- W empik go
Róża z Irlandii - ebook
Róża z Irlandii - ebook
Sara O’Riley jest jedną z najlepszych policjantek w wydziale podpaleń, więc to jej komendant przydziela kolejną sprawę. Ma ona znaleźć winowajcę, który podłożył ogień pod ekskluzywny butik w centrum Nowego Jorku. Kobieta poznaje na miejscu zbrodni Jamesa, którego jej szef poprosił o pomoc w śledztwie. Mimo faktu, że początek znajomości Sary i detektywa nie rozpoczyna się dobrze, rodzące się między nimi uczucie zaczyna całkowicie odbiegać od niechęci, którą pałali do siebie od początku…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-534-6 |
Rozmiar pliku: | 761 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciężkie, ołowiane chmury wiły się jak złowieszcze węże nad drewnianym domem. Błyskawice lśniły na niebie, rozcinając ciszę głośnymi piorunami i lizały czubki drzew, strasząc tutejsze zwierzęta. Ptaki z przestrachem wzlatywały nad polami, szukając dla siebie bezpiecznego zakątka, zanosząc się przy tym dzikim lamentem. Drzewa uginały się pod naporem silnego wiatru, który ciężko wyginał ich gałęzie ku ziemi.
Staw lśnił złowieszczo, marszcząc swoją gładką taflę i łypiąc złym okiem na mały, drewniany dom stojący niewzruszenie wśród wichury i deszczu, który siekał z nieba, niby chcąc orzeźwić zeschniętą od gorąca ziemię. Liście z furkotem tańczyły agresywnie w powietrzu, uderzając o szyby, w których lśniło żółte, ciepłe światło lampy.
W balkonowym oknie stanęła kobieta o cerze bladej jak porcelana. Jej włosy przypominały roztopioną miedź i lśniły jak grzywa pięknego, pełnokrwistego konia ze złotymi refleksami. Rysy miała delikatne jak płatki róż. Nie miała na twarzy śladu makijażu. Wypielęgnowanymi dłońmi obejmowała filiżankę, popijając spokojnie gorącą herbatę.
Miała na swym licu wyraz czystego zachwytu, który malował na jej wargach delikatny uśmiech. Uniosła dłoń i ułożyła ją na szkle, jakby chcąc przyłączyć się do szaleńczego tanga liści targanych przed wiatr. W środku domku było przytulnie, kominek z czerwonych cegieł zdobił środek salonu, gdzie otulona blaskiem ognia na stole lśniła odznaka.
Sara O’Riley odwróciła się od chaotycznego krajobrazu za oknem i odstawiła herbatę na stolik z wiśniowego drewna. Kanapa obita kremową skórą obsypana była wieloma kolorowymi jaśkami, które zapraszały do odpoczynku, jednak, choć chętnie poddałaby się i położyła, zapadając w sen, to za chwilę musiała wyjść na dwór, poddać się żywiołom i jakimś cudem dojechać do pracy.
Dywan z wyszywanymi, misternymi wzorami zagłuszył jej kroki, gdy w grubych skarpetach przemierzyła całą szerokość salonu i zatrzymała się w jadalni tylko po to, by zabrać komórkę ze stoliczka obok lustra. Wyświetlacz jaśniał i oznajmiał, że Sara ma dwa nieodebrane połączenia. Skrzywiła się, rzucając ukradkowe spojrzenie na szalejącą na dworze burzę. Narzuciła na ramiona skórzaną kurtkę i modląc się, by nie przemoknąć, otworzyła drzwi.
Deszcz ostrymi jak igiełki kroplami uderzył ją w twarz, gdy chciała przecisnąć się do swojego szarego bmw Hamann Tycoon, który jak dzielny rumak czekał na nią na mokrej trawie. Zacisnęła zęby i pobiegła do samochodu, z ulgą siadając na miękkim, szarym siedzeniu. Materiał mile pieścił jej plecy, kiedy wiązała mokre loki w koński ogon na karku.
Wyjechała z podwórza, wykręcając delikatnie kierownicą i wrzucając bieg. Może droga nie była najlepsza, ale za to pusta. Zaletą mieszkania za miastem było to, że jadąc do pracy, mogła trzy czwarte drogi odbyć spokojnie bez obawy o korki na drogach. Spojrzała na niebo i widząc, że przestało lać, odetchnęła z ulgą. Gdyby jeszcze trochę zmoczyła włosy, miałaby strzechę na głowie.
Skręciła w stronę biura komendanta, manewrując, aby dotrzeć tam jak najszybciej. Gdy komórka jej się rozdzwoniła, właśnie parkowała obok wozów policyjnych. Wbiegła szybko do budynku i ruszyła schodami w stronę wydziału podpaleń, ignorując trajkoczącą obok Jacqueline Durand, która trzymając stos papierów, nadawała Sarze nad uchem jak katarynka od momentu, gdy policjantka weszła do środka.
Jack Merci, wysoki blondyn o szczenięcych oczach, podniósł się ze swojego stanowiska, trzymając w zębach pączka obtoczonego w różowym lukrze. Ruszył za nią, próbując dotrzymać jej kroku.
— Cholera, O’Riley! Szef pieklił się, że nie może się do ciebie dodzwonić!
— Wiem. Spadaj, Merci. Muszę wiedzieć, gdzie on teraz jest.
— Pojechał na Empire State Building, jakiś debil podłożył tam ogień pod ten luksusowy butik z bielizną… No… — Machał dłonią w powietrzu, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie nazwę sklepu.
— Da Vinci — mruknęła, przeczesując swoje biurko w poszukiwaniu paralizatora; nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.
— Kupujesz tam bieliznę? — zapytał żartobliwie z uniesioną brwią.
Prychnęła w odpowiedzi.
— Wiesz, może zajmij się swoimi sprawami, a ja pojadę zobaczyć ten spalony budynek. Poza tym, jak dobrze pamiętam, to masz na głowię dużo papierkowej roboty.
— Niby od kiedy? — zapytał całkowicie zaskoczony.
Wzięła stos dokumentów ze swojego biurka i przeniosła je do jego stanowiska. Z impetem upuściła je na blat. Otworzył szeroko oczy i usta w niemym szoku.
— Od tej właśnie chwili masz pełno roboty. Zajmij się tym, amigo. — Na odchodnym rzuciła w jego kierunku krzywy uśmiech.
— Zaczekaj! Sara, do jasnej cholery…
Wybiegła z powrotem na chodnik i wsiadła do swojego samochodu. Nie zawracając sobie głowy zapinaniem pasów, ruszyła szybko w kierunku Manhattanu.
Wieżowiec o wysokości ponad trzystu metrów, wybudowany w stylu art déco i wznoszący się ponad budynkami miasta był zasłonięty częściowo słupem brunatnego dymu. Zerknęła na chmury, których kolor był niemal identyczny. Skręciła na parking w miejscu, gdzie powinien stać „Da Vinci”: ekskluzywny butik z bielizną damską, którą sprowadzano zza granicy. Stworzone były z najdelikatniejszych i najdroższych materiałów, dzięki temu niektóre zestawy kosztowały tyle samo, co miesięczny rachunek za zużycie prądu w mieszkaniu o wymiarach trzydziestu metrów kwadratowych.
Wysiadła, już po chwili odszukując wzrokiem szmaragdowych oczu swojego szefa. Stał wyprostowany z papierosem w dłoni i rozmawiał z jednym ze strażaków, którzy nadal gasili resztki ognia. Jego pomarszczona twarz nosiła ślady czasu, a słyszany z odległości kilku kroków głos zachrypnął przez lata od dużej ilości tytoniu.
— Komendancie. — Kiwnęła mu głową, biorąc od młodszego strażnika akta sprawy.
W teczce znajdowało się już zdjęcie budynku przed i po pożarze. Musiała przyznać, że choć nie stać ją było na ich drogą i ekskluzywną bieliznę, to zdecydowanie wolała poprzedni wygląd sklepu.
— O’Riley! Jednak ruszyłaś swój szanowny tyłek i zaszczyciłaś nas swoją obecnością — mruknął wkurzony Jonathan Menson i obrzucił ją zimnym spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
— Przybyłam najszybciej jak się dało. Co tym razem mamy na tapecie? — zapytała, aby odwrócić jego uwagę.
Komendant zaciągnął się dymem z papierosa i po minucie milczenia pokręcił głową.
— Dziwna sprawa, jak Boga kocham. Sklep wybuchł około piętnastej, czyli gdzieś godzinę temu. Żadnych śladów, jakichkolwiek świadków, którzy widzieliby kogoś podejrzanego i tym samym… żadnych podejrzanych.
Zmarszczyła brwi, przyglądając się kilkorgu ludziom, którzy węszyli wokół miejsca zbrodni. Nie znała nikogo z nich i stała się podejrzliwa. Nie przypominali cywilów, którzy zazwyczaj gromadzili się wokół miejsc zbrodni niczym sępy wokół padliny, tak samo jak i dziennikarze wraz z fotografami.
Darmowy fragment