. Nie wiem, po co ta cała afera. O co mamie chodzi?

— Masz dopiero osiem lat.

— Dziewięć Już jestem duża.

— Tak skarbie…

_Jak ten czas leci… —_ pomyślał. I dodał z uśmiechem: — Jednak nie dość. Damon też nie wszystko wie. Mama się tyl­ko o ciebie martwi. Ja zresztą też.

— Niepotrzebnie. Wiem, co robię — odpaliła, marszcząc mały nosek.

— Zadziwiające jak bardzo jesteś do niej podobna…

— Do kogo?

— Do dziewczyny, którą kiedyś znałem… Zanim została moją żoną — dokończył.

— Mama mnie nie rozumie. Ty to co innego… nie czepiasz się o byle co.

— Damon jest od ciebie starszy. Chłopaki w tym wieku mają czasem głupie pomysły.

— Ale to on zachowuje się jak dzieciak, nie ja.

— Z pewnością. A co tam u Brendy?

Dziewczynka mieszkała kilka domów dalej i była w podobnym wieku co Hana. Czasem jeździły razem na rowerze.

— Nie wiem. Nie lubię jej.

— Dlaczego?

— Ona jest taka nudna.Rozdział 2

Brisbane (Na północ od Sydney. 1,5 godziny drogi do Gold Coast)

W kawiarence nad rzeką Brisbane skąpanej w promieniach zachodzącego słońca na całe mile dało się słyszeć płynącą z głośników popową muzykę. Pośród bawiących się głośno i hucznie sta­łych bywalców, jak i żadnych niezapomnianych wrażeń turystów przewijały się postacie o twarzach bez wyrazu, bez cienia emocji, czegoś wyczekujące…

— O przepraszam… Nie zauważyłem cię.

Jeden z bawiących się młodych ludzi odskoczył, nagle wpadając na łowcę.

— To moja wina.

Wampir skrzywił usta w uśmiechu, zagajając rozmowę. Po chwili przeszli do wolnego stolika.

— Co pijesz? — zapytał nagle siedzący przy barze gość, idąc za wzrokiem pijącego samotnie męż­czyzny.

— Piję za swoje — odburknął.

— My się chyba znamy. Jim, prawda?

Kingsley, widząc na sobie gadzi wzrok obcego, poderwał się z miejsca. To dziwne, ale jakoś go nie wy­czuł.

— Spokojnie przychodzę w pokojowych zamiarach.

— Wy i pokojowe zamiary. Chyba sobie kpisz — prychnął nerwowo. — Czego chcesz?

— Porozmawiać.

— O czym?

— Zostałeś sam… — Prześledził go uważnie fioletowym wzrokiem. — Wy pogromcy wszyscy my­ślicie o nas zawsze tak samo. Po co ta bezsensowna walka?

— Nie jestem sam — uciął.

— Nie? W takim razie gdzie masz swoich przyjaciół? Przyznaj… Jesteście na straconej pozycji. Każdy to wie.

— Ta pycha was kiedyś zgubi. Podłe kreatury.

— Miły jesteś, ale blefujesz. Nieładnie. Czy to nie łabędzi śpiew? — odparł z uśmiechem obcy.

— Mówiłeś coś o pokojowych zamiarach, a jak na razie ich nie widzę. Łżesz jak pies!

— Bawisz mnie. Chciałem sobie pogadać dla zabicia czasu — odpalił. — Dobrze wiesz, że przycho­dzisz tu na darmo. Jesteś zbyt słaby. Możesz sobie jedynie popatrzeć.

— Spodziewałem się tego po tobie. Zdradź mi swoje imię, bym je zapamiętał, za­nim wbiję ci ko­łek w serce i odrąbię głowę.

— Jeszcze nie pora — odpalił, zaraz dodając: — Byłem przy śmierci twoich przyjaciół. To ci powin­no wystarczyć. Błagali o litość…

— Łżesz potworze!!

— Ty też będziesz. Przygotuj się, to już niedługo. Już się nie mogę doczekać tej chwili, kiedy za­topię kły w twojej szyi. Będziesz mój. — Spojrzenie dzikich, gadzich oczu wbiło się w jego źreni­ce.

— Niedoczekanie twoje.

— A chcesz się założyć? Dziś mam jednak inne plany.

Podniósł się nagle z miejsca, odchodząc.

Jim szybko stracił go z oczu. Tym razem czujność go zawiodła. Wszystko przez wypity alkohol. Nie zamierzał już dłużej przyglądać się grze łowców. Dopił kolejnego drinka i opuścił lokal.

Odkąd stracił przyjaciół, a kontakt z innymi pogromcami się urwał, nie było mu łatwo. Zwątpił we wszystko, w co dotychczas wierzył, prowadząc samotną, wyniszczającą walkę z samym sobą.



W modnym kasynie Jupiter Moons każdy, kto chciał, mógł spróbować swojego szczęścia. Lo­kal miał komplet gości, w większości żądnych przygody turystów, jak i stałych mieszkań­ców tego tro­pikalnego zakątka. Plaże Gold Coast zachęcały do miłego i ekscytującego spędzenia czasu.

Nikt się tu nie nudził. Nie wszczynano burd i było raczej spokojnie. Gdyby nie dziwne przypadki zagi­nięcia ludzi i morderstw, o któ­rych nie mówiło się głośno, by nie narazić na szwank interesów tutej­szych miliarderów, czerpią­cych kro­cie z ruletki i szeroko pojętej turystyki.

Miejscowa policja miała pełne ręce roboty, a zagro­żenie wciąż rosło, potęgując się z dnia na dzień. W innych więk­szych miastach kraju było podob­nie. Tu­szowano jednak te sprawy, podciąga­jąc pod typowe prze­stępstwa kryminalne, choć wcale takie nie były.

Nieuchwytni zabójcy mordowali bez litości. Nikt nie był w stanie przewidzieć ich kolejnego kro­ku. Ofiary ginęły w męczarniach, a ciała były prawie pozbawio­ne krwi. Ostatnią z ofiar znaleziono postrzeloną z ręcznej broni gładkolufowej, jakby sprawca chciał w ten sposób zatuszo­wać wszyst­kie śla­dy. Zdradziły go jednak dziwne nacięcia na szyi i innych częściach ciała.

— Wyglądają na ślady zębów.

Wydał opinię inspektor, czołowy specjalista w swojej dziedzi­nie, sprowadzony specjalnie z Mel­bourne. — Spotkałem się już z czymś podobnym w swojej karie­rze.

— Dlatego też tu pana ściągnąłem inspektorze Dawson. Może nam pan powiedzieć, z czym wła­ściwie mamy do czynienia?

— Oczywiście. — Odchrząknął, patrząc na kolegę po fachu. — Sądzę, że to zabójcy pokroju… typu wampirycznego, aż dziwne, że nie pojawili się tu wcześniej. Możecie mówić o prawdziwym szczę­ściu. Chociaż z uwagi na wasz klimat, ma to swoje uzasadnienie.

— Nasz biegły koroner też tak uważa, ale to chyba lekka przesada. Wampiry nie istnieją.

— Podobno…

— Co pan przez to rozumie?

Policjant zmarszczył brwi.

— Patologia ma różne oblicza inspektorze. Szaleńców mamy na pęczki. Nastała nowa epoka. Świat oszalał.

— Tak. Era Wodnika. Słyszałem o tym. — Skrzywił się.

— Takich dziwnych rzeczy czeka nas dużo więcej. To dopiero początek. Zna pan Ojca Aureliana?

— Tego zakonnika egzorcystę? — Patrzył, jak kiwa głową. — On obcuje z nimi na co dzień.

— I nieźle się trzyma jak na osiemdziesięciolatka.

— Prawda? Czy to niedziwne?

— Przypomina mi trochę Seana Connery.

— Tego aktora?

Uśmiechnął się, widząc, jak kiwa twierdząco głową.

— Trzeba będzie zabrać stąd tego trupa, zanim smród się dalej rozniesie. Rozumie pan, co mam na myśli? Kasyno musi działać.

— Wiem o tym. To już nie pierwszy raz jak tuszujemy sprawę. Za dużo mi pan nie pomógł — uciął.

— Róbcie co do tej pory. Z czasem wszystko się uspokoi. Znam to z własnego podwórka.

— Jak to? Mamy się tylko biernie przyglądać??

— Nie pozostaje wam nic innego. I tak ich nie złapiecie.

— Dlaczego? Co to znaczy?

— Nie czas i miejsce na zagadki inspektorze Gray. Słabo pan współpracuje z kolegami z innych sta­nów. Od jak dawna pan na stanowisku?

— Jestem inspektorem od sześciu miesięcy — zasępił się.

— To wszystko tłumaczy. Widać pana poprzednik nie wprowadził pana, jak należy w swoje obo­wiązki.

— Znam dobrze swoje obowiązki. Skąd ten pełen wyższości ton inspektorze? Zapewniam, że wy­konuję należycie swoją pracę. Jestem w policji od ponad dwudziestu lat.

— Zna pan moją opinię. Nic tu więcej nie mogę zrobić.

— Oczywiście wy z Melbourne uważacie się za najlepszych, nawet od tych z Canberry.

— Brian!

Rozległo się naraz wołanie.

— Wydaje mi się, że już wyczerpaliśmy temat.

Odwrócił się w stronę nawołującego głosu. W jego stronę szedł McCarthy.

— Nie mówiłeś, że tu będziesz. O co chodzi Arturze?

— Pamiętasz jak pytałeś mnie o Donovana?

— A co trafiłeś w końcu na jego ślad?

— Nie, ale wiem, że on żyje. Czuję to.

— To za mało, niestety. Słyszę to samo od lat_ _— dodał.

Sam też chciałby to wiedzieć. Szukał go już chyba wszędzie.

— Miałem dziwny sen… taki realny.

— I dlatego przyjechałeś tu za mną? Wybacz Arturze, ale chyba powinieneś trochę odpocząć.

— On może być jednym z nich! Z tych obcych — wyrzucił.

— Uspokój się. Czy ty w ogóle wiesz, o czym mówisz?

— Jeszcze nie zwariowałem, ale widziałem coś… dziwnego, zdumiewającego.

— Co? Mów jaśniej, bo tracę już cierpliwość.

— Widziałem, jak to coś zaatakowało Mary, a potem stała się jedną z nich. Nie jest już sobą.

— Zabójca porwał twoją córkę? — Próbował wysnuć wnioski.

— Gdybyś tylko widział, co ona… to coś wyprawia. Chciałem ją powstrzymać, prze­mówić jej do rozsądku, ale ugryzła mnie i…

— Faktycznie nie wyglądasz najlepiej. — Zwrócił uwagę na jego podkrążone oczy.

— Nie mogę spać, kiedy tylko zamknę oczy… Widzę same potworności.

— A co ma z tym wspólnego Donovan? — zastanawiał się głośno.

— On chce mnie zabić. W moim śnie wbija mi w serce kołek i odrąbuje głowę.

— Masz bujną wyobraźnię. Naprawdę powinieneś odpocząć. Weź sobie dłuższy urlop.

— Więc mi nie pomożesz?

— A co ja mogę? — Wzruszył ramionami. — Za dużo pracujesz. Teraz jest, jak jest. Zrób, co mó­wię.

— Miałem ostatnio ciężkie dni…

— Może powinienem zmienić pracę na lżejszą, skoro nerwy ci zawodzą.

— Przenieść się do biura i spokojnie czekać na emeryturę? — Patrzył na niego zbolałym wzro­kiem. — Wiem, żebyś chciał. Czekasz tylko na to, bym się wycofał. Wszyscy mnie skreśliliście.

— Każdy ma swoje lepsze i gorsze momenty — stwierdził Dawson.

— A ja mam już z górki, starzeję się. To chciałeś powiedzieć?

— Sam siebie dołujesz stary.

— No jasne. Dobra… Jeszcze wam pokażę, na co mnie stać — wy­rzucił na odchodne.

Inspektor odprowadził go zastanawiającym wzrokiem.

Nie żywił go zbytnią sympatią, ale zrobiło mu się go zwyczajnie żal. Tak po ludzku. McCarthy miał już wszystko, co najlep­sze za sobą. I nie mógł się z tym pogodzić. Chciał grać pierwsze skrzypce, ale czas było przekazać pałeczkę młodszym i prężniejszym od siebie. Odejść z godnością, a tego nie potrafił.

Sam też nie był już młodzikiem. Zastanawiał się jak to będzie w jego przypadku. Czy też dopad­ną go podobne problemy i tak, jak McCarthy wpadnie w depresję?

Nie. Z nim będzie całkiem inaczej. Poradzi sobie z tym. W końcu to jeszcze dobrych kilka lat. Szmat czasu. A potem już tylko zostaną po­dróże. Zjeździ cały świat. Nie można być przecież gliną przez całe życie. Tyle jeszcze przed nim dobrego, co złego…Rozdział 3

Canberra (Centrum miasta)

Z jednego z ciemnych zaułków wyłonił się łowca. Już miał upatrzoną ofiarę. Szedł za nią, odkąd opuściła lokal. Kobieta wyraźnie chwiała się na nogach, ale nie wzięła taksówki. Wiedział już, że blisko mieszka, obserwował ją od kilku dni. Była ładna. Tylko w takich gustował. Nie zadowalał się byle czym. Jego śladem podążał bezszelestnie inny wampir, chcąc pozostać w ukryciu.

Łowca dopadł ofiarę, gdy tylko minęła bramę. Nie zdążyła nawet pisnąć. Zanurzył kły w jej ala­bastrowej szyi. I pił tak długo, aż nasycił głód. Nagle drgnął, wyczuwając tuż obok czyjąś obec­ność. Zaskoczony odsunął się, wypuszczając z rąk omdlałą kobietę. Jeszcze tliła się w niej iskierka życia. Niewiele już go zostało. Była na granicy, tej, za którą jest tylko wielka tajemnica.

— Nie podzielisz się ze mną?

— Kim jesteś?!

— A ty?

— Spytałem pierwszy. — Patrzył w ciemną, pokrytą licznymi bliznami twarz.

— Wędrowcem tak jak i ty. Pozwolisz? Przykro patrzeć jak taki towar się marnuje. Jeśli z nią za­raz nie skończysz, zamieni się w pasożyta.

— Zostaw ją! Wiem co mam robić. Nic ci do tego!

Nie pozwolił mu się zbliżyć do kobiety. Siniała.

— Ostry jesteś.

Prześledził go uważnie wzrokiem.

— Odejdź!

— Rozumiem, że przerwałem ci posiłek, ale jeśli chcesz ją przemienić… — Pokręcił głową, cmoka­jąc z wyraźną dezaprobatą. — Lepiej tego nie rób. To raczej kiepski pomysł.

— Dlaczego?

— Bo ma skazę genetyczną. Poza tym ma bardzo nieciekawą osobowość. Uroda to nie wszystko.

— Skąd to wszystko wiesz?

— Każdy z nas ma pewne umiejętności Jonathanie. Wreszcie się przede mną odkryłeś.

Łowca odsunął się zaskoczony, widząc, jak dopada do kobiety i wysysa z niej ostatnie krople krwi.

— Śmiało. Zrób to, ale później możesz winić tylko siebie. Ta pomyłka może cię dużo kosztować.

— Kim jesteś? — powtórzył, zastanawiając się, skąd zna jego imię.

— Twój mistrz dobrze wie.

— Co?

— To, co i ja wiem.

— Czego chcesz?

Odsunął się, widząc, jak podchodzi bliżej.

— Cambiel mnie tu przysłał. I jemu jesteś winien posłuszeństwo, a tym samym mi.

— Dario jest moim Pierwszym. Tylko jego słucham.

— Nie pozwalasz mu nawet skosztować swojej krwi, więc nie jest nim — stwierdził.

— A skąd wiesz? I co ci do tego?!

— Chodzą słuchy… Oburzyłeś się, a więc to prawda.

— Jestem wobec niego lojalny_._

Obrzucił go pytającym spojrzeniem. Ten wampir zdecydowanie za dużo o nim wiedział. Nie po­dobało mu się to ani trochę.

— I myślisz, że to wystarczy? Krew powinna krążyć. Łamiesz zasadę.

— A ty przyszedłeś to naprawić? — zakpił, widząc w jego oczach liliowoczerwone błyski.

— Mam do tego prawo. Nie czytałeś ksiąg?

— Czytałem i to bardzo uważnie. Myślisz, że dam się na to nabrać? Lepiej zejdź mi z drogi!

— Nie chciałem obrazić twojej inteligencji. Obserwuję cię od kilku dni.

— Po co?

— Pragnę zatopić zęby w twojej skórze. Chcę twojej krwi.

— To moja krew i tylko ja mogę nią rozporządzać! — Oburzył się.

— Więc nic z tego nie będzie? — Patrzył jak kręci głową. — Obcujesz tylko z infinitiami?

— Cordie są bardziej przystępne. Nawet o tym nie myśl! — zagroził, domyślając się, co zamierza. — Mam ostre zęby i pazury. Potrafię nieźle pokąsać.

Jego łakomy wzrok mówił sam za siebie. Na te słowa jeszcze bardziej się zaiskrzył…

— Nie wątpię. Zapamiętaj sobie moje imię… Brzmi Oberon.

— Dobrze wiedzieć z kim się ma do czynienia. A twoim Pierwszym jest?… — zawiesił głos.

— Galatea.

Jonathan słyszał o kapłance Cambiela. Cieszyła się dużym szacunkiem i poparciem ich całego klanu.

— I mając tak czcigodną Kapłankę, marnujesz czas na przygody? Taki z ciebie wampir?

Przez chwilę milczeli, patrząc jedynie na siebie. Oberonowi ubliżyło to, że zwykły łow­ca śmie go pouczać. Nie pokazał jednak tego po sobie. Chętnie dałby mu porządną nauczkę. Już coś wymyśli.

— W porządku. Zapomnijmy o tym — spasował nagle, zacinając zęby.

— Nie jestem pamiętliwy i nie szukam zwady.

Diakon przyglądał mu się z ukosa, udając zakłopotanie…

— A więc mogę liczyć na twoją dyskrecję. Pierwsza miałaby mi to za złe.

— Możesz.

— W takim razie… — Niespodziewanie wyciągnął do niego rękę. — Uściśnijmy się zgodę.

Jonathan podał mu swoją i odwzajemnił uścisk, nieświadomy zagrożenia. W przeciwieństwie do Oberona nie mógł kontro­lować jego myśli. Żaden łowca, choćby najlepszy tego nie potrafił. Nim się spostrzegł, przyciągnął go bardzo silnie do siebie i zupełnie zaskoczonego, trzymając w długich szponach, ukąsił w usta.

Wpijając się w nie głęboko, uronił trzy krople jego krwi. Jonathan odepchnął go z całej siły od sie­bie, czując, jak równocześnie zwalnia uścisk. Wyszczerzył zęby, gotowy do walki…

— Zapłacisz mi za to!

— Dobrze smakujesz. Teraz przynajmniej jesteśmy kwita. Do następnego razu.

Na twarzy Obero­na wykwitł zawadiacki uśmiech. I nim się spostrzegł wystrzelił wyso­ko w po­wietrze i odleciał.

Jonathan wrócił do siedliska, które zajmował wraz ze swoim mistrzem na obrzeżach miasta. Był to stary dom, pamiętający jeszcze czasy kolonialne. Jego dawny właściciel o niego nie dbał, a nowi mieszkańcy też nie spieszyli się zbytnio by go wyremontować. Budynek więc niszczał, z biegiem czasu coraz bardziej. Nadawał się już tylko do rozbiórki.

Krwiopijcy dość często zmieniali miejsce, jakby nie chcieli się do czegokolwiek przywiązywać. Jednak trzy­mali się zawsze w pobliżu, jeden obok drugiego, lecz nigdy zbyt blisko siebie. Łowca wciąż potrzebo­wał wsparcia, a Pierwszy mu nigdy go nie skąpił. Jednak Dario zawsze stronił od reszty, uchodził za samotnika.

Po tym, jak Arcyka­płan Cambiel zwany też Swanem zdecydował, jak będzie wyglądała przy­szłość ich rodu w kl­anie, diakonowi nie pozostało nic innego jak podnieść swoje wibracje na mi­strzowskie. Odkąd Dario poddał się transfor­macji, stał się znacznie silniejszy i mógł się poszczycić lepszą pozycją w klanie. I choć cieszył się szacunkiem w wyższych jego kręgach, to spe­cjalnie nie zabiegał o przysługujące mu z tej racji przywileje. Zdobył też uznanie w oczach swojego łowcy.

Jonathan wchodząc na schody, nagle usłyszał za sobą znajomy głos:

— Coś się stało?

— Ależ skąd — zdecydowanie zaprzeczył.

— Na pewno?

Odchylił głowę na bok, widząc, jak mu się przygląda. Mistrz stanął mu na dro­dze. Nie mógł przejść dalej.

— Źle wyglądasz.

— Nic mi nie jest — odpalił.

— Zawsze tak mówisz. Przede mną nie musisz niczego kryć i tak wiem, co zaszło.

— Więc po co pytasz?!

Odwrócił na niego zagniewaną twarz. Bezsilność, aż nadto malowała się w jego dużych, zielo­nych oczach. Widać było, że nie umie sobie z tym poradzić.

— Nie dają ci spokoju, co?

Przesunął wzrokiem po jego twarzy. Ślad na ustach pozostał. Znak, że został zapieczętowany przez diakona, aż nadto rzucał się w oczy. I znikał bardzo powoli. Ślad winy.

— Zostaw. Nie trzeba. — Odsunął jego rękę.

— Martwię się o ciebie…

— Nie chciałem tego.

— Wiem. Może powinieneś mu na to pozwolić — powiedział, widząc na sobie pełne zaskoczenia spojrzenie. — Oberon jest uparty. Nie popu­ści ci tak łatwo.

— Do niczego mnie nie zmusi! Będę z nim walczył, jeśli będzie trzeba. — Zaciął mocno zęby.

— Jeśli chcesz, to z nim pomówię. Mnie posłucha.

— Wolałbym, by zrobił to Cambiel.

— Kapłan Swan ma ważniejsze sprawy na głowie. Poza tym nie kontaktował się z tobą od lat.

— Myślisz, że o mnie zapomniał?

— Czas byś pozbył się złudzeń. Przewodnik oddał cię pod moją opiekę i tylko mi przysługuje pra­wo krwi. Ty zdajesz się o tym zapominać, niestety. Ostatnio uganiasz się tylko za cordiami.

— Studiuję też księgi. — Zasępił się.

— To nie wystarczy — stwierdził surowym tonem. — Co ci po księgach, jeśli nie znasz życia? Są równie bezużyteczne, jak osiadły na nich kurz. Nic nie znaczą… bez czynów. Nie do tego zostałeś powołany.

— Wtopiłem się w życie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Nie rozumiem, o co ci chodzi. Ro­bię wszystko, co chcesz. Jestem wierny i lojalny. To dla ciebie za mało?

— Twoja krew należy do mnie. — Spojrzał mu twardo w oczy. — Zawsze tak będzie.

— A nie daję ci jej??

— Podajesz mi tylko kielich. Nie zawsze jest tak, jakby się chciało, ale jak być musi. Jonathanie…

— W moim przypadku jest. Od samego początku było. Popełniłem błąd, a Cambiel mnie oszukał — po­wiedział gorzko.

Męczyło go to od dawna.

_Nie powinien był tego mówić. Za późno… Obrazi się na mnie. Na pewno. Nie chcę z nim zwady…_

— Stało się i już się nie odstanie. Próżne żale… Chyba że chcesz mnie opu­ścić. Co cię tu trzyma?!

Zablokował jego kotłujące się myśli. Nie dał mu dojść do sło­wa, wyrzucając gwałtownie.

— Tobie jednemu ufam. Nie znam nikogo lepszego od ciebie — wykrztusił.

Patrzyli na siebie dłuższą chwilę w absolutnym milczeniu, badając się wzrokiem.

— W takim razie, w czym rzecz? — zapytał naraz mistrz.

Nie odpowiedział, wzdychając ciężko.

— Oberon i inni ostrzą sobie na ciebie kły. Walcząc z nimi, tylko się poranisz. Są od ciebie o wiele sil­niejsi. Mogę ich łatwo powstrzymać. Wiesz o tym — zawiesił na chwilę głos, lustrując go wzro­kiem. — Ale jak mam to zrobić, kiedy łączy nas jedynie umo­wa, pakt zawarty z Cambielem? Zmie­szana krew nie ma mocy, jeśli nie ma w niej tej iskry, pasji. Tego zaangażowania, porozumie­nia, któ­rego nie da się ni­czym innym za­stąpić. Czy nie rozumiesz ja­kie to ważne? — uświadomił mu na­gle. — Musimy za wszelką cenę chronić nasz klan. Po­słuszeństwo i lojal­ność mogą nie wystar­czyć, kie­dy brak w tym odpowiedniej mocy. Razem zna­czymy więcej. Podzieleni zginiemy w konfronta­cji z rezydentami z Klanów Cienia. Wiesz jacy groźni są ci z Odwróconej Gwiazdy, a jeszcze gorsi są ci z Deepshadow. Obyś nie miał nigdy z nimi do czynienia. Bo z ich łap już cię nie wyciągnę.

Patrzył, jak kiwa głową, a oczy mu szarzeją.

Milczał nadal jak zaklęty.

— Przykro mi, że tego nie rozumiesz Jonathanie.

Odwrócił się. Po czym odszedł, zostawiając go samego.

Łowca pogrążył się w smutku, gryzł się w sobie. Nie potrafił sprostać jego oczekiwa­niom. Oddać mu to, co w jego mniemaniu należało tylko do niego. Żyli ra­zem od wielu lat, a jednak gdzieś obok siebie. Mistrz nie ingerował w jego sprawy. Nie nadużywał też wobec niego władzy i na wiele mu pozwa­lał. Myślał, że to wystarczy. Był jednak w błędzie. Przez ten cały czas czekał, aż wreszcie ocknie się ze snu.Rozdział 5

Melbourne (Albert Park)

Niespokojny wiatr poruszał gałęziami drzew. Płoszył z krzaków ptactwo i inną zwierzynę. Naraz w jasnej poświacie księżyca pojawiła się postać Kruczowłosego.

— Nie słyszałem, kiedy nadszedłeś…

— Witaj Rem!

— Witaj Kapłanie! Kontaktowałem się z Neilem. Ma odpowiedniego kandydata — oświadczył, kła­niając mu się z należytym szacunkiem. — To brat od Ojca Aureliana. Zwer­bował go i próbuje prze­niknąć do tajemnic zakonnika. Do księgi, którą rzekomo ukończył.

— Wiem o tym.

Omiótł go szybkim spojrzeniem kapłan.

— A zatem nie jestem pierwszy, który ci o tym doniósł — odparł, lekko zdezorientowany. Myślał, że go tym zaskoczy. Jednak Ariel nie dał się nikomu tak łatwo zaskoczyć. Był silniejszy niż kiedy­kolwiek przedtem, mimo że stare nawyki i namiętności w nim pozostały.

— Jak widzisz. Nie po to chciałem się z tobą spotkać. — Omiótł go szybkim spojrzeniem. — Musi­my porozmawiać o czymś znacznie ważniejszym.

— Słucham…

Ariel podszedł do niego bliżej, jakby chciał mu coś rzec do ucha…

— Za sprawą Pierwszego wiem o rzeczach, o których ty, Nithael i inni z kla­nu nie macie najmniej­szego pojęcia… — zawiesił rozmyślnie głos, widząc, jak uważnie go słucha.

— A mianowicie?

Obserwował uważnie tęczówki jego oczu, kiedy niespodziewanie spojrzał mu prosto w twarz.

— Rembrandcie… musisz wiedzieć, że tylko pozornie rośniemy w siłę. Rezydenci z klanów cienia wciąż psują nam szyki. Panoszą się wśród ludzi i mają coraz większe wpływy. Gdyby nie to, że po­radziliśmy sobie z wilkołakami oraz z plagą zombie byłoby z nami kiepsko… Jednak czyha na nas inne, o wiele większe niebezpieczeństwo…

— Rezydenci z Odwróconej Gwiazdy? — wysnuł wniosek Brązo­wowłosy.

— Niezupełnie…

— To jakiś test? Sprawdzasz moją lojalność?

Dziwiło go to, że rozmawiają za pomocą słów, szkolił się przecież u niego w wyższej telepatii.

— Skądże.

— Więc dlaczego rozmawiamy jak ludzie?

— Nie ma potrzeby, by porozumiewać się za pomocą myśli. Tym bardziej że już to dobrze opano­wałeś. Mam sentyment do takiej formy komunikacji. Chyba ci to nie przeszkadza?

Łowca pokręcił głową, spuszczając wzrok. Jedyne co było pewne w ich kontaktach, to ciągła nie­pewność. Czuł, że nie może przekroczyć pewnej granicy. Mimo że najchętniej by to zrobił.

— Czytałeś traktat z księgi Lewiatana. Rozdział 18- ty? — zaskoczył go pytaniem Ariel.

Musiał się chwilę zastanowić, by mu odpowiedzieć…

— Nic nie wiem o rozdziale 18- tym, a też go czytałem. Księgi są stare, zupełnie nie na te czasy… fałszują, zaciemniając rzeczywistość.

Znów ośmielił się zatopić w otchłani jego nieprzepastnych, czarnych oczu. Tym razem patrzyły na niego jakby bardziej przyjaźnie. To poczucie napełniło go siłą, ale i niepokojem. Miał niewzru­szone przekonanie, że nadal mu sprzyja.

Kapłan emanował niezwykle magnetycznie. Chciał przeniknąć jego aurę. Poczuć światło, które miał w sobie. Jednak oprócz dystansu wzbudzał w nim też szacunek, podobnie jak Świetlisty. Przywódca ich rodu. Każdy z rodów był częścią Klanu Dawida, któremu przewodził Ar­cykapłan Cambiel.

— Księgi nie pomieszczą wszystkiego — odparł. — A jednak warto je czytać.

— Nithael też tak uważa.

— W tych księgach jest też o końcu świata. Istnieje Rozdział 18- ty. Jednak nie każdy ma do niego dostęp. Tam wszystko dokładnie wyłożono. Koniec ma niebawem nadejść.

— Co z tego, skoro jesteśmy nieśmiertelni? — Patrzył na niego zastanawiająco. — Przetrwamy i od­budujemy cywilizację na nowo. Nie raz już przecież tak było…

— Nithael ci to powiedział?

Potwierdził skinieniem głowy, choć znacznie więcej dowiedział się od innego wyższego kapłana, którego imię zatrzasnął w swoim umyśle. Miał też własne przemyślenia na ten temat.

— Świetlisty uważa, że powinniśmy wszyscy transformowować. Wtedy przejście na wyższy po­ziom obędzie się bez większych strat. Wszyscy diakoni muszą przejść przez portal. Ty też, jeśli chcesz nadal żyć. Przedtem jednak musisz przekonać Nithaela. Bez niego to będzie bardzo trudne. Nawet ja ci nie pomogę ani więksi ode mnie. Tyl­ko wtedy, gdy skumulujemy jak najwięcej tak nam po­trzebnej praenergii zdołamy ocalić nasz ród. Cały nasz klan musi przez to przejść. Mówię to tyl­ko przez wzgląd na to, co było kiedyś…

— Jak mam go przekonać? — Niespokojny, miotał się w sobie. — On mnie nie posłucha.

— Wkrótce przejrzy na oczy. To nieuniknione. Nawet ludzie to czują w trzewiach. Niebawem ich mały świat wywróci się do góry nogami. Wieści roznoszą się bardzo szybko. Nic w eterze nie ginie. Ci, co nas słuchali, już dalej przekazują wiadomość — zaznaczył. — I o to mi właśnie chodziło. Jed­nak ist­nieje też inne zagrożenie… — Zawiesił głos i powiódł oczami wokół, wydymając nozdrza.

— Poszli. Możesz mówić dalej — stwierdził po chwili łowca, idąc za jego przykładem.

I on zdążył się zorientować, czemu służy ich czysto werbalna rozmowa. Nie był głupi.

— Pogromcy. Oni są pewnym problemem.

— Rozgromiliśmy ich przecież.

— Ale znowu powrócą. I to mocniejsi niż kiedykolwiek przedtem. Zwłaszcza Hana.

— A któż to jest??

— Pogromczyni, która może sporo namieszać. Sprowadzi tu Serafina. To właśnie ich spotkanie zaważy na naszym dalszym losie. Nie można do tego dopuścić. Trzeba położyć temu kres.

— Ale jak?

Rem pogrążył się w zadumie.

_Nithael też coś o tym wspominał. Pogromczyni, jakiej jeszcze nie było. Kim ona jest??…_

_— _Powiem ci następnym razem, jak się znów spotkamy.

— Dobro naszego klanu jest dla mnie najważniejsze — powiedział łowca.

— To właśnie chciałem usłyszeć.

Patrzył, jak szybko znika za rozłożystymi konarami drzew…

_„Doskonale Arielu”._

Postać spłynęła z góry, materializując tuż się przed nim.

_„Wiedziałem, że przybędziesz… Czułem to Świetlisty”._

Pokłonił mu się, widząc, jak kładzie mu rękę na ramieniu.

_„Nie mogłem sobie odmówić ujrzenia twej błyskotliwej dyplomacji w działaniu. Jesteś coraz lep­szy mój przyjacielu”._

_„Uczyniłem to, co mi kazałeś… Staram się być przydatny”._

_„Poszło ci znakomicie, gdyby nie pewien dość istotny szczegół”._

_„Wybacz. Szkoda by było stracić ich obu, mimo wszystko. Transformacja jest konieczna. Każdy sposób jest dobry, by osiągnąć zamierzo­ny cel”._

_„Nithael się opiera, ale na Rema masz bardzo duży wpływ”._

_„Tak, wiem. Z pewnością zrobi, co mu każę. Co tylko będziemy chcieli”._

Zatopił wzrok w jego jasnej, opalizującej skórze. Podobnie jak i jego, jaśniała. Byli zgodni, zjed­noczeni ze sobą we wspólnej sprawie i razem, konsekwentnie zmierzali do celu.

„_Co ty będziesz chciał” _— poprawił go Sith.

_„Nie zamierzam tego wykorzystywać w inny sposób” —_ dodał.

_„Ale pomyślałeś o tym… Wziąłeś to pod uwagę?”._

_„Tylko przez moment” — przyznał._

_„Powinieneś się wreszcie pogodzić z Nithaelem, schować wzajemne urazy”._

_„Wiem. Pracuję nad tym przez cały czas”._

_„A więc jesteśmy zgodni, by w tej rozgrywce nie ucierpiał żaden z naszych”._

Kruczowłosy nic już więcej nie powiedział. Pochylił głowę na znak głębokiego szacunku.Rozdział 19

Perth (Swan Valley)

Pośród krzewów winogron przechadzał się Cambiel w towarzystwie wysokiego, niebieskookiego szatyna. Mistrz złożył mu raport ze swoich dokonań, ale też przyniósł nie najlepsze wiadomości.

— Wiem już o tym. Wszystkie papużki o tym skrzeczą. Jedni i drudzy też już u mnie byli. Tak po prawdzie to chciałem się z tobą zobaczyć Fabianie.

— Rzadko mamy się teraz okazję widywać Przewodniku — przyznał, uważnie na niego patrząc.

— Tak. Bywam ostatnio bardzo zajęty. Ty zresztą też masz co robić. Jesteś moją prawą ręką Fabia­nie. Jednak gdyby nie Kapłanka Lenora… ciężko by mi było utrzymać wszystko w należytym po­rządku — przyznał. — Łowcy i diakoni są najtrudniejsi do opanowania i stale trzeba ich upominać.

Przy nim mógł sobie pozwolić na podobne słowa. Zawsze cenił sobie przyjaźń i towarzystwo. Fabiana. Nazywano go też Królem Elfów. Był jednocześnie uzdrowicielem i wielkim magiem. Li­czono się z nim, mimo że nie transformował powyżej mistrza.

— Masz swoich zaufanych strażników, którzy zrobią dla ciebie wszystko. I mnie — dodał.

— Ale ty jesteś najlepszy.

— Każdego da się zastąpić — odparł skromnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: