Rozbite imperium - ebook
Rozbite imperium - ebook
Nie wszystkie potwory wyglądają tak samo. Nie wszystkie służą tylko wrogom.
Cesarstwo Mahruzańskie zostało napadnięte i nieuchronnie chyli się ku upadkowi. Życie przyjaciół i towarzyszy wisi na włosku. Nadchodzi zagłada, niesiona pazurami i kłami bestii zrodzonych z koszmaru i pradawnej, zakazanej magii.
Skończył się czas posłuszeństwa i dylematów. Nastał czas straceńczej odwagi. Czas, gdy Caldan musi złamać wszelkie zakazy, sprzeniewierzyć się wszystkiemu, czego go nauczono i sięgnąć znacznie dalej, niż kiedykolwiek śmiał pomyśleć. Sięgając po zakazane czary Caldan będzie musiał obnażyć wszystkie swoje uzdolnienia i słabości, rzucić na szalę nie tylko samego siebie, ale i życie swoich przyjaciół i porządek całego Imperium. Obnażony i wyjęty spod prawa, musi wygrać, jeśli chce przeżyć. Jeśli przeżyje, będzie musiał zapłącić za to zwycięstwo. Porażka zgubi cały świat, lecz zwycięstwo pogrąży samego Caldana.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-886-3 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powlókł się przed siebie, tam gdzie kierował go strażnik. Kajdany na nogach ocierały mu skórę. Zacisnął zęby.
Doskonale wiedział, gdzie popełnił błąd. Z obawy o Indryallę zwierzył się rajcy Tadeasowi. Mógł przewidzieć, że ten stary drań wykorzysta choćby strzęp przewagi nad nim, by wzmocnić własną pozycję. Radgir mógł teraz pocieszać się tylko tym, że miał przecież rację. Bóg-Imperator nie był Indryallaninem. A Indryalla nie była Bogiem-Imperatorem.
Niestety, mało kto spośród jego krajan był w stanie oddzielić jedno od drugiego. Ta wojna z Cesarstwem Mahruzańskim to przecież rojenie wariata. Nie dość, że bezcelowa, to na dodatek skazana na porażkę. Indryalla była bogatym krajem, utrzymującym stosunki handlowe z wieloma państwami, zaś indryallańskie rzemyśliwa cieszyły się słuszną sławą najlepszych na świecie. Choć tyle zdziałał Kelhak: rozwinął indryallańską wiedzę magiczną, zbudował rzemyślnicze szkoły i zadbał o to, by nie wymknęła mu się żadna studnia.
Czas jednak pokazał, że robił to wszystko z samolubnych pobudek: chciał zbudować armię na własne potrzeby. W żyłach większości wcielonych do niej czarodziejów płynęła jego krew. To dawało pojęcie, od jak dawna Bóg-Imperator obdzielał swym nasieniem rzesze chętnych kobiet.
Ale uważne oko nie mogło nie dostrzec, że Kelhak się zmienił – niegdyś życzliwy i łagodny władca z czasem stał się tyranem i despotą. A Indryalla zmieniła się wraz z nim. Nie był to już kraj, w którym dorastał Radgir. I nie uważał tak tylko przez łańcuchy na swoich nogach.
Podniósł wzrok i spojrzał wokoło, pilnując się, żeby nie obrócić głowy na tyle, by dać strażnikom pretekst do kolejnych ponagleń. Wraz z nim czekało kilkadziesiąt innych osób – wszystkie skute i nieposiadające się ze zdumienia, o twarzach nakrytych maskami przerażenia. Możni, doradcy, nawet kilku wysokiej rangi czarodziejów. Ich dłonie owijały prowizoryczne bandaże przesiąknięte czerwienią. Strażnicy poobcinali im palce. Jeden z nich szlochał skulony pod ścianą, krwawiąc wprost na podłogę.
To była czystka. Strażnicy nocą wdarli się ludziom do domów, obwołując ich zdrajcami. To nie sprawiedliwość, tylko jatka.
Radgir skrzyżował spojrzenia z inną doradczynią, kobietą imieniem Dorotha, która także stała na zimnej posadzce w nocnej koszuli. Nie pozwolili jej się nawet ubrać. Radgir darzył Dorothę zaufaniem; jej pierwszej zwierzył się ze swoich trosk.
Zabiłeś nas – mówiły jej oczy.
I mówiły prawdę.
Odwrócił wzrok i potarł niezgrabne, pomarszczone dłonie. Kiedy się tak zestarzał? Wtedy gdzieś po jego lewej skrzypnęły dwuskrzydłowe drzwi na dziedziniec. Wiatr poruszył płomieniami pochodni i zmroził gołe nogi Radgira. Do środka weszli kolejni żołnierze, zatrzymali się nieopodal drzwi i gestem przywołali do siebie strażników pilnujących więźniów.
– Wszyscy na zewnątrz! – huknął mężczyzna za plecami Radgira. Był tak blisko, że minister czuł od niego alkohol. – Uformować szereg! Zaraz pokażemy wam gdzie. Każdy z was zostanie poddany uczciwemu procesowi, nad którym czuwał będzie sam Bóg-Imperator, niechaj żyje wiecznie.
Radgir zacisnął wargi, ale słyszał, jak niektórzy spośród współwięźniów mamroczą odzew: „Niechaj żyje wiecznie”. Pokręcił głową. Nawet teraz – siłą wyciągnięci z łóżek i wywleczeni przez wyważone drzwi – nie mogli otrząsnąć się z wieloletniego przyzwyczajenia.
Gdy już znalazł się na zewnątrz, powlókł się po bruku we wskazanym kierunku, a potem na rozkaz stanął. Uprzytomnił sobie, że nie obchodzi go, co się stanie, bo i tak tego nie dożyje. Wraz z tą myślą spłynął na niego spokój.
Radgir odetchnął rześkim, nocnym powietrzem. Nad nim migotały gwiazdy. Bezchmurna noc. Nieruchoma. Piękna.
Żołnierze wnieśli stół i krzesło, które ustawili przy ścianie. Jeden z imperatorskich Milczących Towarzyszy stanął na lewo od Radgira. Olbrzym, chyba jeszcze wyższy niż pozostali członkowie jego kasty. Jego okryte skórzanymi rękawicami dłonie zaciśnięte były na rękojeści wielkiego dwuręcznego miecza, którego klinga opierała się o ziemię. Zza pleców Towarzysza wyszedł mężczyzna o urzędniczym wyglądzie, dźwigający oprawioną w skórę księgę, pryzmę papieru oraz przybory do pisania. Usiadł i zaczął rozkładać wszystkie utensylia. Radgir go rozpoznał. To Preben, sędzia pokoju, który słynął ze słabości do alkoholu i zbyt młodych dziewcząt.
Żołądek Radgira zwinął się w supeł. Preben zrobi tutaj tylko to, co będzie najlepsze dla Prebena, a z każdą kolejną monetą, która wpadła mu do kieszeni w ciągu minionych lat, stawał się coraz zagorzalszym poplecznikiem Kelhaka.
Było, jak Radgir się spodziewał – ten proces to granda.
Obok niego stała jakaś szlachcianka w łańcuchach, w odróżnieniu od innych ubrana w dzienne szaty. Jej droga suknia była jednak podarta i poplamiona od szarpaniny z żołnierzami, a rude włosy splątane i w nieładzie. Drżały jej ręce i mamrotała coś pod nosem. Radgir nachylił się do niej, żeby złowić szeptane słowa, ale nie zdołał nic zrozumieć. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy są w pobliżu jacyś żołnierze. Nie było. Dobrze.
Sięgnął ręką i ścisnął ramię kobiety. Wzdrygnęła się gwałtownie pod jego dotykiem.
– Sza! – szepnął i ścisnął jeszcze raz, nim ręka opadła mu do boku. – Wkrótce będzie po wszystkim.
Tylko tyle mógł zrobić w tych okolicznościach. Wypowiedziane słowa nawet jemu zabrzmiały żałośnie, jakby nie niosły ze sobą żadnej treści.
– Myślisz, panie... że puszczą choć niektórych z nas? Ja nic nie zrobiłam. Tylko gadałam, nic więcej.
Radgir przełknął rosnącą w gardle gulę.
– Możliwe. – Znów sklął się w myślach za słowa bez pokrycia. – Na pewno, pani. Bóg-Imperator jest litościwy.
A przynajmniej kiedyś był.
Szlachcianka pociągnęła nosem, nie unosząc głowy.
Radgir zwrócił się ku Prebenowi, który właśnie powiedział coś do stojącego obok żołnierza. Obaj buchnęli śmiechem, a potem sędzia zanurzył pióro w kałamarzu. Oficer w asyście szeregowców podszedł do pierwszej osoby w szeregu. Jednocześnie złapali nieszczęśnika za ramiona i na wpół zaprowadzili, na wpół zawlekli go do Prebena.
– Imię? – spytał sędzia dźwięczącym w grobowej ciszy głosem.
Więzień bąknął coś pod nosem. Preben nachylił się do niego.
– Głośniej! Nie mamy całej nocy.
Mężczyzna odkaszlnął i poderwał głowę, po czym utkwił wzrok w Prebenie.
– Sir Krugert z rodu Fruin-Dolandrarów – wyrzekł głośno i wyraźnie.
– Krugert, zgadza się. – Preben przejrzał papiery, aż znalazł jego nazwisko. Czytał przez chwilę, a potem przemówił: – Sir Krugercie, jesteś oskarżony o zdradę stanu, podżeganie do buntu przeciwko Bogu-Imperatorowi, zatajanie aktów zdrady oraz chędożenie rogacizny parzystokopytnej. Co masz na swoją obronę?
Na to ostatnie oskarżenie kilku żołnierzy buchnęło śmiechem. Preben skrzywił usta w grymasie rozbawienia.
– Kłamstwo! To wszystko bzdury! Co to ma znaczyć? – Więzień zaszamotał się bezskutecznie w uścisku żołnierzy, którzy ani myśleli go puścić. – Żądam audiencji u Boga-Imperatora. On wie, że jestem wobec niego lojalny!
Preben skrzywił się i łypnął z ukosa na oskarżonego.
– Jakbyś był, toby cię tu nie było! – zawołał, bryzgając śliną na blat. Zaraz opanował się i przetarł rękawem księgę i arkusz papieru. – Żądasz, powiadasz? Co za arogancja.
Krugert oklapł, jakby zeszło z niego powietrze.
– Róbcie, co macie do zrobienia – rzucił zrezygnowany. – Indryallanie nie powinni żyć w ten sposób. Zapomnieliśmy, kim kiedyś byliśmy.
– Zaprzeczasz zarzutom, a jednak zdradzieckie kalumnie leją się z twych ust – wyrzekł sędzia. – Nie mam innego wyboru, jak tylko orzec winę. Niech przodkowie zlitują się nad tobą.
Wskazał gestem strażników. Krugert milczał, gdy odciągali go na bok, powlekli przed Milczącego Towarzysza i rzucili przed nim na kolana. Żołdacy wykręcili skazańcowi ramiona, a on wrzasnął z bólu. Przygięli go bliżej do ziemi.
Milczący Towarzysz poruszył się. Spojrzał na człowieka u swoich stóp. Radgir chciał odwrócić wzrok, ale nie potrafił. Patrzył jak zahipnotyzowany na rozgrywającą się przed nim scenę.
Powoli, niemal niedbale, potężny miecz wojownika uniósł się, a potem rozmazał od nieludzkiej szybkości i przeniknął bez oporu przez odsłonięty kark szlachcica, tak jak rozgrzany nóż wchodzi w masło. Głowa stuknęła o bruk, a z szyi bryzgnęła krew. W chłodne powietrze poniósł się obłok pary.
Radgir usłyszał, że ktoś skamle. Dopiero po chwili dotarło do niego, że dźwięk wydobywa się z jego własnych ust. Stojąca obok niego szlachcianka zachwiała się na nogach i padła na ziemię. Zewsząd słychać było krzyki i wrzaski.
Strażnicy rzucili bezgłowe ciało Krugerta w kąt utworzony przez ścianę budynku i kamienny mur. Jeden cofnął się po głowę, którą podniósł, trzymając za włosy. Rzucił ją tam, gdzie leżała reszta ciała. Potoczyła się po ulicy i znieruchomiała.
Radgir z wysiłkiem oderwał wzrok od okropnego widoku. Serce łomotało mu w piersi. Okrucieństwo dla samego okrucieństwa. To nie demonstracja siły, nie pokazowa egzekucja mająca stanowić przestrogę dla innych – oni po prostu lubili to robić. To nieludzkie. Człowiek się tak nie zachowuje. To bestie, bestie w ludzkiej skórze.
Rozejrzał się i znalazł na sobie wzrok Prebena. Wyprostował się, wyprężył jak struna.
– Na razie zostawcie kobietę – polecił Preben strażnikom. – Dopóki się nie ocknie, nie będzie z nią zabawy. Dawajcie tu starego.
Nie czekając na strażników, Radgir sam podszedł do stołu. Kolana mu drżały, ale nie przewrócił się.
– Imię? – rzucił Preben tonem służbisty.
– Radgir z rodu Celespanna. Doradca Pierwszego Kręgu. Odpowiadający jedynie przed...
– Samym Bogiem-Imperatorem?
– Przed kimś, kogo nie poznaję.
– A więc winny – skwitował Preben z uśmiechem na ustach.
– Jestem poza twoją jurysdykcją.
– Zdziwiłbyś się, jak szeroki krąg ostatnio zatoczyła. Ta noc przejdzie do historii. Wyrwiemy dziś wszystkie pasożytujące na imperium chwasty, jednego po drugim.
Radgir westchnął i odchylił głowę, by po raz ostatni popatrzeć na gwiazdy. Gdy to zrobił, ujrzał spoglądającą na nich z okna na trzecim piętrze postać. Sylwetka zakreśliła się wyraźnie na tle widnego pomieszczenia, przez co jej twarz tonęła w mroku, ale Radgir wszędzie rozpoznałby ten kształt. Kelhak. Patrzył na rozgrywającą się w dole scenę.
Dlaczego?
Radgir potrząsnął głową. Nie przegap tej chwili, pomyślał. Noc była przecież szczególnie piękna. Wypełnił płuca słodkim, chłodnym powietrzem.
Ledwie czuł, jak pchają go w stronę Milczącego Towarzysza. Ból odezwał się w wykręconych ramionach i starzec padł na kolana. Przygięli go do ziemi. Na kamieniach, które miał przed oczami, połyskiwał wilgotny szkarłat. Dwa buciory po jego lewej stronie zaszurały o bruk, a oparta o ziemię klinga uniosła się i zniknęła mu z pola widzenia.
Zamknął oczy i zaczął pod nosem szeptać modlitwę do przo...Ponad równiną niósł się huk rogów. Powołano pod broń regimenty Kołczanów, wyrwanych z niespokojnego snu, ściśniętych w prowizorycznych obozach, zasłanych ich martwymi towarzyszami. Caldan patrzył, jak żołnierze w pośpiechu łykają śniadanie, dojadając kukurydziany chleb i popijając czerwone wino, po czym błyskawicznie zakładają pancerze i przypasują miecze.
Sam Caldan niewiele tej nocy spał. Drzemał jedynie, co rusz budząc się ze strachu przed nadchodzącą audiencją u cesarza. Arcymagowie trzymali go w niewoli i nie miał pojęcia, co z nim teraz będzie.
Z frontu do miejsca, gdzie leżał, ciągnęły się długie kolejki umordowanych bitwą z jukarami żołnierzy. Walczyli w ciemności, z różnym skutkiem starając się odwlec bitwę do świtu. Wzdłuż pierwszej linii gorzały rozproszone ogniska walk; obie strony biły się po omacku, niknąc w mroku, którego litościwie nie rozświetlały błyski destruktywnej magii. Vormagowie, i arcymagowie zresztą także, najwyraźniej postanowili jednak czekać do rana. Lub może po prostu zabrakło im sił.
Wracający do obozu żołnierze mijali stojące w ordynku świeże posiłki. Ich umazane krwią zbroje kontrastowały z lśniącymi kolczugami dopiero wybierających się na front towarzyszy. Zluzowani wojownicy kładli się gdzie popadło, by odsapnąć we względnym bezpieczeństwie obozu.
Rannych Kołczanów ciągnięto lub niesiono do lazaretów, gdzie uwijali się jak w ukropie cesarscy uzdrowiciele. Minie jeszcze wiele czasu, nim dane im będzie odpocząć.
Gdzie indziej setki żołnierzy siodłały konie, czekając w pogotowiu na obrzeżach głównych oddziałów. Dowódcy jeździli pośród konnych i pieszych żołnierzy, łuczników i pikinierów, zaś arcymagowie rozproszyli się małymi grupami i zajęli pozycje między nimi.
Od strony rzeki napływały nowe siły, dostarczone na pole bitwy dopiero co zadokowanymi okrętami. Żołnierze szybko formowali szyk, budując ścianę z wielkich, okrągłych tarcz. U ich pasów wisiały szerokie miecze. Wojownicy w szeregach za nimi dźwigali dwuręczne topory i długie piki. Caldan wciąż nie wiedział, co to za oddziały. Cesarz musiał ściągnąć je tu skądś, by wsparły w wysiłkach regularne wojsko.
Tylko że Devenish zdziwił się na ich widok tak samo jak on. Czyżby władca nie poinformował przybocznych o swoim planie?
Jeden z Kołczanów, którzy pilnowali namiotu arcymagów, podszedł do Caldana i wręczył mu talerz z kukurydzianym chlebem, serem, suszonymi owocami i orzechami. Dał mu też parujący kubek kawy z miodem i solą. Caldan jadł w roztargnieniu, całą uwagę poświęcając temu, co działo się naokoło.
Po jednej stronie rosły mury Starorzecza, a po drugiej piętrzyły się wzgórza, w których upatrywał jakiejś osłony przed jukarską armią. Dalej kreśliła się ciemna wstęga rzeki. Pas wody stanowił dla potworów nieprzebytą barierę, która już wcześniej zatrzymała ich wojsko.
Kołczany zwarły szyk. Stanowiły teraz największą armię, jaką cesarstwo zgromadziło od setek lat. Możne rody przywiodły na pole bitwy własnych żołnierzy, którzy utworzyli szyk za Kołczanami. Szli oni za cesarzem i jego wojskiem, spodziewając się zapewne, że nawet nie posmakują walki, licząc jedynie na werble i trąby, które miały rozbrzmieć, gdy Indryallanie zostaną zepchnięci z powrotem do morza. Tymczasem okazało się, że znaleźli się w samym kotle, gdzie ostrzyły sobie na nich zęby potwory z czasów Zdruzgotania. Caldan nie wiedział, czy bardziej bali się jukarów, czy cesarza.
Wszędzie wkoło wojownicy i możni wykonywali pobożne gesty i mamrotali modlitwy do przodków, aby ci uchronili ich od zguby. Niektórzy nawet składali całopalne ofiary, a dym mieszał się z tym, który bił w niebo z ognisk i wisiał obłokiem nad armią, zakrywając wzniesione sztandary.
Z miejsca przy namiocie Devenisha Caldan widział, że raptem armię ogarnął chaos, z wyjątkiem kilku w miarę uładzonych przez dowódców miejsc. Wśród pierwszych szyków wzbudził się jakiś ruch i rozległy się krzyki. Caldan wstał i spojrzał ponad głowami żołnierzy. W dali widział zasilające trzon potwornej armii strumienie nowych wojowników, które rozlewały się w zetknięciu ze stale gęstniejącym tłumem, jak czarna woda gromadząca się w skalnej niecce. Potwory utworzyły szyk kilkaset jardów od pierwszych szeregów cesarskiej armii. Ich wycie i zajadłe hałłakowanie w niczym nie przypominały dźwięków, które mogłyby dobyć się z ludzkiego gardła.
Cesarscy dowódcy wywrzaskiwali rozkazy, z wielu miejsc dookoła brzmiały przekleństwa i jęki, a ponad głowami wojowników niosły się pierwsze bitewne pieśni.
Kołczany ruszyły naprzód, odpowiadając na wyzwanie jukarów. Broń zalśniła w świetle słońca. Załomotały bębny, zajazgotały rogi, po równinie poniósł się miarowy rytm żołnierskich butów. Dowódcy rozproszyli się wśród żołnierzy, choć Caldan zauważył, że większość dowodziła z tylnych szeregów.
Jukarowie ruszyli naprzód.
Usłyszał ciężkie dudnienie od strony Starorzecza i z początku nie wiedział, co się dzieje. A potem ujrzał lecące po niebie iskry. Pociski z trebuszy. Zmrużył oczy, gdy osiągnęły zenit, a potem zaczęły opadać ku ziemi. Rozległ się niski, basowy ton. Chmury pyłu i kurzu buchnęły z miejsc, gdzie upadły głazy... ale te nawet nie drasnęły jukarów. Wszystkie pociski zetknęły się z ziemią daleko od wrażej armii. Jednak przez niebo już szusowały kolejne.
Od strony postępującej hordy poniosły się wycie i szczekanie. Jukarowie parli naprzód, ale mieli baczenie na lecące w ich stronę pociski.
Nie wytrzymali napięcia? – zastanawiał się Caldan. Musieli przecież wiedzieć, że kamienie nie dotrą do celu.
Wtedy zauważył, że w czasie gdy jukarowie skupili się na głazach, grupy Kołczanów zbliżyły się do ich pierwszych szeregów, przemykając między sunącymi kohortami. Postawiły na ziemi kosze strzał, uniosły łuki i rozpoczęły ostrzał. Chmary pocisków frunęły w niebo, po czym opadały jak czarny deszcz. Nie wyrządziły wrogom wielkiej szkody, padło raptem kilku draśniętych strzałami jukarów w pierwszych szeregach, a w miejsce rannych i martwych potworów natychmiast pojawiały się nowe.
W niebie zahuczał grom i Caldan skrzywił się mimowolnie. Zerknął w górę, obawiając się magicznego ataku. Ten jednak nie nadszedł, a zamiast niego Caldan spostrzegł na wzgórzach jakiś ruch. Zmrużył oczy...
I zachłysnął się powietrzem.
Z ich szczytów szarżowały na jukarów Kołczany, błyskając w dopiero co rozbudzonym świcie grotami lanc i okuciami tarcz. Setki końskich kopyt tratowały połacie trawy. Zarówno atak trebuszy, jak i pierwsza salwa z łuków miały tylko odwrócić uwagę wroga.
Odległość dzieląca kawalerię i jukarów szybko się zmniejszała. A potem konie wpadły między ryczące potwory. Caldan z miejsca, w którym stał, słyszał trzask połamanych lanc – a może kości – oraz wizg koni i wściekłe szczekanie potworów. W górę buchnęły odłamki drewna. Rozbrzmiały krzyki i wrzaski rannych. Kawalerzyści odrzucili lance, dobyli mieczy i zaczęli rąbać nimi szarą ciżbę. Ranne wierzchowce padały na ziemię i młóciły powietrze kopytami. A te pozbawione jeźdźców rozpierzchły się, tocząc pianę z pyska i błyskając dziko ślepiami.
Łucznicy zajęli miejsce w pasie ziemi niczyjej między dwiema armiami, które wciąż sunęły sobie na spotkanie. Strzały nadal sypały się na wraże szeregi jak pieprz, choć teraz spadały znacznie dalej, a jednocześnie w bezpiecznej odległości od miejsca, w które wżarł się klin kawalerii.
Piesi żołnierze zwiększyli tempo, pogonieni przez dowódców do truchtu, a potem armie zwarły się wśród huku i łoskotu. Tarcze uniosły się na spotkanie jukarskich mieczy i o wiele za często pękały pod szaleńczymi ciosami. Odpowiedzią na nie były pchnięcia krótkich włóczni i mieczy. Powietrze wypełniło się wrzaskiem i rykiem. Kołczany siekły i rąbały mieczami, a klingi szybko oblepiła czarna krew.
Z góry sypały się na ich głowy kolejne salwy. Kawaleria wycofała się poza obręb rąbaniny, żeby się przegrupować do kolejnej szarży, a zdezorientowani jukarowie kręcili się w kółko. W końcu wzięli na cel pieszych, ale nawet nie zdążyli do nich dobiec, bo znowu staranowała ich ciężka konnica. Niemal nie napotkała oporu, przedzierając się przez luźny szyk, i spowolniły ją dopiero gęste szeregi trzymających się w grupie potworów. Bryzgnęła krew, zarówno czarna, jak i czerwona. Nogi i kopyta zaczęły grzęznąć w brązowym błocie. Pękały drewniane tarcze i ściskające je ramiona. Stal druzgotała czaszki Kołczanów i jukarów. Ci, których opuściło szczęście i stracili równowagę lub padli ranni na ziemię, natychmiast ginęli dobici przez wrogów lub stratowani przez skłębiony tłum.
Do walki włączyli się żołnierze z okrętów. Wbili się z impetem w odsłoniętą flankę jukarów i na kilka uderzeń serca rozpętało się piekło. Na całym polu bitwy można było zobaczyć rannych, usiłujących wydostać się z kotła i uciec na tyły. Tych z miejsca zastępowali ich towarzysze, jedni chętniej, inni z ociąganiem, nie kwapiąc się wcale do boju z wielkimi potworami. Dźwigali potrzaskaną broń i obtłuczone pancerze, wyszczerbione miecze i tarcze, z których sterczały ułamane strzały i lance.
Na ziemi leżały tysiące martwych lub umierających ludzi, jukarów i koni; niektóre ciała były tak zmasakrowane, że niczym nie różniły się od siebie nawzajem.
Wtedy ponad bitewny zgiełk wzbił się huk rogów i jukarowie zrobili odwrót. Kołczany odciągnęły rannych towarzyszy w bezpieczniejsze miejsca, a kawaleria wyłuskała się z bitewnej gęstwiny i dokonała przegrupowania. Wojownicy otaczający możnych i ich synów również wycofali się czym prędzej. Porzucone sztandary znów podniesiono i załopotały na wietrze, spływając błotem i krwią.
Kołczany nie przestawały z zapałem ostrzeliwać wycofujących się przeciwników. Caldan nie widział u nich jeszcze takiego entuzjazmu. Ich strzały nakryły niebo gęstą strzechą, goniły za jukarami jak burzowe chmury, rażąc ich i zabijając.
Odwrót zmienił się w ucieczkę; stwory podwinęły ogony i zbiegły z pola walki. Wtedy zagrzmiały kotły Kołczanów. Z rogów dobyło się wiele jazgotliwych nut i wówczas nawałnica strzał ustała.
Obok Caldana ktoś się poruszył. Zobaczył, że idą w jego kierunku pilnujący go arcymagowie. Choć upierał się, że chce zostać z cel Rauem, czarodzieje zostawili szermierza pod opieką uzdrowicieli i dobitnie oświadczyli Caldanowi, że on sam ma się udać z nimi.
Jego eskortę stanowili dwaj ponurzy mężczyźni w średnim wieku. Chłopak czuł, że mieli otwarte studnie i byli podłączeni do licznych rzemyśliw i talizmanów. Jeden miał krzaczastą, szpakowatą brodę i nazywał się Gorton. Jego kompan, chudzielec o bladej cerze nakrapianej piegami, nosił imię Melker. Obaj mieli na sobie czarne szaty o srebrnych guzikach w kształcie kwiatów – takie same, jak te Joachima. Caldan uznał, że to coś na kształt munduru.
Jego ciało drżało od magicznej wibracji tylu artefaktów. Uczucie było tak przytłaczające, że włosy stawały mu dęba, i zorientował się, że bezwiednie rozciera własne ramiona. Powietrze było przesączone zapachem cytryn i gorącego metalu – arcymagowie korzystali z magii praktycznie bez przerwy. Stojąc tak blisko Gortona i Melkera, Caldan czuł, że garściami czerpią ze swoich studni, ale nie miał pojęcia, co robią z całą tą energią. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak normalni ludzie. Ja pewnie też, pomyślał.
– Devenish cię woła – oświadczył Melker. – Teraz, jeśli łaska. Póki ustała walka.
– Czego on chce?
– A co to dla ciebie za różnica? – warknął Gorton. – Idziemy, ale już.
– Spokojniej, Gorton.
– To ty się uspokój. Nie jesteśmy niańkami. Powinniśmy teraz walczyć razem z resztą arcymagów.
– Wszystko w swoim czasie – odparł gładko Melker. – Nawalczysz się jeszcze, bez obaw. – Zwrócił się znów do Caldana. – Idziesz?
Caldan kiwnął głową.
W oddali jukarowie zwarli szeregi. Dostali cięgi, ale bynajmniej nie zostali rozgromieni. Zaawansowana strategia, lepszy pancerz i broń cesarskiej armii zatryumfowały dziś na polu bitwy, ale jest jeszcze jutro i pojutrze... Straty już były znaczne po obu stronach.
Caldan odwrócił się plecami do pola bitwy i ruszył za arcymagami.Caldan nie spodziewał się, że Devenish i jego czarodzieje prędko mu zaufają, ale ci byli pod wrażeniem pokazu jego magicznych zdolności. W końcu samodzielnie przebił się przez tarczę Dzwonków i zatrzymał jej mordercze rzemyśliwo, które przetrzebiło cesarskie wojsko. To pokazało im, po której stronie się opowiada. A przynajmniej miał nadzieję, że tak to zrozumieli.
Wiedział, że głupców do arcymagów nie brali. Tak jak on, musieli zdawać sobie sprawę, że posłuszeństwo i lojalność to czasem tylko kwestia pozorów. Prawdziwe intencje natomiast kryją się pod spodem. Pokazali mu to Joachim i Amerdan.
Caldan wraz z eskortą zbliżył się do namiotu pierwszego arcymaga, ale przywódca ledwie zaszczycił ich spojrzeniem. Odgarnął z oczu mysie włosy i potrząsnął głową w odpowiedzi na zadane mu przez magów pytanie. A potem wydał kilka ostrych rozkazów i czarodzieje ruszyli do nadrzecznych doków.
Melker i Gorton pchnęli Caldana na tyły grupy i wszyscy ruszyli za Devenishem. Wśród nich była także Thenna, nieco starsza, śniada kobieta, której Devenish kilka razy mocno ściągnął smycz podczas ich pierwszego spotkania z Caldanem. Od początku nie ufała Caldanowi. Nawet teraz co rusz zerkała na niego, krzywiąc się. Robił co mógł, by utrzymać neutralny wyraz twarzy.
– Nie wiecie czasem, co się teraz dzieje w Anasomie? – spytał Melkera. – Opuściłem ją dawno temu i...
– Zamknij się! – obsztorcował go Gorton.
– Mój kolega próbuje powiedzieć, że wszystkiego dowiesz się w odpowiednim czasie – wyjaśnił Melker. – Zanim udzielimy odpowiedzi na twoje pytania, musimy jeszcze załatwić parę niecierpiących zwłoki spraw. Devenish chce zamienić z tobą dwa słowa. Z kolei Thenna wyraźnie nie kwapi się do rozmowy.
To zupełnie jak cesarz, pomyślał Caldan. W co ja się wplątałem?
Gorton prychnął pod nosem.
– Ona zawsze znajdzie sobie kogoś do nielubienia.
– Na pewno nie Devenisha.
– O nie, on cieszy się specjalnymi względami.
Caldan milczał. A więc ta cała Thenna jest zauroczona Devenishem, a Gorton i Melker za nią nie przepadają. Nie wiedział, czy przyda mu się do czegoś ta wiedza, ale kiedy człowiek siedzi w ciemności, cieszy się z każdej iskierki. Zwłaszcza jeśli może ona zaprószyć ogień, a najwidoczniej nawet pośród cesarskich arcymagów istniały niechętne sobie ugrupowania.
Szli dalej w kierunku Starorzecza, gdzie stały w dokach tajemnicze okręty. Na szarym niebie gromadziły się chmury dymu, w których mieszał hulający po równinie wiatr. Ziemia wokół Caldana była zryta i skopana, jakby przetoczył się po niej wielki pług. Pośród traw widniały czerwone kałuże i łaty gołej ziemi, zaścielonej zastygłymi zwłokami. Trupie ręce chciwie czepiały się broni, rwały trawę, rozpaczliwie próbowały tamować krwawienie z wielu ran. Na zastygłych twarzach malowało się przerażenie – usta były otwarte, rozciągnięte i wykrzywione, jakby ci ludzie nie wierzyli w to, co im się przytrafiło. Caldan sam ledwie w to wierzył.
– Dlaczego ich nie grzebią?
– Podać ci łopatę? – powiedział Gorton.
Fetor śmierci i krwi wypełnił nozdrza Caldana, mieszając się z wonią cytryny. Broń i pancerze wykute przez najznakomitszych kowali w cesarstwie nie stanowiły wyzwania dla zaklęcia Dzwonków.
W niektórych miejscach na polu bitwy płonął ogień, śląc w niebo łodygi czarnego dymu, ale Caldan nie wiedział, czy zaprószyła go magia, czy może coś innego.
Drużyny Kołczanów odzierały trupy z cennych przedmiotów, a potem wrzucały ciała na podstawione zawczasu wozy. Sterty trupów oblazły kraczące kruki, które walczyły ze sobą o co smakowitsze kąski, jakby obawiały się, że jedzenia zabraknie. W oczach Caldana były podobne do ludzi, którzy też szarpali się między sobą, zamiast mądrze się wszystkim podzielić. Uważał to za krótkowzroczność graniczącą z głupotą.
Ptaki przynajmniej miały wymówkę. On jej nie miał – okazał się największym ze wszystkich głupców, bo to przecież on sprowadził Dzwonki do Starorzecza. Wykiwała go, a on jej na to pozwolił, bo obiecała mu coś, w co bardzo chciał wierzyć.
Ostatecznie okazało się to tylko kolejnym kłamstwem.
Dzwonki kłamała, ilekroć było jej to na rękę, ale nieopatrznie okłamała też samą siebie. Caldan wciąż nie wiedział, co dokładnie chciała osiągnąć, lecz efekty jej działań widział naokoło. Żołądek skręcił mu się na tę myśl. Z wysiłkiem przełknął rosnącą w gardle gulę. Świat zawirował mu przed oczami i musiał stanąć pewniej na nogach, żeby się nie przewrócić. Oderwał palące oczy od zwłok i zatopił twarz w dłoniach.
Na przodków... Ależ się cieszył, że czarodziejka nie żyje.
– Nieprzyjemny widok, co? – zagadnął Melker.
Caldan uświadomił sobie, że zniesmaczenie na jego twarzy zostało błędnie odczytane przez arcymaga.
– To mało powiedziane – odparł. – Ohyda. To ohydne, używać magii w taki sposób. Żeby zabijać... na taką skalę...
Pokręcił głową, obrzydzony do granic.
– Pomogłeś to powstrzymać, za co jesteśmy wdzięczni. Cesarz także.
– Nie zrobiłem tego dla nagrody ani uznania.
Gorton skwitował te słowa śmiechem.
– Jasne, że nie.
– Mówię prawdę – odparł z naciskiem Caldan.
Melker poklepał go po plecach.
– Niezależnie od powodów, sporo namieszałeś. Tylko za bardzo się nie popisuj. Niektórzy źle na to reagują.
– O tak – potwierdził Gorton.
– Tacy ludzie ściągają na siebie ciekawskie spojrzenia. Im bardziej próbują coś ukryć, tym bardziej to pokazują.
Melker posłał Caldanowi przeciągłe spojrzenie, nim odwrócił głowę. Chłopak stężał. Jak wiele wiedzą? Postanowił odtąd mieć oczy i uszy szeroko otwarte.
Niedługo później zostawił za sobą pole bitwy i minął prowizoryczne schronienia, które jak grzyby po deszczu wyrastały za murami Starorzecza, pobudowane ze wszystkiego, co wpadło w ręce. Pomimo przybycia Kołczanów i walki z jukarami mieszkańcy wciąż siedzieli w mieście, zajęci swoimi zwyczajnymi sprawami. Bo i dokąd mieliby pójść?
Z brudnych twarzy patrzyły na nich puste oczy, gdy szli ulicą. Między budynkami biegały nagie dzieci, wrzeszcząc i śmiejąc się. Na skraju ulicy garbata staruszka pochylała się nad wielkim, wystrzępionym koszem. Zerknęła na nich zmrużonymi oczyma i wróciła do sortowania szmat. Wiedziała, że lepiej nie mieszać się w nie swoje sprawy. Cesarstwo Mahruzańskie nie stało się jeszcze najlepszą wersją siebie i pozostawiało sporo do życzenia. Caldan podejrzewał, że większość obywateli ma tego świadomość. On sam przekonał się o tym zdecydowanie za późno.
Gdy zbliżyli się do rzeki, dwaj arcymagowie odłączyli się od grupy i ruszyli na wschód wzdłuż brzegu. Grunt opadał ostro ku nurtowi i niknął w gęstwinie szuwarów porastających całą długość nabrzeża. Caldan naliczył przed sobą piętnaście wychodzących za linię wody pomostów. W miejscach zajętych zwykle przez handlarzy i rybaków stały teraz wielkie pełnomorskie okręty. Żagle zwinięto, a w burtach widniały rzędy otworów, z których sterczały pióra wioseł. Dziwne, rzuciło się Caldanowi na myśl. Takie jednostki chyba nie mają zwykle napędu wiosłowego. Przynajmniej on nigdy nie widział takich okrętów. Zaopatrywano w nie tylko niektóre okręty wojenne, by można było nimi płynąć pod wiatr.
Albo w górę rzeki.
Jeszcze dziwniejsze było to, że każdy pływał pod inną banderą. Caldan zmrużył oczy i osłonił je dłonią. Pięć różnych wzorów: czarne koło na białym tle, biały miecz złamany na trzy części na niebieskim tle, biały diament na żółtym, czerwona tarcza i srebrna czaszka na czarnym.
– Co oznaczają te bandery? – spytał Caldan arcymagów. – Nie wiecie aby?
Gorton warknął.
– Moim zdaniem to najemnicy. Nie sądziłem, że cesarz będzie ich potrzebował.
– Dotąd nie potrzebował – powiedział Melker. – Ale teraz owszem. Devenish był tak samo zdziwiony jak my, gdy usłyszał o okrętach. Jeśli ktoś wie, co zamierza cesarz, to tylko on. Zdaje się, że najemnicy przybyli w samą porę. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności.
Zbyt szczęśliwy, pomyślał Caldan, pewien, że Melker podzielał jego zdanie. Arcymag zmrużył oczy, wodząc badawczym spojrzeniem po okrętach.
Całe oddziały najemników przybywają na pole bitwy zaraz po tym, jak cesarska armia została zdziesiątkowana magicznym atakiem? Jako wprawny dominionista Caldan wiedział dość o rachunku prawdopodobieństwa i szacowaniu szans, by uznać, że to nie mógł być przypadek. Lecz ponieważ nieopodal wciąż czaili się wspierani przez vormagów jukarowie, cesarz i jego arcymagowie nie mieli innego wyjścia, jak tylko zapłacić najemnikom, ile tamci zażądali. Chyba że chcieli, by potwory wymordowały całe miasto.
Caldan obejrzał się na obraz zniszczenia, który pozostawiła po sobie Dzwonki i arcymagowie. Zastanawiał się teraz, czy cesarz w ogóle się tym przejął, czy raczej uznał to za koszty własne.
Melker pchnął Caldana naprzód.
– No, dalej – popędził go. – Mamy trzymać się Devenisha, dopóki nie znajdzie dla ciebie czasu i nie zdecyduje, co z tobą począć. Nie sięgaj do studni, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. Ugotuję ci mózg, zanim zdążysz mrugnąć okiem.
Caldan przełknął ślinę i kiwnął głową. Lepiej z nimi uważać.
Melker i Gorton trzymali się po obu stronach jeńca, zajmując miejsce za Devenishem i pozostałymi trzema czarodziejami. Thenna obejrzała się i przeszyła Caldana mroźnym spojrzeniem. Wytrzymał jej wzrok przez kilka chwil, zanim uznał, że najlepiej zrobi, wbijając oczy w ziemię. Nie miał żadnego wpływu na to, co ona sobie tam myśli, a na pewno nie miał zamiaru iść z nią na zwarcie.
– Nadchodzą – dobiegł go głos Devenisha. Pierwszy arcymag wskazał grupę ludzi schodzących pomostem na nabrzeże.
Jednym z nich był posunięty w latach mężczyzna. Jego obwiędłe, skropione wątrobianymi plamami dłonie ściskały laski, dzięki którym się poruszał. Po obu jego stronach szli dwaj inni, jeden monstrualnie gruby, a drugi chudy jak bocian.
Caldan zmrużył oczy. To był ten dziwny kupiec z Anasomy. Jak on się zwał? Quiss? Co on tu robił?
Powietrze przeniknęła wibracja, która przedostała się także do kości Caldana. Arcymagowie jak na komendę otworzyli studnie. Melker i Gorton po krótkiej chwili poszli w ich ślady. Co ciekawe, Devenish, Thenna, Melker i jeszcze jeden nieznany Caldanowi czarodziej mieli wielokolorowe, gęste tarcze. Pozostałe były w standardowym odcieniu błękitu. Co oznaczało, że ich studnie nie mogły poradzić sobie z dodatkowym obciążeniem. Najwidoczniej nie tylko moc decydowała o tym, kogo arcymagowie przyjmowali w swoje szeregi. Caldan zapisał sobie w głowie tę myśl.
– Skoro spodziewacie się kłopotów, to może mógłbym...?
Zerknął na Melkera, który zastanawiał się chwilę, a potem kiwnął głową. Chłopak otworzył studnię i dotknął tarczowego rzemyśliwa, z którym natychmiast się połączył. Skóra obkurczyła się na jego ciele, gdy otoczyła go wielokolorowa bariera. Gorton zagwizdał ze zdumienia, podczas gdy Melker posłał Caldanowi aprobujące spojrzenie, nim na powrót skupił uwagę na przywódcy, gdy ten ruszył w kierunku przybyszów.
Gdy Caldan upewnił się, że żaden z arcymagów na niego nie patrzy, wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej swój konstrukt w kształcie żuka. Tak delikatnie, jak tylko potrafił, wyprowadził ze studni jeszcze kilka strumieni, czerpiąc z niej jak najmniej mocy, a następnie podczepił je do swojego dzieła. Nie wiedział, czy się na coś przyda, ale uznał, że przezorny zawsze ubezpieczony.
Gdy czarodzieje zbliżyli się do grupy, Quiss ściągnął na siebie całą uwagę Caldana. Tak jak wtedy, gdy poznał się z nim w Anasomie, sylwetka kupca zamazała mu się przed oczami i Caldan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna wydaje się gęstszy od innych ludzi, jakby twardszy, bardziej zbity. Podobnie jak ten olbrzym, co szedł obok niego. A także starzec idący o laskach. Caldan podążył spojrzeniem do Melkera i Gortona. Czy oni też to widzieli? Czy powinien im o tym powiedzieć? Czy uznają go za wariata? Zamrugał raptownie. Nie, to nie złudzenie. Postanowił na razie milczeć.
Buty arcymaga zaszurały na drewnianym pomoście i grupa zatrzymała się dziesięć kroków od trzech gęstszych mężczyzn.
Starzec stanął krok przed swoją świtą.
– Nazywam się Gazija – przemówił drżącym głosem. – Jestem szefem Kompanii Handlowej Pięciu Oceanów. Niektórzy spośród moich ludzi nazywają mnie Pierwszym Wybawicielem. Nie przepadam za tym tytułem, ale niech już będzie.
Devenish skłonił się. Nieco zbyt nisko, co nadało ukłonowi posmak kpiny.
– Ja zaś jestem Devenish. Mnie z kolei nazywają pierwszym arcymagiem... I też niech będzie.
Czarodzieje dokoła zachichotali, a najgłośniej, i ewidentnie fałszywie, Thenna.
Co za banda klakierów. Caldan zastanawiał się, czy Devenish rzeczywiście zasłużył sobie na taką służalczość, czy może przyszła z dobrodziejstwem inwentarza, gdy objął pozycję przywódcy arcymagów. Tak czy inaczej niedobrze mu się zrobiło.
– Wasze tarcze nie poradzą sobie z czarami vormagów tak dobrze, jak wam się zdaje – oświadczył Gazija przyciszonym głosem.
Devenish zaśmiał się wysoko, przenikliwie.
– Brylujesz wiedzą, starcze. Zdradzisz może, skąd to wiesz?
Gazija zbył pytanie machnięciem ręki, jakby to nie było ważne.
– Później wymienimy się opowieściami. – Zatoczył szeroki gest ramieniem, zamykając w nim zawalone trupami pole bitwy. – Widzę, że przybyliśmy w dobrym momencie. Co zostało z jukarskiej armii? Czy z pomocą moich najemników zdołaliście się przed nią obronić? Musieli ponieść znaczne stra...
– Dość, starcze! – szczeknął Devenish. – Wielu tu dziś zginęło, lecz nie z ręki jukarów.
Chudzielec, Quiss, przychylił się i wyszeptał coś do ucha Gazii. Mężczyzna słuchał i kiwał głową.
– A więc magia – rzekł. – Jej smród dosięgnął nas na rzece. Walczyliście z vormagami?
– Nie. To sprawka indryallańskiej czarnoksiężnicy. Powiedz mi, czego chcesz, Pierwszy Wybawicielu. – Devenish wypluł ten tytuł jak zgniły owoc. – A potem zejdź nam z drogi, inaczej rozrzucimy wasze prochy po rzece.
Rozzłoszczony arcymag zrobił się o dwa tony czerwieńszy. Najwidoczniej nie potrzebował wiele, by wpaść we wściekłość. Gazija zapewne pomyślał to samo i zmarszczył brwi.
– Nie spodziewaliśmy się... takiego przyjęcia. Jestem tu, gdyż uznałem, że moi najemnicy przydadzą się wam w bitwie z jukarami. Czyż nie dowiodłem tą drogą mych dobrych intencji? Wszak wspomogli cesarza w obliczu zagrożenia. Sprawa ostatecznie skończyła się dla was szczęśliwie. Zgaduję, że tych potworów nikt się nie spodziewał.
Devenish poruszał żuchwą, dochodząc do ładu ze słowami Gazii.
– Pięć kompanii najemników. Akurat w odpowiedniej chwili. Ktoś podejrzliwy mógłby głowić się nad tym szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Gazija uśmiechnął się, pokazując luki w uzębieniu.
– Podejrzliwcy podejmują pochopne decyzje, a niektórzy nawet wariują. Nasze pojawienie się tutaj było wam na rękę. Bylibyście głupcami, odrzucając naszą pomoc. – Gazija wbił w Devenisha wyzywające spojrzenie. – A nie wyglądacie mi na głupców.
Starzec wyraźnie do czegoś zmierzał. Z całą pewnością nie pomógł im z dobroci serca. Ale Caldan, przynajmniej jak dotąd, nie potrafił przeniknąć jego ukrytych intencji.
Devenish wahał się dłuższą chwilę.
– W imieniu cesarza przyjmuję waszą ofertę. Przyprowadźcie do mnie ich dowódców, byśmy mogli objaśnić im sytuację. Ma się rozumieć, będziecie także musieli przekazać nam ich podpisane kontrakty.
– Nie zrozumiałeś mnie, pierwszy arcymagu. Ja nie chcę ci ich powierzyć. Kontrakty zostaną u mnie, dowództwo nad najemnikami również w dalszym ciągu sprawował będę ja – rzekł Gazija nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Będę też obecny w momencie wprowadzenia ich w sytuację, aby upewnić się, że zostaną mądrze wykorzystani.
– Starcze, ja z tobą nie negocjuję. Przyjmiemy twój dar, ale zrobimy z nim, co nam się zachce. Nie zdołasz nas przed tym powstrzymać.
W oczach Gazii zapalił się ogień i mężczyzna wyprostował się.
– Nie masz pojęcia, do czego jestem zdolny.
W tym momencie powietrze wypełnił niemal dusząco intensywny zapach cytryny. Caldan zakrztusił się i wziął ze studni haust energii, by dodatkowo wzmocnić swoją tarczę. Melker spojrzał na niego zagadkowo, jakby nie wyczuł czaru. A Caldan uświadomił sobie, że w rzeczy samej – arcymag tego nie potrafił.
– Uwaga! – krzyknął Caldan. – Czary!
Raptem zrobiło mu się zimno w nogi. Gdy spuścił wzrok, zorientował się, że na jego butach formują się kryształki lodu. Obrastały je, wydając cichy, trzaskliwy dźwięk. Poderwał głowę i zobaczył, że trzej gęstsi mężczyźni jak na komendę otoczyli się tarczami. Czarnymi jak noc, podobnymi w swojej strukturze do imponującej kopuły wyczarowanej przez Dzwonki oraz tarczy, którą wytworzył Amerdan podczas ucieczki.
Na tafli rzeki utworzyła się kra. Powietrze wypełniło się trzaskiem, gdy lodowa łata zaczęła szybko zagarniać coraz większą połać wody, a potem sięgnęła, ogarnęła i unieruchomiła dokujące w przystani okręty. Na masztach i linach zawisły lodowe sople. Z tarcz arcymagów oraz Caldana unosiła się para, gdy temperatura wokół nich gwałtownie spadła.
Devenish i jego magowie przeszli do kontrataku. Caldan wyczuł, że jakimś sposobem przesłali moc ze swoich tarcz do Devenisha, który skoncentrował ją i wystrzelił w Gaziję pocisk pomarańczowej energii.
A starzec, którego zwano Pierwszym Wybawicielem, wchłonął ją bez kiwnięcia palcem.
Devenish rozdziawił usta, a Thennie wyrwał się zdumiony krzyk.
Tarcza otaczająca Gaziję zgasła, jakby starzec doszedł do wniosku, że poradzi sobie z arcymagami bez niej. Zrobił kolejny krok naprzód.
– Skoro głupoty mamy już za sobą – powiedział, wydychając w powietrze chmurkę pary – to może byśmy w końcu...
Caldan znów wyczuł zapach cytryn.
Twarz Devenisha ściągnęła się w grymasie koncentracji, ale na razie nic się nie stało, a przynajmniej nic, co Caldan mógłby zaobserwować oczami lub magicznym zmysłem. Gazija przetarł twarz dłonią i pokręcił głową, jakby zmęczony kaprysami dziecka... I poruszony tylko na tyle, na ile mógłby wytrącić go z równowagi rozbisurmaniony podrostek.
– Z magią zniewalającą nie ma żartów – wyrzekł starzec. – Zwłaszcza gdy próbuje nią władać partacz.
Imponujące, pomyślał Caldan. Czar Devenisha sprawił Gazii nie większy kłopot niż strzepnięty z ramienia pyłek. Może dziwny wygląd tych gęstszych ludzi miał związek z magią, którą się parali. Może to znak lub może piętno, które odcisnęła na nich ich magia.
Devenish i Gazija wpatrywali się w siebie. Na krótką chwilę wszystko umilkło. Krew napłynęła do twarzy pierwszemu arcymagowi, a na jego czoło wystąpiły kropelki potu. Warknął, zaciskając pięści z taką mocą, że na tle skóry odcinały się białe punkty kostek.
A potem nagle uspokoił się i potrząsnął głową. Z jego ust wydobył się cichy śmiech.
– Dobrze więc – zawyrokował. – Zbierz kapitanów i przyjdź wraz z nimi do mojego namiotu za godzinę. Przedstawimy ich reszcie dowódców. Zostawię tu swoich ludzi, żeby wskazali ci drogę. Osobiście poinformuję cesarza o tym... jakie mieliśmy szczęście.
Gazija pokiwał głową.
– Dziękuję pięknie – powiedział głosem podszytym szyderstwem.
Caldan uprzytomnił sobie, że wstrzymuje oddech. Zmusił się do opróżnienia płuc.
Devenish odwrócił się plecami do starca. Gestem nakazał podwładnym iść za sobą.
– Podejdźcie.
Ruszył pomostem na ląd, miażdżąc z chrzęstem lód pod butami.
Gorton i Melker odprowadzili go wzrokiem, a przywołali do siebie Caldana.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie Quissowi, chłopak wrócił myślami do magii zniewalającej i Mirandy. Gazija wynajął pięć najemniczych kompanii i był szefem kompanii handlowej. Wątpliwe więc, aby Caldan był w stanie zapłacić mu pieniędzmi za jego pomoc. Co oznaczało, że musiał zaoferować coś innego. Pozostawało tylko odkryć co.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.PODZIĘKOWANIA
Dziękuję moim cierpliwym fanom, którzy nie przestali czekać na tę książkę, mimo że jej napisanie pochłonęło nieco więcej czasu niż zwykle.
Dziękuję moim redaktorom, Derekowi Priorowi i Davidowi Pomericowi, którzy (nie szczędząc mi niekiedy ostrych słów) uczynili tę powieść znacznie lepszą, niż byłbym w stanie uczynić ją o własnych siłach.
Mojej ukochanej żonie za jej zrozumienie i pobłażliwość.
Moim córkom Isabelle i Charlotte, które są zbyt młode, żeby zrozumieć, dlaczego ich tata ciągle znika i musi czasem przerwać zabawę.