- promocja
Roxy - ebook
Roxy - ebook
Mrożące krew w żyłach spojrzenie na epidemię opioidów, autorstwa Neala Shustermana i Jarroda Shustermana, bestsellerowego duetu „New York Timesa”.
Nad światem zwykłych ludzi rozciąga się toksyczna kraina iluzji, w której trwa niekończąca się Impreza. Ludzie znają jej uczestników po prostu jako „narkotyki”, „opioidy”, „leki”. Ale tutaj są oni złowrogimi bogami, bawiącymi się losem śmiertelników. Dwoje z nich, Roxy i Addison, założyło się o to, które z nich szybciej doprowadzi swoją ofiarę na samo dno…
Ich celem są Isaac i Ivy Ramey. Ivy jest nadpobudliwa i ma problemy z koncentracją. Isaac desperacko stara się wyzdrowieć po kontuzji sportowej, która może przekreślić jego szanse na stypendium. Oboje sięgają po pigułki, które mają im pomóc.
To początek ich wyścigu na dno, w którym stawką są życie i śmierć… Czy któreś z nich go wygra? I czym tak naprawdę jest w tym przypadku wygrana?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9982-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Roxy to powieść o uzależnieniu od leków sprzedawanych na receptę. Choć wiele opisanych w niej substancji zostało stworzonych z myślą o pomaganiu ludziom, zmagamy się obecnie z epidemią ich nadużywania. Mamy nadzieję, że dzięki lekturze Roxy czytelnicy zrozumieją lepiej, jak te leki potrafią być podstępne, kuszące i niebezpieczne. Osobom zmagającym się z nałogiem oraz ich najbliższym ta książka zapewni katharsis, a jednocześnie dostarczy mocnych przeżyć.
Niech lektura będzie dla Was poruszającym, a jednocześnie pouczającym przeżyciem!
Neal i Jarrod Shustermanowie1. NALOKSON
Nie jestem superbohaterem. Ale mogę uchronić cię przed tym, który się za niego podaje.
Nie jestem czarodziejem. Ale mogę rzucić zaklęcie, które przywróci cię do życia.
No, prawie.
I, niestety, nie zawsze.
W sumie jestem twoją ostatnią deską ratunku – twoją ostatnią nadzieją, kiedy nadzieja zapada się w osobliwość zgniatającą siłą swojej grawitacji nie tylko ciebie, lecz także wszystkich dokoła.
A zatem jesteś ty i jestem ja. Oto całe dramatis personae naszej tragedii. Jej przebieg nigdy nie jest identyczny, ale zawsze taki sam.
Dziś akcja rozgrywa się w domu przy ulicy, którą wytyczono jeszcze w czasach, kiedy marzenia miały postać mlecznobiałych sprzętów AGD, a samochody przypominały śródlądowe statki, zbyt dumne, żeby sunąć pospinane pasami bezpieczeństwa.
Kiedyś było to przedmieście, ale już dawno temu pochłonęło je galaretowate miejskie tsunami. Dzielnica na zmianę podupadała i rozkwitała. A ta ulica? Ta ulica jest dziś martwa. Została poświęcona w imię wyższego dobra.
Drzewa zacieniające ją z obu stron powycinano, ich pnie przerobiono na drewno opałowe, a konary zmielono w rozdrabniaczach. Większość drzwi i okien wymontowano i wywieziono, więc domy stoją teraz z całkowicie martwymi oczami i ziejącymi, milczącymi gardzielami. I tak prawie przez półtora kilometra. Dalej są już tylko buldożery i sterty gruzu, a za nimi betonowe filary wznoszące się do nieba niczym kolumny starożytnej świątyni.
Niedługo powstanie tu autostrada. Sześciopasowy korytarz, który rozetnie dzielnicę na dwie połowy, dokładnie wzdłuż tej ulicy, w brutalnym rytuale zwanym wywłaszczeniem.
Kiedy zapada noc, skazana na zagładę ulica pogrąża się w większym mroku niż jakakolwiek inna część miasta.
Właśnie tam jesteś. W piątym domu od lewej.
Nie mieszkasz w tej części miasta, ale coś cię tu przywiodło, przyciągnął cię mrok tak gęsty, że możesz się nim opatulić jak kocem.
Latarka rozświetla znajomą scenerię. Jeden funkcjonariusz, dwoje ratowników medycznych. No i ja.
Ratowniczka pochyla się nad tobą – przyciska palec do szyi.
– Tętno ledwo wyczuwalne – mówi. – Jeżeli jest, to słabe.
To pomieszczenie służyło kiedyś za sypialnię. Teraz nie ma w nim ani łóżka, ani toaletki z lustrem. Ostały się jedynie pozostałości biurka i połamane krzesło, na którym nikomu nie zależało. Leżysz na dywanie nakrapianym pleśnią, który wygląda jak wielki siniak rozciągający się od ściany do ściany. Epicentrum beznadziei.
– Nie wyczuwam oddechu. Zaczynam resuscytację.
Normalnie wystroju wnętrza dopełniałyby jeszcze szczury, ale firma zwalczająca szkodniki była tu już wcześniej, wyposażona w kilku moich bezwzględnych kuzynów. Nigdy nie udaje im się za to pozbyć karaluchów – nieważne, jak bardzo próbują. Karaluchy to najwięksi wygrani tego świata. Niepokonani, bez względu na sytuację.
Ciebie z kolei pokonano. Do jakiego stopnia, to się dopiero okaże.
Trzydzieści uciśnięć klatki piersiowej, dwa wdechy. Powtórzyć.
Drugi ratownik przygotowuje mnie do akcji, a policjant podaje przez radio twój rysopis. Nie wiedzą, kim jesteś. Ja też tego nie wiem, ale za chwilę poznamy się lepiej. Znajdę się w tobie. W intymnym akcie, którego ani ja, ani ty nie chcemy, ale którego oboje potrzebujemy. Ostatecznie do tego zostałem przecież stworzony. A ty? Ty nie masz wyboru.
– Podaję nalokson.
– Tylko traf w mięsień.
– Zawsze trafiam.
Igłą wbija się głęboko w twoje lewe udo, a ja rozlewam się po tkance mięśniowej w poszukiwaniu naczyń włosowatych, które poniosą mnie do większych naczyń krwionośnych. No proszę – jednak wciąż żyjesz! Słyszę bicie twojego serca! Wolne, przytłumione, ale jednak!
Wlewam się z powolną falą słabego tętna do komór serca, wypływam z nich i ruszam w górę w stronę mózgu. Tylko stamtąd mogę cię uratować. Wydrę cię z ich szponów.
Ich.
Innych. Tych, którzy przejmują się twoim losem tylko wtedy, kiedy trzymają cię w swoich ramionach jak jakąś obszarpaną dziecięcą zabawkę. Nie wiedzą, co to miłość – znają tylko zaborczość. Obiecują zbawienie, a częstują… tym:
Trzydziestoma uciśnięciami klatki piersiowej, dwoma wdechami. I mną.
To właśnie ty i tobie podobni pozwalacie im nad sobą zapanować – pozwalacie na to każdego dnia. Kto, jeśli nie ty, miałby wytworzyć energię potrzebną do zasilenia jasnych migoczących świateł ich niekończącej się Imprezy? Jak możesz nie zauważać nowotworu czającego się w sercu tej uwodzicielskiej siły – moich brutalnych kuzynów? Pustki pośrodku twojego pragnienia? Oni uważają się za bogów, ale w ostatecznym rozrachunku są dokładnie tym samym co ja. Zwykłymi związkami chemicznymi. Owszem, złożonymi, ale przecież niczym więcej niż tynkturami, destylatami, banalnymi farmaceutykami. Związkami chemicznymi stworzonymi przez naturę albo człowieka, żeby oszukiwać twoje związki chemiczne.
Jeżeli są żywi, to tylko dlatego, że otrzymali to życie od ciebie. Podobnie jak pozwolenie na zakończenie twojego. Jeżeli zaczynają odgrywać nieprzypisane im wcześniej role, to tylko dlatego, że ty postawiłeś je na scenie.
A zatem spektakl już się rozpoczął. Widownia przygląda się aktorom spokojnie i obojętnie – czeka, aż dostarczą jej rozrywki, choć może jest zwyczajnie zbyt zblazowana, żeby na to liczyć.
Ale przecież musimy spróbować, prawda?
Tak więc, w przerwach między uciśnięciami klatki piersiowej i wdechami, odegram swoją rolę i postaram się wyszarpnąć twój los z rąk kapryśnych „bogów”.
Nie jestem superbohaterem. Nie jestem czarodziejem. Ale mogę cię uratować. Rzecz w tym, że udaje mi się to tylko w połowie przypadków. Często przybywam za późno. Na scenie zawsze toczą się zmagania między zwycięstwem a tragedią.
Dziś gasnące światła rampy oświetlają tragedię.
Twoje serce zaczyna migotać. Zaciska się niczym pięść przepełniona wściekłością… po czym się rozluźnia. Fala ustaje. Nic nie zdziałam, jeśli nie dotrę do mózgu. Ratownicy nie zaprzestają resuscytacji, nie zmienia to jednak faktu, że twoje życie właśnie się skończyło w posiniaczonym pokoju gnijącego domu przy ulicy, która niedługo i tak zniknie z powierzchni Ziemi.
Do dużego palca u nogi przypinają ci przywieszkę z nazwiskiem, które znaleźli w dokumencie tożsamości, oraz inicjałem imienia:
I. Ramey
Potem wywożą cię na noszach, a mnie nie pozostaje nic innego, jak rozpłynąć się po twoich naczyniach krwionośnych – jeden z wielu związków chemicznych, który zostanie wykryty podczas sekcji zwłok.
Przeklinam te inne.
Mój bezduszny klan ściągnął cię na Imprezę, a potem porzucił w tym opuszczonym miejscu. Nawet ci, którzy próbowali uratować ci życie, są zbyt zmęczeni swoim, żeby uronić nad tobą choćby jedną łzę.
Przysięgam, że gdybym miał głos, opowiedziałbym twoją historię, choćby po to, żeby dowiedzieć się, kim jesteś.2. ISAAC, IVY I PRZENIKLIWY BÓL
Dwa miesiące wcześniej…
„Ivy musi gdzieś tu być – myśli Isaac Ramey, gdy przeciska się przez drzwi prowadzące do meliny, w nadziei że odnajdzie tam siostrę. – Na sto procent, ona uwielbia takie klimaty”. Dom cuchnie wymiocinami, hormonami i piwem. Isaac krzywi się z niesmakiem, ale nadal brnie przez salon. Wokół niego kłębią się nieroby, wypaleńcy i ćpuny – wszyscy zbyt odurzeni, żeby zdawać sobie sprawę, że kiedy freakdansują do muzyki techno, dla kogoś trzeźwego wygląda to tak, jakby udawali zawał serca. Albo, co gorsza, naprawdę dostali zawału serca podczas tańca. A to byłaby cholernie kiepska śmierć, ponieważ ludzie wokół klaskaliby z zachwytem, wpatrzeni w kogoś wstrząsanego śmiertelnymi drgawkami.
Isaac musi się skoncentrować na zadaniu. Przeczesuje wzrokiem cały ten gnój. Dziewczyna z głową ogoloną do połowy. Chłopak, który cały się zasikał. Obskurny gość, za stary na taką imprezę, gadający z dziewczyną, która jest na nią za młoda. Żaden z tych widoków nie dziwi Isaaca. A jeśli ten wieczór miałby przypominać każdy inny piątek, znajdzie tu też Ivy. Siostra urodziła się rok przed nim, ale on coraz częściej czuje się jak jej starszy brat.
Nie chodzi o to, że nie lubi się bawić. Jest w przedostatniej klasie szkoły średniej, więc oczywiście zaliczył wiele imprez, których przebieg nie spodobałby się rodzicom… No, ale imprezy, które lubi jego siostra, to zupełnie coś innego. Na nich podejrzane sprawy nie dzieją się za zamkniętymi drzwiami, ale na pełnym widoku – żałosne i desperackie wpychanie głowy w imadło, żeby tylko zapomnieć o swojej nikłości.
Isaac wychodzi na zewnątrz. Ogród z tyłu domu jest zarośnięty i znajduje się w nim basen w kształcie ameby. Jego rozmiary pozwalają co najwyżej pounosić się na wodzie i potajemnie wysikać. Może właśnie dlatego woda jest mętna i zazieleniała niczym probówka w laboratorium bioterrorystycznym.
Zaraz potem dostrzega siostrę – zdradzają ją neonowo niebieskie włosy. Ivy stoi nad basenem z właścicielem lokalu, Craigiem, jej chłopakiem, wieczną ofiarą losu. Craig musi być ucieleśnieniem wszystkich koszmarów sennych rodziców Isaaca: szczurze paznokcie, zlewające się ze sobą tatuaże i włosy upięte w kok, sterczące na tyle głowy jak guz.
– Ivy! – woła Isaac, zbliżając się do nich.
Musi wypowiedzieć imię siostry trzykrotnie, zanim zdoła zwrócić jej uwagę. Dłuższą chwilę zajmuje jej też ukrycie zdziwienia na jego widok.
– Mama i tata wiedzą, że wymknęłaś się z domu, i lada chwila wpadną w szał.
– I w związku z tym wysłali ciebie?
– Nie mają pojęcia, gdzie jesteś ani że poszedłem cię szukać.
Ivy się odwraca i odchodzi – typowa reakcja na wszystko, co jej się nie podoba. Zwłaszcza po alkoholu. Isaac dogania ją i przytrzymuje, żeby nie zatoczyła się w krzaki.
– Jeżeli dowiedzą się jakoś o tej imprezie i znajdą cię tu w takim stanie, będziesz miała poważne kłopoty. Podziękujesz mi jutro.
W głowie Craiga niespodziewanie budzi się do życia dostatecznie dużo szarych komórek, żeby zauważyć obecność Isaaca.
– Hej, ten gość cię zaczepia? – pyta Ivy.
– Stul mordę, Craig. To mój brat. Widzieliście się z sześć razy. – Dziewczyna odwraca się do Isaaca. – Nie jestem dzieckiem, nie musisz mnie niańczyć. Wracaj do domu i odrabiania lekcji, czy co tam lubisz robić w piątkowe wieczory.
– No właśnie – wtóruje jej Craig. – Słyszałeś, co powiedziała. Panna chce poimprezować ze mną.
Akurat w tej chwili Isaac dostrzega w dłoni Craiga torebkę z narkotykami, która dynda między palcami jak moszna wypełniona tajemniczą zawartością. Na ten widok budzi się w nim jakaś pierwotna siła, która przejmuje kontrolę nad jego ciałem i każe mu wytrącić torebkę z dłoni Craiga i posłać ją prosto do basenu.
– Ups, sorry – mówi.
Normalnie nie należy do osób szukających zwady, ale czasami sytuacja nie daje mu wyboru.
– Co, do diabła… – Szok na twarzy Craiga przeradza się w furię i chłopak skacze na Isaaca.
Zaczynają się mocować, ale szarpanina szybko przeradza się w bójkę na całego. Wokół gromadzi się horda naćpanych zombie skupiających na nich swoją mocno ograniczoną uwagę.
Silniejszy Isaac zadaje kilka ciosów, ale Craig chwyta kubek z jakimś mocnym alkoholem i chlusta przeciwnikowi zawartością w oczy. Supermocą Craiga są brudne zagrywki, a to daje mu pewną przewagę.
Teraz to Craig zadaje ciosy Isaacowi, który zmaga się z piekącymi oczami. Wali go po głowie, raz za razem trafia też w korpus. Wszystkie chwyty dozwolone, byle tylko wyrządzić jak największą krzywdę, zanim Isaac znów będzie widział. Ivy próbuje ich rozdzielić, ale bez powodzenia.
W końcu Isaac odzyskuje wzrok na tyle, że udaje mu się zdzielić Craiga w środek twarzy tak mocno, że łamie mu nos. Z kolei Craig, tuż przed tym, jak sparaliżuje go ból, popycha Isaaca z całych sił, przez co ten wywija orła do tyłu.
Ivy natychmiast doskakuje do leżącego brata i pomaga mu się podnieść. Spogląda na Craiga, który wymienia właśnie po kolei wszystkie znane sobie przekleństwa, trzymając się za nos.
– Porąbało cię czy co!? – wrzeszczy Ivy do Craiga.
– To on zaczął! – odpowiada tamten.
Ale ona nie zamierza z nim dyskutować.
– Zjeżdżaj stąd i zostaw nas w spokoju!
Craig odwraca się do nich plecami zdecydowanie za szybko, czym pokazuje, jak mało mu tak naprawdę zależy.
– Jak sobie chcesz. Ty i cała twoja rodzina jesteście porąbani – stwierdza, po czym podchodzi do basenu i wlepia wzrok w mętną wodę, ubolewając nad stratą swojej małej plastikowej moszny.
Dopiero po opadnięciu poziomu adrenaliny Isaac się orientuje, że boli go kostka. Wręcz rwie. Chodzi nie o jakieś banalne zwichnięcie, tylko o ból sięgający kości. Chłopak wie już, że szybko mu to nie minie. Kiedy Ivy widzi, jak brat utyka i się krzywi, pomaga mu obejść dom. Razem wychodzą na ulicę.
Podchodzą do starego srebrnego chryslera sebringa należącego do Isaaca. Wóz stoi zaparkowany przy krawężniku. Chłopak opiera się o niego i wypuszcza powietrze z płuc. Uświadamia sobie, że przez całą drogę wstrzymywał oddech. Gdy otwiera drzwi do samochodu, przenosi nadmiernie ciężar na kontuzjowaną kostkę i niemal upada na ziemię. Robi mu się ciemno przed oczami, ale zaraz potem świat staje się na powrót wyraźniejszy, mimo że ból łagodnieje tylko odrobinę. Właśnie wtedy uświadamia sobie, że proste zadanie powrotu do domu niespodziewanie się skomplikowało.
– Nie jestem w stanie prowadzić z taką kostką…
– Ehm, to tylko automat, nie wystarczy ci druga noga?
Isaac chwilę się nad tym zastanawia, ale ostatecznie kręci głową.
– Zawsze używam prawej. Nie mam pojęcia, czy poradziłbym sobie lewą.
– Dobra, to ja poprowadzę. – Ivy wyciąga ręce po kluczyki, ale Isaac dobrze wie, że nie powinien jej ich dawać.
– Nie. Jesteś pijana. Albo gorzej.
Siostra piorunuje go wzrokiem.
– Gorzej? Wypraszam sobie.
– A nie? Odniosłem wrażenie, że wszystko zmierzało w tę stronę.
– Jak śmiesz prawić mi kazania!
Isaac się wycofuje. Wie, że nie powinien był tego mówić.
– Zamówię ubera – stwierdza. – A po auto wrócę jutro.
Aplikacja informuje, że kierowca znajduje się w odległości trzech minut, co oznacza, że przyjedzie za dziesięć. Isaac i Ivy przyglądają się ludziom przechodzącym w obu kierunkach przez drzwi domu Craiga. Sąsiedzi wyglądają z zagniewanymi minami przez okna. Jeden z nich wychodzi nawet na werandę i zaczyna wykrzykiwać w stronę Isaaca i Ivy, zupełnie jakby to, że stoją na chodniku przed domem, czyniło z nich oficjalnych ambasadorów imprezy.
– Jeżeli to się zaraz nie skończy, dzwonię na policję!
– A dzwoń sobie, pojebie! – odkrzykuje Ivy.
Isaac daje jej kuksańca, żeby się przymknęła. Kiedy ten uber wreszcie się zjawi…
W końcu auto podjeżdża i wsiadają do środka. Isaac znów nadmiernie obciąża kostkę i stęka z bólu.
– Tylko nie myśl, że mnie uratowałeś – mówi do niego Ivy, kiedy ruszają. – Sama bym się stamtąd zabrała. Prędzej czy później.
Chłopak kiwa głową. „Pewnie by tak zrobiła – myśli. – Szkoda tylko, że wymagało to takiego zachodu”.
W aucie zapada niezręczne milczenie, a to oznacza, że ich relacja wróciła do normalnego stanu.
Ivy się uśmiecha.
– Mina Craiga, kiedy wrzuciłeś jego dragi do basenu, była bezcenna. Wyglądał, jakbyś mu nasrał do muesli.
Mimo bólu Isaac nie wytrzymuje i również się uśmiecha. Ivy nachyla się, kładzie głowę na jego ramieniu i zamyka oczy.
– Przepraszam – mówi, a on wie, że naprawdę jest jej głupio.
Nawet jeśli żadne z nich nie jest pewne, z jakiego dokładnie powodu.
Ivy naprawdę uważa, że sama zdołałaby wrócić do domu. Nawet jeśli jeszcze nigdy nie wyszła z imprezy, zanim nie spuszczono psów z łańcucha i nie wyrzucono wszystkich za drzwi. Oczywiście w przenośni. Supermocą Ivy jest wiara w rzeczy, o których wie, że są nieprawdziwe.
Po powrocie do domu postanawia wejść przez główne drzwi przed Isaakiem. Zapala światło, spodziewając się zobaczyć rodziców czekających na nich w ciemności. Zwykle tak to wygląda. Rozwój sytuacji można podzielić na trzy fazy. Faza pierwsza: rodzice dostają szału, gdy orientują się, że wymknęła się przez okno. Faza druga: przez siedem do dwunastu minut obwiniają się nawzajem o błędy wychowawcze. Faza trzecia: godzina zmarkotnienia w samotności, podczas której ojciec zaszywa się przed komputerem, a mama wymyśla nieistniejące obowiązki domowe, jak alfabetyczne układanie przypraw w kuchni albo łączenie skarpetek innych osób w pary. Ach, jest jeszcze faza krytyczna: co najmniej jedno z nich siada przy zgaszonym świetle w salonie, nasłuchuje dźwięków dobiegających z zewnątrz i odprowadza wzrokiem światła wszystkich przejeżdżających samochodów, dopóki Ivy nie wróci do domu.
Ponieważ Isaac dowiózł ją w miarę wcześnie, faza zaciemnionego pokoju nie zdążyła się jeszcze rozpocząć. Zamiast tego Ivy widzi wychodzącego z kuchni ojca, w którym zdążyła już narosnąć spora ilość energii potencjalnej, a ta, jak wynika z jego miny, lada chwila zamieni się w kinetyczną.
– Dobry wieczór, ojcze – mówi Ivy.
Chciała, żeby te słowa zabrzmiały ironicznie i pogodnie, ale wyszło jedynie sarkastycznie. No cóż, im szybciej sprowokuje go do wrzasków, tym szybciej będzie po wszystkim.
Z łazienki wystawia głowę matka. Aha, więc przygotowali zasadzkę. Jedynym brakującym członkiem rodziny jest babcia, która mieszka z nimi od roku. Staruszka mądrze nie zamierza uczestniczyć w tym przedstawieniu.
– Mogłabyś się wytłumaczyć? – Matka zwraca się do niej, ale jednocześnie patrzy na Isaaca.
Z jego twarzy łatwiej coś wyczytać.
Ivy przygotowuje odpowiedź, ale zanim ma szansę się odezwać, Isaac wypala pierwszy:
– Wracałem od Shelby i pomyślałem, że podwiozę Ivy z kina.
Byłoby to nawet całkiem przyzwoite kłamstwo, gdyby Ivy nie była nadal mocno pijana i nie chwiała się na nogach. Ciekawe, czy rodzice zauważyli, że przyjechali uberem. Ech, ależ ona i Isaac będą się teraz musieli nagimnastykować przy składaniu wyjaśnień.
Isaac próbuje ukryć, że kuleje, ale niemal się potyka, gdy przechodzi przez pokój. Ojciec go podtrzymuje.
– Wszystko w porządku?
– Ja… skręciłem na treningu nogę w kostce. Nic wielkiego.
Jeżeli jednak Ivy czegoś się nauczyła w swoim życiu, to tego, że rodzice zawsze rozpoznają kłamstwo. Nawet jeśli ktoś okłamuje samego siebie.
Żeby zademonstrować, że kostka mu aż tak nie doskwiera, Isaac stawia kolejne kroki. I niemal natychmiast się wywraca. Ivy zastanawia się w myślach, czy zalety jej chłopaka choćby w przybliżeniu równoważą ogół jego wad.
– Coś kiepsko to wygląda… – stwierdza ojciec.
– Naprawdę nic mi nie jest, tato – zapewnia Isaac przekonująco poirytowanym tonem. – Pójdę obłożyć kostkę lodem, okej?
W tym samym momencie matka skupia wzrok na jego czole.
– Czy to jest krew?
A choć Ivy do pewnego stopnia się cieszy, że to nie ją poddają przesłuchaniu, jednocześnie się wkurza, że rodzice zupełnie o niej zapomnieli, odkąd zauważyli, że jej braciszek zrobił sobie kuku.
– Poszłam na imprezę – wypala. – Isaac przyjechał, żeby zabrać mnie do domu. Jest w takim stanie, ponieważ sprał Craiga.
Jeżeli już ma powiedzieć prawdę, może przy okazji postawić brata w dobrym świetle i dać ojcu pewną satysfakcję: nie dość, że Craig został sprany na kwaśne jabłko, to dokonał tego nikt inny, jak Isaac, jego własny syn.
Rodzice przenoszą groźne spojrzenia z powrotem na nią. Matka zaczyna prawić kazanie na temat niedotrzymywania obietnic i ciągłych nawrotów złego zachowania. W końcu daje za wygraną i tylko kręci z rozpaczą głową. Tego akurat Ivy nienawidzi najbardziej. Spojrzenia mówiącego: „Może i po raz kolejny się na tobie zawiedliśmy, ale wiesz co? Nie jesteśmy nawet zaskoczeni”.
– Ivy, naprawdę nie wiem, co mamy z tobą począć – mówi matka.
– Dlaczego mielibyście cokolwiek ze mną robić? Nie moglibyście dla odmiany zostawić mnie w spokoju?
No ale przecież nie mogą. A ona to wie. Opiekowanie się nią to ich obowiązek.
Wtedy do akcji wkracza ojciec.
– Umówimy cię na wizytę u doktora Torresa.
– Nie! – woła Ivy. – Nie jestem dzieckiem. Nie pójdę do żadnego dziecięcego psychiatry! – Wolałaby sama wybrać sobie jakąś upokarzającą karę niż przełykać tę, którą wyznaczyli jej oni.
W gabinecie doktora Torresa znajduje się mural z Kubusiem Puchatkiem w aptekarskim fartuchu.
– Do kogoś musisz iść. Ta cała twoja autoterapia niespecjalnie ci służy.
Autoterapia. Ciekawe, od kiedy picie wódki z przyjaciółmi nabrało medycznego charakteru. Ivy nie może ścierpieć myśli, że miałaby pójść do ciamajdowatego „profesjonalisty” w swetrze i z dyplomem w taniej ramce. A co, jeśli inaczej nie mogłaby uniknąć poważniejszych konsekwencji? Znajomy znajomego został podobno wywleczony z domu przez rodziców w środku nocy i zawieziony do jednego z tych obozów pracy przymusowej dla niezdyscyplinowanych nastolatków. Czy jej mama i tata potrafiliby zrobić coś takiego? Na tym etapie swojego życia Ivy nie ma pojęcia.
Isaac zdążył się wymknąć. Słychać, jak nabiera lodu w kuchni. Ich lodówka ma sadystyczną kostkarkę, która rozrzuca kostki we wszystkie strony, tylko nie tam, gdzie by się chciało. Ivy wchodzi do kuchni i widzi, że Isaac klęczy i z twarzą wykrzywioną bólem podnosi pokruszony lód z podłogi. Ivy mu pomaga i razem wrzucają kostki do torebki strunowej.
– Powinieneś go najpierw pokruszyć – mówi. – Albo przyłożyć woreczek z mrożonym groszkiem.
– Przy kruszeniu narobiłoby się więcej bałaganu, a używanie groszku byłoby marnowaniem jedzenia. A wiesz dobrze, co mama ostatnio sądzi o marnowaniu czegokolwiek.
– No wiem, wiem – przyznaje Ivy. – Zwłaszcza o tym, że ja się marnuję.
Liczyła na to, że rozbawi brata tym żartem, ale tak się nie dzieje. Może po prostu za mocno go boli.
– Do rana się uspokoją – zapewnia Isaaca. – Po prostu musieli się wyładować.
Być może. Tyle że Ivy nie jest pewna, czy sama tak łatwo zapomni o tym wieczorze. I to bynajmniej nie tylko przez jutrzejszego kaca.