Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozbrojeni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Rozbrojeni - ebook

Życie jest piękne, choć czasem bywa smutne, nijakie i monotonne…

Bohaterki i bohaterzy siedmiu opowiadań francuskiej mistrzyni prozy psychologicznej czują się samotni, opuszczeni, niekochani, gorsi. Dlatego zamykają się w sobie, topią smutki w barach, rozdrapują rany. Wszystko zmieniają przypadkowe spotkania, spontaniczne rozmowy, uzdrawiająca bliskość drugiego człowieka. Wtedy odsłaniają swoje słabości oraz znajdują siłę, aby zmierzyć się ze swoim życiem.

Te pełne delikatności i szczerości opowiadania odblokowują także coś w nas samych. Anna Gavalda opanowała do perfekcji efekt katharsis.

Gavalda ma niesłychany talent do dawkowania radości i smutku. Potrafi wycisnąć łzę z oczu czytelnika i równocześnie ją obetrzeć.

Lire

O czym opowiada ten chór głosów pod batutą autorki? O samotności i bólu, jaki niesie utrata. Także o magii spotkania i sile miłości.

Le Figaro

Czysta przyjemność czytania.

La Parisienne

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-06690-4
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sabotażystka

1

Przeprowadziłam się z dziećmi do maluteńkiego mieszkania za Panteonem.

Piąte piętro bez windy, lokal raczej marny, niekształtny, pełen krzywizn; podnajmuję go od siostry mojego dawnego promotora, kobiety, której nigdy nie widziałam na oczy. Rozmawiając z nią przez telefon, nie byłam w stanie określić, na jak długo planuję tam zamieszkać. Rozwiązanie tymczasowe, sytuacja tymczasowa, ustalenia tymczasowe, mówiła tylko o tym, a ja się bardzo pilnowałam, żeby nie wyprowadzać jej z błędu. Oczywiście. Oczywiście. Wszystko to tymczasowe. Rozumie się.

Z okienka dachowego w moim gabinecie mogłam dostrzec wyjście awaryjne z mauzoleum wybitnych Francuzów. Bardzo lubiłam te drzwiczki. Podobała mi się myśl, że pracuję, śpię, gotuję, zaciskam zęby, wychowuję dzieci i zaczynam wszystko od nowa w cieniu duchów Dumasa, Woltera, Hugo albo Pierre’a i Marie Curie. Wiem, że to głupie, ale przysięgam, że tak właśnie było. Wierzyłam, że ci ludzie mi pomagają. Musiałam upchnąć większą część naszego życia do magazynu samoobsługowego, poza tym nie mogliśmy umieścić naszego nazwiska na skrzynce na listy. To tylko szczegół, ale diabeł tkwi w szczegółach i w takich okolicznościach mógł zacierać ręce, bo chociaż zameldowałam się u wuja, to jednak mieszkanie hen wysoko, w marnym lokum bez skrzynki na listy, mając za jedyne towarzystwo szczątki bardziej żywotne od nas, mogło sprawiać wrażenie, że w ogóle nas tam nie ma. Ani tam, ani nigdzie indziej. A poprzez taki rodzaj niebycia podstępnie odcięliśmy się – Raphaël, lat pięć, Alice, lat trzy i pół, i ja, wówczas lat trzydzieści cztery – od całego świata.

Ich ojciec zginął rok wcześniej w wypadku samochodowym. Był mężczyzną zarazem depresyjnym, eleganckim i sumiennym, co często skłaniało mnie do rozmyślań nad przypadkowością jego zderzenia z przydrożnym krzyżem na opuszczonej szosie gdzieś w Finistère. Był też jednak doskonale zorganizowany pod względem materialnym, poza bowiem dwoma sierotami i mocno pokiereszowanym jaguarem pozostawił mi też w spadku „kwotę płatną w przypadku śmierci” ze swojej polisy na życie, która zabezpieczała naszą przyszłość na kilka kolejnych lat. Na ile dokładnie, tego nie wiedziałam.

Był ode mnie dużo starszy, zaczął chorować i nie był w stanie znieść myśli, że musielibyśmy asystować przy jego stopniowym gaśnięciu. Wciąż mi powtarzał, że muszę sobie znaleźć jakiegoś młodszego kochanka w lepszej formie, że powinnam to zrobić dla siebie, dzieci i spokoju jego duszy... Szczególnie dla spokoju mojej duszy, kochanie... Wiesz, jakim jestem egoistą... Uciszałam go, jak długo mogłam, zasypywałam pocałunkami, wyrazami sprzeciwu, fanfaronadą, śmiechem i łzami, a potem on ostatecznie i tak pokazał mi, co myśli o takim zachowaniu.

Miałam mu to za złe. Przez długi czas zdawało mi się, że ostatecznie zamiast oszczędzić nam swojego gaśnięcia, narzucił nam je na zawsze. Nie zabrałam jego dzieci na pogrzeb, zresztą jego rodziców też nie zaprosiłam, sama towarzyszyłam mu w krematorium cmentarza Père-Lachaise, skąd wróciłam do domu metrem, chowając pod ubraniem stygnącą urnę. Jeszcze tego samego dnia upiłam się wieczorem na całego z Lorenzem W., jego wspólnikiem, i błagałam go, żeby mnie przeleciał. To było z mojej strony bardzo sentymentalne, ale właśnie takie często są młode wdowy – sentymentalne. Przez kilka miesięcy żyłam wspomnieniem jego wypadku, a potem podjęłam decyzję o przeprowadzce i to małe mieszkanie nas uratowało.

Odcięci od mebli, wspomnień, sąsiadów, rzeźnika, piekarza, kioskarza, kelnera z okolicznej kawiarni, sommeliera z pobliskiej restauracji czy pracownika prasowalni (który go znał i najczęściej też uwielbiał, albowiem mój mąż był rozkosznie sympatycznym człowiekiem), odcięci od kolegów z klasy równie prostodusznych co przykrych, od pełnych współczucia nauczycielek, zdecydowanie zbyt miłych, żeby wierzyć w ich szczerość, od punktów odniesienia, zwyczajów, skrzynki na listy, dzwonka, windy, od wszelkich powiązań – dopiero odcięci od wszystkiego mogliśmy wreszcie dać upust naszemu smutkowi.

Nasze życie toczyło się wtedy na skrawku przestrzeni, której obrys rozciągał się pomiędzy czterema punktami: spożywczak na parterze, przedszkole przy rue Cajas, alejki Ogrodów Luksemburskich i wreszcie, last but not least, pub The Bombardier przycupnięty tuż naprzeciwko kościoła Saint-Étienne-du-Mont. Codziennie po południu przysiadaliśmy w jego ogródku: Raphaël i Alice popijali lemoniadę, podliczali swoje punkty z przedszkola, siniaki, kulki do gry, karty Pokemon czy co tam jeszcze, tymczasem ich mama tankowała – grzecznie, lecz sumiennie.

Kiedy dzieci już spały, często zdarzało mi się powracać w gościnne progi Bombardiera i wtapiać się bez słowa ze szklanką piwa w dłoni w gromadę studentów z Dzielnicy Łacińskiej.

Owszem, robiłam tak. Zamykałam moje maleństwa na noc i pozostawiałam je samym sobie. Czy śniły im się koszmary? Może się bały? Albo budziły? Wołały mnie czasem?

Nie wydaje mi się.

Dzieci potrafią być naprawdę grzeczne...

Kiedy tylko mojego ukochanego nachodziły myśli o czekającej go męce, sięgał po butelkę, a ja często mu w tym towarzyszyłam, ostatecznie to była nasza wspólna podróż. Pewnego dnia od nas odszedł, ale ja jechałam dalej tą drogą. Miałam problem z alkoholem, nie wypieram się. Chociaż nie, zaraz, przecież właśnie to robię. Nie miałam problemu z alkoholem, tylko byłam alkoholiczką. (Paskudne uczucie, tak czytać swoje własne słowa i wzdrygać się, czy może raczej potykać, o ostatnie z nich. Może posunęłam się tu trochę za daleko, wracając do stylu młodej, sentymentalnej wdowy, o której wspominałam wcześniej? Poszłam sprawdzić w słowniku definicję słowa „alkoholik”. „Pijący za dużo alkoholu”). Cóż. Piłam za dużo alkoholu. Nie mam ochoty się nad tym rozwodzić, ci, co wiedzą, o co chodzi, nie potrzebują, żeby im tłumaczyć, z jakim kunsztem mózg potrafi nagiąć się do potrzeb gardła, a ci, co nie wiedzą, i tak nie zrozumieją. Nadchodzi taki moment, w którym człowiek zdaje sobie sprawę, że picie (i wszystkie myśli, które w związku z nim płyną, biją się, opierają, targują, poddają, wypierają, zyskują teren, walczą, negocjują, wywieszają galę flagową, kapitulują, obwiniają, postępują, cofają się, potykają, upadają i przegrywają) stało się najważniejszym zajęciem dnia. Nie, przepraszam. Jedynym zajęciem dnia. Każdy, kto choć raz albo kilka razy, ale bez skutku, próbował rzucić palenie, może mieć mgliste pojęcie o nędzy moralnej, w jaką zanurza nas niedorzeczność takiej relacji z samą sobą. Z tą jednak „drobną” różnicą, że palenie nie jest w oczach otoczenia czynem hańbiącym. Tak się sprawy miały. Mniejsza z tym.

Budziłam dzieci, ubierałam je, robiłam kanapki, nalewałam kakao, prowadziłam do przedszkola, wypijałam nad gazetą kawę przy rue Soufflot, robiłam drobne zakupy, porządkowałam nasze mieszkanko, gotowałam obiad, wracałam po dzieci na rue Cujas, podawałam obiad, Raphaëla odprowadzałam z powrotem i wracałam z Alice prosto do domu, przyspieszając kroku, żeby nie zdążyła zasnąć w wózku, kładłam ją na drzemkę, czytałam sobie jakiś kryminał kupiony za pięćdziesiąt centymów albo za euro w taniej książce czy u bukinisty, budziłam Alice, szłyśmy razem odebrać jej brata (szczebiot wypoczętej dziewczynki i uśmiech starszego chłopca wreszcie na wolności – najlepszy moment dnia), zabierałam oboje do Ogrodów Luksemburskich, patrzyłam, jak się bawią, kąpałam, podawałam kolację, czytałam do snu, całowałam i przykrywałam kołderką.

I przez cały ten czas imadło alkoholu nie puszczało mnie ani na chwilę.

Ani na chwilę, dociskając z mniejszą lub większą natarczywością, kiedy akurat dostawałam okres, który wysysał ze mnie całą energię, albo kiedy mój ukochany szeptał mi coś na ucho bez uprzedzenia. Kiedy przychodził tylko na chwilę, żeby zapytać, czy wszystko dobrze, dawałam jakoś radę, ale kiedy jego także odczuwałam w podbrzuszu, kiedy nawiedzał mnie nocami i dopominał się swojej części łóżka, swojej części życia, swojej części nas, wówczas wstawałam cała we łzach i szłam się sponiewierać.

Jak już mówiłam, nasze życie toczyło się na skrawku przestrzeni.

A potem, pewnego ranka, dostrzegłam ciebie.

2

Dostrzegłam cię, bo byłaś piękna.

Oparta łokciami o kontuar odparowywałam po zbyt krótkich nocach, przerzucałam gazetę albo przysłuchiwałam się rozmowom moich sąsiadów i widziałam cię w lustrze zawieszonym nad barem. Zawsze tam siedziałaś, daleko w głębi, na tym samym miejscu.

Podziwiałam twój wygląd, postawę, wytworność, twoje ręce, lubiłam twoją wesołość, uśmiechy, ten sposób bycia zarazem tam i całkiem gdzie indziej, jakbyś dopiero co opuściła ramiona ukochanej istoty albo miała za chwilę się z nią spotkać. Byłaś seksowna i można się było domyślać, że również inteligentna; byłaś idealna, a jednocześnie było w tobie coś zaniedbanego – jakiś kosmyk, kołnierzyk, zagniecenie, za luźna bransoletka zegarka, złachmaniona torebka, pasek, który za bardzo wystawał, kącik ust, cienie pod oczami – co sprawiało, że... Już miałam napisać, że „nie można było ci się oprzeć”, ale to zbyt banalne. Coś, co czyniło cię niewzruszoną.

Właśnie tak – niewzruszoną. Od momentu powstania Paryża wiele już fantazjowano, rozprawiano i dyskutowano na temat paryżanek i kiedy tak na ciebie patrzyłam, myślałam sobie: o, proszę, to właśnie ona, modelowa paryżanka. Bez dwóch zdań.

Twoje piękno działało na mnie tym mocniej, że lustro pokazywało mi również moje własne smutne oblicze i zabierałam się znowu do mieszania kawy, kiedy tylko je dostrzegałam. Nie przypominałam niczego, miałam skwaszoną minę, byłam wychudzona, od miesięcy nosiłam na zmianę dwie pary dżinsów, koszulę mojego świętej pamięci męża, jego kaszmirowe swetry, chusty, szale i marynarki, kazałam się obciąć na bardzo krótko, żeby nie martwić się czesaniem, przestałam się malować, używać perfum, biegać, chociaż cały czas chodziłam w adidasach, miałam dziurę w zębie albo nawet dwie, ale w ogóle nie myślałam o ich zaleczeniu, za dużo piłam, byłam odwodniona, miałam szorstkie ręce, suchą skórę, całe moje ciało było zeschnięte i emanowało nieświeżym oddechem.

Potem wyznałaś, że przyglądając mi się, zazdrościłaś mi klasy i luzu. Dobry żart.

Ponoć składało się na nie wysmakowane połączenie przydługiej bawełnianej koszuli i wytartych dżinsów, delikatność przerośniętych kardiganów, których rękawy służyły mi za mitenki, oraz jakość tweedu i innych tkanin, pod którymi się zagrzebywałam.

Utrzymywałaś, że to takie eleganckie, takiego słowa użyłaś – „eleganckie”...

Zawsze zamawiałaś dużą białą kawę i grzankę, zdrapywałaś z niej nadmiar masła za pomocą łyżeczki i spędzałaś większość czasu na esemesowaniu. Z uśmiechem wpatrywałaś się w ekran telefonu. Nietrudno było się domyślić, że jesteś zakochana i zaczynasz dzień od paplaniny z jakimś mężczyzną (kobietą?), który cię uszczęśliwia. Kilka razy twoje uśmiechy były bardziej wilgotne, a dołeczki bardziej figlarne. Co można powiedzieć, kiedy ktoś uśmiecha się, esemesując o seksie? Że zaczyna się dzień od seksesemesów? A zatem co rano wgryzałaś się głęboko w kawałek świeżej bagietki, zamoczony w białej kawie, analizując na bieżąco życie z kimś, kogo kochałaś – to było jasne.

Czasami zdarzało się, że twój telefon zostawał w torbie albo leżał milcząco obok filiżanki. Wciąż byłaś tak samo śliczna, ale wyglądałaś na nieco zagubioną, jakby zbitą z tropu. W te dni zdarzało ci się rozglądać dokoła i zdaje mi się nawet, że wymieniałyśmy wtedy porozumiewawcze uśmiechy. W zasadzie nic przyjacielskiego, zwyczajna grzeczność między stałymi bywalczyniami tej samej knajpy. Często mówi się o nieczułości paryżanek, ale nikt nigdy nie wspomina o pewnym charakterystycznym tylko dla nich milczącym porozumieniu. Tymczasem właśnie w ten sposób zostałyśmy znajomymi, ale być może nigdy nie zamieniłybyśmy ani słowa, gdyby wychowawczyni Raphaëla nie zachorowała, a ja nie wróciłabym pewnego ranka do Café de la Sorbonne obwieszona moimi dwoma maluchami.

Usiedliśmy przy stoliku obok ciebie – rozmyślnie, przyznaję – i zanim w ogóle zdążyliśmy się ulokować, ty już pożerałaś wzrokiem moją córeczkę. Alice, której życie nie nauczyło jeszcze, że nie jest prawdziwą księżniczką, zareagowała na twoją żarłoczność, wdzięcząc się popisowo, a ja widziałam, jak się rozpływasz, kiedy mała prezentowała ci swoją przytulankę, potem przytulankę brata, swój tatuaż z gumy do żucia, potem tatuaż brata, swoje szklane kulki, potem kulki brata, nieustannie zakładając jedną pulchniutką nóżkę na drugą i cały czas poprawiając malutką opaskę z brokatem, która służyła jej za diadem.

Mam nadzieję, że ktoś kiedyś opisze jak trzeba ten wdzięk właściwy wszystkim małym dziewczynkom.

Dzieci pochłonęły twoją uwagę, więc zamieniłyśmy tego dnia ledwie kilka słów. Dowiedziałam się, że masz na imię Mathilde, bo Raphaël cię o to zapytał, natomiast ja sama nie powiedziałam ani słowa. Milczałam, bo w nocy prawie nie spałam, milczałam, bo sytuacja zmuszała mnie, żebym zrobiła zakupy z dziećmi u nogi i to trochę krzyżowało moje plany (o proszę, to jest właśnie alkoholizm – zbliżyć się do kobiety, o której się marzyło od tygodni, dzięki promiennej obecności dwójki dzieci, które, poza tym że są fantastyczne, są w dodatku twoje; jeść wspólnie z całą trójką w kawiarni śniadanie za astronomiczną kwotę, w mieście, o którym z kolei marzą wszyscy, i myśleć tylko o jednej rzeczy, gorzej, być opętaną tylko jedną myślą: pod jakim produktem – i mam tu na myśli rozmiar, wielkość, mam tu na myśli na przykład paczkę płatków śniadaniowych – schowam butelkę Johnniego Walkera w syfiastym plastikowym koszyku nędznego spożywczaka na parterze naszej kamienicy?), milczałam, bo nie miałam nic do powiedzenia, milczałam, bo zbyt ogłuszał mnie zgiełk, który zapanował, milczałam, bo odzwyczaiłam się od mówienia, milczałam, bo poniosłam porażkę.

Nie przychodziłaś do Café de la Sorbonne przez kilka kolejnych dni. Potem były ferie, zdaje się zimowe, a później, pewnego ranka, kiedy już odwykłam od szukania cię wzrokiem, podeszłaś i przylgnęłaś do baru obok mnie. Przywitałaś się ze mną, zamówiłaś przedłużoną kawę, po czym pomilczałyśmy dłuższą chwilę. Kiedy przekręciłam się na stołku, żeby wyjąć z kieszeni kilka drobnych, położyłaś mi rękę na przedramieniu i powiedziałaś:

– Zostaw, ja stawiam. – I dopiero wtedy, w tym momencie, kiedy odwróciłam do ciebie głowę, żeby ci podziękować, zobaczyłam twoją twarz w nieładzie. Położyłam rękę na twojej, a ty się rozpłakałaś.

– Przepraszam – śmiałaś się, tłumaczyłaś, użalałaś się nad sobą – przepraszam, przepraszam.

Nie cofnęłam ręki i odwróciłam wzrok.

Nie wiem, jak długo siedziałyśmy tak bez ruchu – ty powierzając mi swoje zgryzoty, a ja trzymając moje na wodzy. W pewnej chwili wyszeptałaś:

– Twoje dzieci... są takie urocze.

A wtedy ja pękłam.

Szef baru podszedł, żeby nas grzecznie złajać.

– A co tu się dzieje? No, co to ma być, dziewczęta? Czy to naprawdę taki zły lokal? No przecież wystraszycie mi tu wszystkich klientów! Co byście powiedziały na coś na odprężenie? Może po kalwadosiku?

Co bym powiedziała? Pytanie!

Wypiłyśmy jednym tchem. Ty się zakrztusiłaś, a ja wreszcie mogłam z powrotem oddychać. Wystarczyła odrobina mocy w moich żyłach, żeby zniknęły wszystkie opory, więc po chwili zaprosiłam cię do nas na kolację jeszcze tego samego wieczoru.

Uśmiechnęłaś się, zapytałam, czy masz coś do pisania, i zanotowałam na podstawce pod piwo adres mojego mieszkanka oraz – z uwagi na domofon – nazwisko jakichś ludzi, którymi nie byliśmy.

3

Przyszłaś cała obładowana: kwiaty, ciasto, szampan, prezenty dla dzieci... A dzieci były takie szczęśliwe.

Takie szczęśliwe... Nie z powodu prezentów, tylko twojej obecności. Po raz pierwszy zagościł u nas świat zewnętrzny, pierwszy raz ktoś wdrapywał się do nas z wizytą, wreszcie wracało do nas życie.

Wtedy tego nie wiedziałaś, więc byłaś przekonana, że ich ekscytację wzbudziła lalka Corolle, łuk ze strzałami, naklejki, magiczny smoczek i kolorowe kredki. Przypomnij sobie jednak, że kiedy już odpakowaliście te wszystkie cuda, dzieci myślały tylko o tym, żeby wziąć cię za rękę i pokazać swój pokój, swoje zabawki, swój świat, drabinkę na łóżku piętrowym, które wciąż stanowiło dla nich nowość, zdjęcia z przedszkola, zdjęcia ich taty, zdjęcia Toby’ego – psa ich byłej niani i cały ten uroczy kram. Szczęście, które przyszło do nich wraz z tobą, nie było materialne, a ty tak doskonale odegrałaś swoją rolę.

To właśnie wtedy, kiedy zobaczyłam, jaka jesteś poruszona, uważna, zaciekawiona, jak słuchasz i uczysz się na pamięć imion wszystkich przytulanek, bobasów, kolegów z przedszkola i wszystkich Wigglytuffów, Jigglypuffów, Slowpoke’ów, Psyducków i całej reszty pokemonów o coraz bardziej nieprawdopodobnych nazwach, właśnie wtedy zrozumiałam, że umierasz z braku dzieci tak jak ja z pragnienia.

Patrzyłyśmy razem, jak jedzą kolację, potem Alice nalegała, żebyś to ty przebrała ją w nocną koszulkę, rozwiązała jej warkoczyki i szczotkowała jej długo włosy, co zrobiłaś, zachwycając się bez przerwy, jakie są jedwabiste, kręcone, rozpływając się nad ich blond kolorem, zapachem... To również ty przeczytałaś im bajkę, potem drugą i trzecią, aż wreszcie musiałam zainterweniować, żeby uwolnić cię od nich i skrywanej głęboko rozpaczy.

Potem chwilę paplałyśmy, rozkoszując się przepysznym risotto i przyniesionym przez ciebie szampanem. Wspomniałaś coś o mojej „elegancji”, a ja podniosłam oczy do nieba – no dobra, niech będzie, do belek sufitowych – i potem przeszłyśmy do salonu, czyli usiadłyśmy dwa metry dalej.

(Otwieram nawias, bo wydaje mi się ważne, żeby opowiedzieć tu właśnie o naszym salonie. Tak, wydaje mi się, że dalszy ciąg tej historii jest ściśle związany z talentem mojej kanapy, bez której nie zostałybyśmy tego wieczoru przyjaciółkami. Może później, później z pewnością, później na pewno, ale nie tego wieczoru. Albowiem w tej kwestii znam się dobrze: kiedy kocham, to na całe życie, ale nie tak łatwo trafić do mojego serca. Tym bardziej że był to dla mnie okres barykadowania się w poszukiwaniu absolutnego bezpieczeństwa. To nie był dobry moment na wpuszczanie czegokolwiek do mojej atmosfery. Choćby i miłości. Szczególnie miłości. W żadnym wypadku. Byłam wtedy całkowicie hermetyczna.

Wprowadziliśmy się do mieszkania, które było już umeblowane i z początku obcowaliśmy na co dzień z tymi wszystkimi przygnębiającymi rzeczami. Talerze były za ciężkie, sztućce za lekkie, łóżka za miękkie, zasłony uszyte ze zbyt sztucznych tkanin, do tego kretyńskie bibeloty – dzieciom najbardziej zapadła w pamięć wypchana pirania na podstawce, zdobiąca kominek – za wysokie krzesła i okrutnie brzydka kanapa. Ostatecznie, krok po kroku, wymieniłam to wszystko na nowe. Czasu przynajmniej nie topiłam w kieliszku, bo błąkałam się między regałami wielkich sklepów. Tylko w przypadku łóżek i kanapy zabrakło mi rezonu. Przy nich trzeba by zamówić dostawę, czyli ustalić jakąś datę, czyli wybiec w przyszłość, czyli nie. To było dla mnie za dużo.

Tak się jednak złożyło, że tydzień wcześniej poszliśmy wszyscy troje do ogromnego sklepu z tekstyliami – Saint-Pierre – w poszukiwaniu materiału na kostiumy na bal przebierańców. Spoglądanie w przyszłość zdecydowanie odpadało, co innego ubarwianie teraźniejszości. Przystrajanie, wypieranie, zwodzenie szykowanymi kostiumami – to bardzo chętnie. Alice, która w to wierzyła, chciała sukienkę księżniczki, więc przeturlałyśmy się przez obłoki z tiulu, gazy, muślinu, satynetki i plumeti. Z kolei Raphaël, który w to wierzył, chciał się przebrać za pokemona. To właśnie jego banalny wybór zaprowadził nas do małego sklepiku przy rue d’Orsel, gdzie odkryliśmy prawdziwe zagłębie sztucznych futer. Norka, lis, łasica, szynszyla, królik, Pikachu, chihuahua, nie dało się oderwać od tego oczu, zresztą rąk też nie, i ostatecznie musiałam wezwać na pomoc taksówkę, żeby pomogła nam przetransportować do domu te wszystkie puszyste cudeńka pozamykane w ogromnych plastikowych torbach.

Jeszcze tego samego wieczoru przemieniłam naszą straszliwą kanapę w brzuch Oum-Popotte. Ten przejaw geniuszu to nie moja sprawka, tylko Raphaëla. Albo raczej Claude’a Pontiego, który ma, jak nikt inny, rękę do rysowania najbardziej aksamitnych futer. W jego książkach zawsze nadchodzi taki moment, kiedy mały bohater w życiu pełnym goryczy i bezduszności – jak dotąd upajałam się tylko moim własnym smutkiem po stracie męża, ale nie wspomniałam ani słowem o smutku moich dzieci, które straciły swojego przezabawnego i przemiłego ojca – znajduje schronienie w ramionach o nieopisanej miękkości. Nie da się tego wyrazić, trzeba poznać te książki, żeby zrozumieć, czym była nasza nowa kanapa dla Alice i Raphaëla. Brzuchem Oum-Popotte, jednego z rodziców Oupsa, Foulbazara, małego Poufa. To już nie była kanapa, tylko wielki łagodny zwierz, który pochłaniał dzieciaki, kiedy wracały z przedszkola albo czuły się zbyt podle w tym obcym miejscu, po czym zasypywał je pieszczotami bez końca. Żeby pieszczoty mogły być jeszcze czulsze, zrobiłam dodatkowo kilka ogromnych poduszek, dzięki czemu dzieciaki również mogły wyściskać swojego zwierza. Mniejsza o roztocza, te kilka metrów futra to był bezdyskusyjnie najsłuszniejszy zakup całego naszego okresu rekonwalescencji).

Jak mówiłam, przeszłyśmy do salonu, a ty od razu posłałaś w kąt swoje baleriny, żeby umościć się na brzuszysku naszego włochatego przyjaciela, podkulając nogi pod siebie i obkładając się poduszkami.

Ja natomiast siedziałam tak, jak lubię, czyli na ziemi, i patrzyłam, jak oddajesz się w objęcia Oum-Popotte z uśmiechem ulgi i miną uradowanej dziewczynki, która za długo, zdecydowanie za długo siedziała tego dnia w szkole.

Popatrzyłyśmy na siebie.

Zaproponowałam ci herbatę ziołową (alkoholiczki nigdy takiej nie piją) (to po tym właśnie można je rozpoznać), a ty spytałaś, czy nie mam może czegoś mocniejszego (no cóż), nie, chociaż czekaj, tak się akurat składa, zdaje mi się, że gdzieś tu powinna być jakaś butelka whisky. Co za fart, doprawdy. Nalałam każdej z nas do dużej szklanki (w tym mieszkaniu mniejszych nie było) po sam brzeg, po czym z powrotem się rozsiadłyśmy z naszymi ziółkami w rękach, ty na futrzanym brzuszysku, a ja oparta o ścianę.

Wypiłyśmy.

Dzieci spały, kołysał nas śmiech i pohukiwania jakichś imprezowiczów z parteru, świeczki przygasały, radio Fip nadawało nastrojową muzykę, a my patrzyłyśmy na siebie.

Nie wiedziałyśmy o sobie nic poza tym, że obydwu nam zdarza się czasem w zimowy paryski poranek uronić kilka łez nad cynkowym barem.

Patrzyłyśmy na siebie, mierzyłyśmy się, wyceniałyśmy.

Ty sączyłaś, ja zmuszałam się, żeby robić tak samo. To było trudne. Siedziałam na podłodze, ta sytuacja dosłownie posłała mnie na deski i teraz trzymałam się mojej szklanki jak lin ringu. Ty odchyliłaś się do tyłu i położyłaś sobie poduszkę na brzuch.

– Gdzie jest ich ojciec? – zapytałaś.

4

Wysłuchałaś mnie i zamilkłaś, nalałam sobie w tym czasie jeszcze jedną szklaneczkę, a ty zorientowałaś się, nie powiedziałaś mi tego, ale widać było, że nie umknęło to twojej uwadze, że ciągnę mojego łyskacza jak niemowlę mleko, a potem przyszła moja kolej. Czyli pora na ciebie.

– A ty?

– Co ja?

– Czemu tu jesteś?

Unik. Uśmiech. Westchnięcie.

– Ile masz czasu?

– Całą noc – odpowiedziałam – całą noc.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: