Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozdroża - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
51,90

Rozdroża - ebook

Trzy części serii ROZDROŻA w jednym tomie - nowe wydanie debiutanckiej sagi Sabiny Waszut.

Pełna nostalgii opowieść o rodzinie, w której życie wplotła się burzliwa historia Górnego Śląska

Rok 1934. Od kilkunastu lat Górny Śląsk podzielony jest między Polskę i Niemcy. Nowa rzeczywistość jest trudna dla mieszkańców, do wielu domów wkrada się bieda. Wszechobecny kryzys dotyka również rodzinę Trauter, która musi przenieść się do popadającego w ruinę domu.

Wchodząca w dorosłość Sophie Trauter powoli oswaja się z nowym miejscem. Jej jedyną odskocznią od obowiązków są spotkania z sąsiadem Władkiem Zaleskim – synem powstańca walczącego o polski Śląsk. Zakochani pobierają się w maju 1939, są pełni nadziei na lepsze i dostatniejsze życie. Pierwszy września rujnuje wszystkie ich plany. Sophie podejmuje pracę w niemieckim urzędzie w Pless, a Władek zostaje zmuszony do walki po obu stronach konfliktu. Oboje mierzą się z własną tożsamością.

Tak zaczyna się wielowątkowa saga rodzinna, inspirowana losami dziadków autorki.

Czy polsko-niemieckie małżeństwo ma szansę przetrwać?

Czy lata powojenne będą dla nich łatwiejsze?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6620-3
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DROŻA

.

Paź­dzier­nik 2001

– Może jed­nak pójdę z tobą, mamo? – pyta Go­sia, jed­no­cze­śnie usi­łu­jąc wje­chać przed­nimi ko­łami na wy­soki kra­węż­nik.

– Po­ra­dzę so­bie – od­po­wia­dam sta­now­czo.

W kółko pyta mnie o to samo, a ja wszel­kimi spo­so­bami pró­buję ukryć na­ra­sta­jące zde­ner­wo­wa­nie. Prze­cież wie, że nie lu­bię dzie­lić się emo­cjami. Na­uczy­łam się tego dawno temu. Nie prze­trwa­ła­bym bez tej umie­jęt­no­ści.

Otwie­ram drzwi, gdy tylko auto się za­trzy­muje.

– Mamo, po co ci to? Tyle ner­wów.

W gło­sie Gośki sły­szę bła­ga­nie. Po­win­nam być za­do­wo­lona, że trosz­czy się o mnie. W jej wieku nie mia­łam w so­bie tyle em­pa­tii.

– Wiesz, że ro­bię to dla two­jej ciotki.

Go­sia wzdy­cha, bo tego ar­gu­mentu nie prze­bije.

Ko­chała moją sio­strę. Nie tylko za paczki, które Agnes przy­sy­łała z Re­ichu przy oka­zji świąt i uro­dzin.

To dzięki niej szary ko­mu­nizm stał się dla mo­ich dzieci bar­dziej ko­lo­rowy. Sło­dy­cze, do­bra her­bata, ka­kao – tego nie bra­ko­wało w na­szym domu.

Agnes nie miała dzieci. Po­świę­ciła się roz­piesz­cza­niu sio­strze­nic i sio­strzeń­ców. Choć ni­gdy tego nie po­wie­działa, Go­sia była jej ulu­bie­nicą. Do­brze wiem dla­czego. Moja córka jest bar­dziej po­dobna do swo­jej ciotki niż do mnie. Obie miały w oku ten sam błysk. Obie wy­brały tę samą drogę – zo­stały na­uczy­ciel­kami, bel­fer­kami z pa­sją.

Gdy Agnes za­cho­ro­wała i ani prośbą, ani groźbą nie udało nam się jej ścią­gnąć do Pol­ski, Go­sia po­je­chała do Ko­lo­nii. Spę­dziła tam wiele mie­sięcy. Prze­cho­dziły ra­zem przez ko­lejne che­mio­te­ra­pie, przez na­dzieję i brak na­dziei. Opie­ko­wała się Agnes do ostat­nich dni. To wła­śnie wtedy pa­dła ta prze­dziwna prośba, jak się póź­niej oka­zało, spi­sana rów­nież w li­ście do nas. Aby jesz­cze raz spró­bo­wać, aby w no­wych cza­sach jesz­cze raz ze­brać siły i od­zy­skać domy. Na­szą oj­co­wi­znę.

Nie mo­gli­śmy od­mó­wić, choć nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby moja sio­stra była z tym miej­scem ja­koś szcze­gól­nie zwią­zana. A prze­cież pa­mię­tam do­brze dzień, w któ­rym przy­szły­śmy tu po raz pierw­szy, i ten, w któ­rym po la­tach ostatni raz prze­cho­dziła przez bramę.

To Go­sia za­ła­twiła wszyst­kie do­ku­menty. Bie­gała po urzę­dach, prze­szu­ki­wała ar­chiwa.

Ale ten ostatni ruch na­leży do mnie. I Gośka do­sko­nale o tym wie.

Się­gam po le­żącą na tyl­nym sie­dze­niu to­rebkę i do­ku­menty sta­ran­nie za­mknięte w pa­pie­ro­wej teczce.

– Za­dzwo­nię do cie­bie, gdy się skoń­czy – mó­wię.

– A masz na­ła­do­wany te­le­fon?

Boże, czy ona musi...

Nie chcę wyjść na zrzę­dzącą sta­ruszkę, więc w od­po­wie­dzi ki­wam je­dy­nie głową i uśmie­cham się przy­jaź­nie.

Za­trza­skuję drzwi i cze­kam, aż czer­wona škoda od­je­dzie. A po­tem li­czę do trzech i od­wra­cam się. Serce wali jak osza­lałe. Choć miesz­kam dwie dziel­nice da­lej, stoję tu po raz pierw­szy od... Boże, od po­nad pół wieku. Jak to moż­liwe, że przez cały ten czas tak sku­tecz­nie uda­wało mi się omi­jać tę ulicę.

Wiem, że Wła­dek cza­sem tu przy­cho­dził. Wra­cał po­tem do mnie zmie­niony, za­my­ślony. Czu­łam, że te miej­sca wciąż są w nim.

Bra­kuje mi męża. W ta­kich chwi­lach – naj­bar­dziej. Przed nim nie mu­sia­łam uda­wać. Wie­dział, kiedy się ba­łam.

Czy te­raz po­parłby moją de­cy­zję, czy byłby dumny, że się od­wa­ży­łam?

Do­syć roz­my­ślań. Ro­bię pierw­szy krok. Ból ple­ców, który to­wa­rzy­szy mi od tylu już lat, znika.

Ro­bię drugi. Smród wszę­do­byl­skich spa­lin za­mie­nia się w za­pach biedy – zgni­łych ziem­nia­ków i ko­ziego mleka.

Ro­bię ko­lejny. Do­ty­kam dłońmi wil­got­nej ściany.

Sty­czeń 1934

Koła kli­nują się w szpa­rach nie­udol­nie uło­żo­nego bruku, grzę­zną w po­śnie­go­wym bło­cie. Je­stem zmę­czona. Nie mam siły pchać wózka i jed­no­cze­śnie bez prze­rwy po­pra­wiać zgro­ma­dzo­nego na nim do­bytku. Ciężka pie­rzyna i dwie pu­chowe po­duszki – po­zo­sta­łość z ausz­to­jeru matki, kar­bidka i za­pa­ko­wana w szary pa­pier fi­gurka Matki Bo­skiej Pie­kar­skiej.

Oj­ciec idzie przede mną. Nie­sie dwie wa­lizki. Ktoś wy­rwał z nich me­ta­lowe zamki, więc te­raz zo­stały prze­wią­zane sznur­kiem i pa­skiem do spodni. Dzie­wię­cio­let­nia Agnes bie­gnie obok. Matka, ciężko dy­sząc, wle­cze się w tyle. Trzyma na rę­kach He­lenkę – naj­młod­szą sio­strę. Spod fał­dów sze­ro­kiej spód­nicy wy­staje za­okrą­glony brzuch. Znów bę­dzie dziecko. Znów po­więk­szy się do­ro­bek ży­cia na­szej ro­dziny.

Roz­glą­dam się uważ­nie. Wcho­dzimy w co­raz smut­niej­sze ulice Kró­lew­skiej Huty. Z ja­snej i sze­ro­kiej, gdzie stał dom, w któ­rym miesz­ka­li­śmy, skrę­camy w boczną. Po­nure fa­mi­loki roz­świe­tla je­dy­nie czer­wień pa­ra­pe­tów. Nie ma pięk­nie rzeź­bio­nych fa­sad, strze­li­stej wieży ko­ścioła i wi­tryn skle­pów, przed któ­rymi można spę­dzać całe go­dziny, pra­wie czu­jąc smak ko­lo­ro­wych cu­kier­ków.

Nie wiem tylko, dla­czego oj­ciec idzie z tak dum­nie unie­sioną głową. Nie uwie­rzy­łam w bajkę, którą opo­wie­dział nam dziś rano, gdy opusz­cza­li­śmy miesz­ka­nie. Nie będę księż­niczką w pięk­nym zamku.

A prze­cież miało być ina­czej.

***

Pa­mię­tam dzień, w któ­rym „bo­go­bojny” za­pu­kał do nas po raz pierw­szy.

Wszedł, nie zwa­ża­jąc na to, że w wiel­kiej ba­lii, osło­nię­tej je­dy­nie pro­wi­zo­rycz­nym pa­ra­wa­nem, mama wła­śnie myła mnie i sio­stry. Jak w każdy so­botni wie­czór.

– Szczęść Boże, szczęść Boże – po­wta­rzał po­zdro­wie­nie nie­zna­jomy i z każ­dym kro­kiem co­raz ni­żej po­chy­lał przed oj­cem plecy.

Ten prze­raź­li­wie chudy męż­czy­zna o nie­na­tu­ral­nie cien­kim gło­sie roz­śmie­szył mnie. Przy­po­mi­nał ak­tora z przed­sta­wie­nia, na które kie­dyś za­brano nas ze szkoły. Był tak samo nie­praw­dziwy. Za­sło­ni­łam ręką usta, ale było już za późno. Mo­kra ścierka bo­le­śnie przy­wo­łała mnie do po­rządku.

Nim oj­ciec roz­lał przy­nie­sioną przez go­ścia wódkę, nim wy­pili pierw­szy kie­li­szek, matka już wy­py­chała nas za drzwi.

– Po­baw­cie się na placu. So­phie, pil­nuj sióstr, niech się nie wy­ma­ra­szą.

Wie­dzia­łam, że musi dziać się coś waż­nego. Ina­czej ni­gdy nie wy­pu­ści­łaby nas z domu po so­bot­niej ką­pieli.

Na nie­dziel­nej mszy trzeba być czy­stym.

O tym, czego chciał męż­czy­zna, do­wie­dzia­łam się jesz­cze tej sa­mej nocy. Łóżko ro­dzi­ców stało tuż obok na­szego. Zna­łam wszyst­kie ich se­krety.

– Zo­ba­czysz, w końcu skoń­czy się ta bieda. Ku­pimy do­mek, bę­dziesz miała ogró­dek.

Oj­ciec na­wet nie pró­bo­wał ści­szać głosu.

– Nie ufam mu.

– To po­rządny czło­wiek. Wie­rzący. Prze­cież sły­sza­łaś, odda.

– Tyle pie­nię­dzy! Wszyst­kie oszczęd­no­ści! Franc!

Sze­lest po­ścieli za­głu­szył od­po­wiedź ojca. Zresztą zna­łam ją. To on po­dej­mo­wał de­cy­zje. Matka mo­gła ję­czeć, pła­kać, ale jak on coś po­sta­no­wił, ni­gdy nie zmie­niał zda­nia.

Nie wiem, jaką sumę oj­ciec po­ży­czył ob­cemu czło­wie­kowi. Nie są­dzi­łam, że można mieć ja­kieś oszczęd­no­ści, skoro przy śnia­da­niu trzeba dzie­lić jedno jajko na pięć czę­ści.

Ma­rze­niem ojca był wła­sny do­mek. Za tą ilu­zją przy­je­chał na Śląsk z za­pa­dłej nie­miec­kiej wsi. Go­nił to ma­rze­nie, gdy huta ob­ci­nała za­robki, a za drzwiami na­szej izby he­bama po­ma­gała przyjść na świat ko­lej­nym wiecz­nie głod­nym dzie­ciom.

Od tam­tej so­boty „bo­go­boj­nego” spo­ty­ka­li­śmy pra­wie co­dzien­nie. Na­dal śmie­szyło mnie jego dzi­waczne za­cho­wa­nie. Ukłony, ścią­ga­nie czapki, ca­ło­wa­nie matki po rę­kach. Lu­bi­łam je­dy­nie cu­kierki, które znaj­do­wał dla nas w kie­sze­niach spodni.

A po­tem znik­nął. Ucie­szy­ła­bym się na­wet, gdyby nie nie­po­kój, który rósł w oczach ojca. Płacz matki nie prze­ra­żał, przy­zwy­cza­iłam się już do jej wiecz­nego za­ła­my­wa­nia rąk. Ale ba­łam się stra­chu czło­wieka, który był dla mnie ni­czym dąb, nie do prze­wró­ce­nia.

Po­cząt­kowo nie­udol­nie pró­bo­wał ukryć nocne roz­mowy, pełne wy­rzu­tów i oskar­żeń. Ba­wił się z nami, no­sił na ba­rana pisz­czącą z ra­do­ści Helę. Raz za­brał mnie do ja­dło­dajni na cie­płą kieł­ba­skę z musz­tardą. Mu­siał wie­dzieć, że za­wsze, gdy prze­cho­dzi­łam obok, ma­rzy­łam, aby stra­cił pracę. Bez­ro­bot­nym wy­da­wano tam dar­mowe zupy.

W końcu prze­stał uda­wać. Przy­cho­dził z pracy. Sia­dał przy stole i nie tknąw­szy obiadu, który po­da­wała mu matka, wpa­try­wał się w pu­stą ścianę. Go­dzi­nami. Jakby ktoś wy­ssał z niego ży­cie.

Z tam­tych dni pa­mię­tam ci­szę. Na­wet wieczny szcze­biot dziew­czy­nek gdzieś znik­nął. Gdy nie spały, a po­goda była zbyt brzydka, aby wyjść na plac, ba­wiły się w „po­ciąg” róż­no­ko­lo­ro­wymi gu­zi­kami. Bez śmie­chów, pła­czów, cią­głej bie­ga­niny. Tak jakby ro­zu­miały. Tylko co?

„Bo­go­bojny” wró­cił. Po pro­stu wszedł do na­szego miesz­ka­nia pew­nego gru­dnio­wego wie­czoru. Nie po­zna­łam go. W po­dar­tej ko­szuli, bez bu­tów i kurtki, choć na dwo­rze tego dnia było prze­raź­li­wie zimno, sta­nął przed oj­cem, trzę­sąc się jak osika. Wci­snął mu do ręki po­żół­kłe pa­piery. Uklęk­nął, zło­żył ręce jak do mo­dli­twy i za­czął o coś bła­gać. O pod­pis? Wy­ba­cze­nie? Wsta­wie­nie się za nim?

Matka za­mknęła nas w izbie, więc przez grube drew­niane drzwi do­bie­gały nas je­dy­nie strzępy roz­mowy.

– Bę­dzie­cie mieli swoje domy. Są warte wię­cej niż to, co mia­łem wam od­dać.

– Nie chcę ich, od­daj pie­nią­dze! – grzmiał oj­ciec, jakby na­gle wró­ciły mu utra­cone siły.

– Nie mam, oszu­kali mnie – ka­jał się męż­czy­zna, dzięki któ­remu tak do­sad­nie po­zna­łam słowo „nie­na­wiść”. Tak, wów­czas go nie­na­wi­dzi­łam.

– Czło­wieku, znam tę ulicę.

– Tam jest prąd, tu sie­dzi­cie przy kar­bidce.

– Sie­dzimy, bo chcemy. Bo za rok mie­li­śmy być gdzie in­dziej.

– Bę­dzie­cie wła­ści­cie­lami.

– Tam miesz­kają tylko Po­lacy. Będę ni­kim.

Resztę za­głu­szył płacz mo­ich sióstr. Tego wie­czoru nikt nie dał nam ko­la­cji. Trudno uło­żyć do snu głodne dzieci.

***

Te­raz sto­imy przed „speł­nio­nym ma­rze­niem” ro­dzi­ców. Żadne z nas nie prze­kra­cza wej­ścio­wej bramy. Czu­jemy, że przej­ście przez nią bę­dzie koń­cem świata, który choć pach­niał taką samą biedą, był... nasz. He­lenka pierw­sza prze­ła­muje nie­wi­dzialną gra­nicę. Pod­biega do grupki dzieci, które ba­wią się na placu. Idziemy za nią.

– Ale bę­dziemy mieć świa­tło. – Matka ukrad­kiem wy­ciera oczy w skra­wek chu­sty.

Luty 1934

Na­sze nowe miesz­ka­nie to duża kuch­nia i izba na pię­trze „przed­niego” domu. Okna wy­cho­dzą na po­dwórko, dla­tego mało tu świa­tła. Chyba wła­śnie słońca bra­kuje mi naj­bar­dziej. Tam, gdzie miesz­ka­li­śmy wcze­śniej, wdzie­rało się przez po­wie­szone w oknach za­zdrostki już wcze­snym po­po­łu­dniem i zo­sta­wało do wie­czora. Lu­bi­łam przy­glą­dać się dro­bin­kom ku­rzu, które tań­czyły w jego smu­gach. Lu­ster­kiem pusz­cza­łam za­jączki na ścia­nie. Dziew­czynki bie­gały za nimi jak małe kotki. Tu wszystko wy­daje się jed­no­ko­lo­rowe – szare.

– So­phie, rusz się. Trzeba skuć lód przed wej­ściem, jesz­cze ktoś nogę zła­mie i do­piero bę­dzie. A po­tem pój­dziesz do Za­ją­co­wej. Już mie­siąc spóź­nia się z czyn­szem.

Gwał­tow­nie cho­wam wspo­mnie­nia tam, gdzie ich miej­sce. Od­wra­cam się od okna, prze­cho­dzę przez kuch­nię i uchy­lam drzwi do izby. Matka leży okryta koł­drą. Obok, w drew­nia­nej ko­ły­sce, kwili małe za­wi­niątko. Już dwa ty­go­dnie mi­nęły od na­ro­dzin Antka, a ona na­dal jest za słaba, aby pod­nieść się z łóżka. Dziecko długo nie chciało przyjść na świat, w su­mie wcale się mu nie dzi­wię. Mimo to je­stem zła na to stwo­rzonko, przez nie cała ro­bota spa­dła na mnie. Nie mogę cho­dzić do szkoły, bo prze­cież ktoś musi za­jąć się He­lenką. Trzeba ugo­to­wać obiad, prze­brać no­wo­rodka, za­pro­wa­dzić Agnes na lek­cje. Za­spy na uli­cach są zbyt duże, aby mo­gła iść sama. Te­raz do szkoły mamy na­prawdę da­leko. Więk­szość szkół nie­miec­kich zli­kwi­do­wano za­raz po ple­bi­scy­cie. Zo­stało za­le­d­wie kilka – na­sza o pół go­dziny mar­szu stąd. Trzeba też za­jąć się do­mami. Oj­ciec nie chce pła­cić do­zorcy, więc szo­ro­wa­nie scho­dów i po­rządki na placu są obo­wiąz­kiem moim i matki. Te­raz tylko moim. Za­rzu­cam na plecy szal. Na gołe stopy wsu­wam cięż­kie trepy. Są dziu­rawe, więc i tak za­raz mia­ła­bym mo­kre poń­czo­chy. Biorę ło­patę i wy­cho­dzę do sieni. Na­tych­miast ude­rza we mnie zimne po­wie­trze. Wieje przez nie­szczelne okna. Zbie­gam po scho­dach. Przez chwilę stoję na ostat­nim stop­niu. Nie mam od­wagi wyjść. Wiem, że zmar­znę. Obo­jęt­nie jak szybko będę pra­co­wała, palce za­raz i tak skost­nieją.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem chwy­tam za klamkę, po­py­cham drzwi i omal nie ro­bię fi­kołka na zmro­żo­nych po­my­jach.

Nie ma sensu za­sta­na­wiać się, czy któ­ryś z lo­ka­to­rów ce­lowo wy­lał je przed drzwiami. Bez względu na to, jaką uzy­ska­ła­bym od­po­wiedź, ro­bota nie sta­nie się przez to lżej­sza.

Ude­rzam ło­patą. Od­gar­niam. Znów ude­rzam. Od­gar­niam. Ude­rzam.

Na po­dwórku jest zu­peł­nie ci­cho, sły­szę je­dy­nie od­głos kru­szo­nego lodu i wła­sny ciężki od­dech. Mu­szę chwilę od­sap­nąć. Pró­buję wy­pro­sto­wać palce. Bolą.

– Daj, po­mogę ci z tym.

Aż pod­ska­kuję na dźwięk nie­spo­dzie­wa­nego głosu. Od­wra­cam się.

Znam go. Jest jed­nym z na­szych lo­ka­to­rów. Zaj­muje wraz z matką izbę w „tyl­nym” domu. Do­kład­nie okno w okno z na­szym miesz­ka­niem.

– Nie, nie trzeba – mó­wię spe­szona i jed­no­cze­śnie przy­ci­skam sztyl ło­paty do piersi, jak gdy­bym bała się, że wy­rwie mi ten skarb.

A on wła­śnie to robi.

– Od­daj, matka bę­dzie zła.

– Prze­cież nie wi­dzi.

– Od­daj!

Ma­cha ręką, na znak, że zu­peł­nie nie zwraca uwagi na moje sprze­ciwy. Do­sko­nale wie, że nie będę się z nim szar­pała.

Przy­glą­dam się, jak w kilka mi­nut robi to, co mnie za­ję­łoby pół go­dziny. Ile może mieć lat? Pew­nie ze dwa­dzie­ścia. Wiem, że pra­cuje w dru­karni. Jego matka chwa­liła się kie­dyś ko­bie­tom w ko­lejce po chleb. Jak ma na imię? Wal­dek? Nie, nie tak... chyba... Wła­dek... Tak o nim mó­wiła. Wła­dek Za­le­ski.

– Go­towe!

Wła­dek wbija ło­patę w śnieg tuż obok miej­sca, w któ­rym stoję.

– A te­raz ucie­kaj do domu, bo się w bał­wana za­mie­nisz.

Na szczę­ście, mróz zdą­żył już po­ma­lo­wać moje po­liczki, więc Wła­dek nie doj­rzał ru­mień­ców.

Pa­trzę, jak od­cho­dzi, po­gwiz­du­jąc jedną z tych okrop­nych po­wstań­czych me­lo­dii. Otrze­puje ze śniegu no­gawki spodni, po­tem znika za drzwiami domu.

Bie­gnę po scho­dach. Wiem, że po­win­nam się po­spie­szyć. Hela i matka cze­kają na mi­skę go­rą­cej kar­to­flanki, która na­wet nie za­częła się go­to­wać, a dziecko pew­nie ma już mo­kro.

He­lenka bawi się szma­cianką, która kie­dyś na­le­żała do mnie, po­tem do Agnes, a te­raz jest to­wa­rzyszką za­baw ko­lej­nej Trau­te­równy. Przez uchy­lone drzwi zer­kam do izby. An­tek i matka śpią. Już mam się cof­nąć do kuchni i za­jąć obia­dem, gdy mój wzrok pada na nie­duże lu­sterko, które stoi na ko­mo­dzie. Pod­cho­dzę na pal­cach, biorę je i wra­cam do kuchni.

Sia­dam przy stole. Nie­pew­nie uno­szę zwier­cia­dełko na wy­so­kość oczu. Kiedy pa­trzy­łam w nie ostat­nio? Jesz­cze w sta­rym miesz­ka­niu, gdy bo­lał mnie ząb. Chcia­łam zo­ba­czyć, jak bar­dzo spu­chłam, bo śmiały się ze mnie ko­le­żanki.

Ni­gdy nie przy­glą­da­łam się so­bie tak jak te­raz.

Matka za­wsze po­wta­rza, że kto po­dzi­wia swój wy­gląd, za­miast wła­snego od­bi­cia może zo­ba­czyć ob­li­cze dia­bła. Ona ni­gdy się nie ma­luje, nie upina wło­sów w mi­sterne loczki. Dłu­gie spód­nice i far­tuch szczel­nie za­sła­niają fi­gurę. Nie wiem, czy jest ładna.

Nie­śmiało mu­skam skórę opusz­kami pal­ców.

Mam szczu­płą twarz. Nie­bie­skie oczy wy­dają się nie­pro­por­cjo­nal­nie duże, a nos zbyt za­darty. Dwa my­sie war­ko­cze śmiesz­nie ster­czą po bo­kach głowy.

A gdyby tak...

Zer­kam na He­lenkę. Na szczę­ście nie in­te­re­suje się tym, co ro­bię.

Szybko roz­pla­tam włosy. Za­ska­kuje mnie bu­rza blond lo­ków. Na­dy­mam lekko za­pa­dłe po­liczki. Przy­gry­zam wargi, aby na­brały odro­biny ko­loru. Pa­trzę przez chwilę na swoje od­bi­cie. Czy choć tro­chę przy­po­mi­nam wy­tworne damy spa­ce­ru­jące z ofi­ce­rami po miej­skim parku? Czy moje usta mają te­raz po­dobną barwę? Ner­wo­wym ge­stem od­kła­dam lu­sterko na stół.

Głu­pia.

Ma­rzec 1934

Kie­dyś w szkole czy­ta­li­śmy wiersz o wio­śnie. Na­uczy­cielka przy­pięła do ta­blicy ob­ra­zek. Przed­sta­wiał dziew­czynę w dłu­giej zie­lo­nej su­kience. Szła po­lną drogą. Wo­kół pa­no­wała sroga zima, ale tam, gdzie sta­nęła, na­tych­miast roz­kwi­tały mle­cze.

Wio­sna. My­ślę, że ma dar roz­ta­pia­nia lo­dów nie tylko na ścież­kach, któ­rymi idzie.

To pierw­szy na­prawdę do­bry dzień, od kiedy się tu prze­nie­śli­śmy. Sie­dzę na schodku przed drzwiami domu. Wo­kół pa­nuje nie­zwy­kłe oży­wie­nie. Jak gdyby, do­słow­nie przed chwilą, wszy­scy miesz­kańcy na­szego domu obu­dzili się z zi­mo­wego snu.

Moje sio­stry wraz z in­nymi dziećmi wy­pro­wa­dziły z chle­wika kozy i te­raz bie­gają za nimi, pró­bu­jąc kar­mić je ze­szło­rocz­nym ziel­skiem. Matka, która zu­peł­nie już wy­do­brzała, z Ant­kiem w hacce stoi na środku po­dwórka, oto­czona wia­nusz­kiem ko­biet. Wszyst­kie, jedna przez drugą, do­ra­dzają, na­ka­zują, za­ka­zują i za­chwy­cają się urodą chłop­czyka. Ma­leń­kie dzieci po­tra­fią za­że­gny­wać kon­flikty. Rów­nież te pol­sko-nie­miec­kie.

Na­wet babka Za­ją­cowa w końcu otwo­rzyła okno swo­jej iz­debki i te­raz, pod­parta na po­duszce, przy­gląda się ca­łemu za­mie­sza­niu.

By­łoby ide­al­nie, gdyby nie na pół osku­bana kura, która leży na mo­ich ko­la­nach.

Oj­ciec przy­niósł ją wczo­raj wie­czo­rem z huty. Do­stał od ko­legi w za­mian za wy­ku­cie ozdob­nej klamki do furtki. Oczy­wi­ście po go­dzi­nach.

Ju­tro bę­dzie „świą­teczny” obiad.

Ale ro­bota ja­koś nie pali mi się w rę­kach. Prze­ry­wam co chwila. Wy­cie­ram w far­tuch ob­le­pione pie­rzem palce, za­my­kam oczy i ła­pię pierw­sze pro­mie­nie słońca.

– A ty do­kąd znów idziesz, jed­nej so­boty nie mo­żesz po­sie­dzieć w domu?

Z pół­snu wy­rywa mnie pod­nie­siony ko­biecy głos. Bez­błęd­nie od­ga­duję, z któ­rego okna do­biega ten la­ment.

– Jest so­bota. Na za­lyty idę.

– Na za­lyty! Co ty­dzień do in­nej. Zo­ba­czysz, baby mnie ob­ga­dają, jak syna wy­cho­wa­łam.

– Nie ob­ga­dają, je­śli nie bę­dzie matka tak krzy­czeć.

Trzask za­my­ka­nego okna mie­sza się ze śmie­chem ko­biet. W se­kundę zrzu­cam z ko­lan kurę. Ob­cią­gam spód­nicę, pro­stuję plecy. Tylko po co?

Nie­ru­chomo wpa­truję się w otwarte na oścież drzwi „tyl­nego” domu. Nie cze­kam długo. Wi­dzę, jak zbiega po scho­dach i z pół­cie­nia sieni pew­nym kro­kiem wcho­dzi na mu­śnięte słoń­cem po­dwó­rze. W lek­kiej kurtce, kasz­kie­cie nieco na ba­kier i z miną, która mówi, że nic nie ze­psuje mu pierw­szego dnia wio­sny.

Pró­buję od­wró­cić wzrok, nie wi­dzieć, jak pod­cho­dzi do grupki dzieci, głasz­cze jedną z kóz, a po­tem, śmie­jąc się, grozi pal­cem ma­lu­chom, które od dłuż­szej chwili pró­bują za­wią­zać na szyi zwie­rzaka ka­wa­łek szmatki. Pew­nie ma za­stą­pić wstą­żeczkę.

Ale w chwili, gdy prze­cho­dzi obok, cała uda­wana obo­jęt­ność pry­ska i niby zu­peł­nym przy­pad­kiem ob­da­ro­wuję go jed­nym krót­kim spoj­rze­niem.

A on... pusz­cza do mnie oko i znika w bra­mie.

Jak żech cho­dził do szkoły,

Uczyli mnie rech­tory

Piwo pić, w karty grać

I z dzioł­chami tań­co­wać!

Nie­sie się za nim przy­śpiewka, za którą w szkole leją nas trzcinką po rę­kach.

Czer­wiec 1935

Je­stem do­ro­sła. Taka myśl to­wa­rzy­szy mi od dzi­siej­szego rana. A do­kład­nie od chwili, w któ­rej otrzy­ma­łam świa­dec­two ukoń­cze­nia szkoły pod­sta­wo­wej. Wra­cam do domu główną ulicą mia­sta wy­peł­nioną co­dzien­nym gwa­rem. Co chwila zer­kam na cen­zurkę i sunę pal­cem po pięk­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­nych oce­nach.

Może nie są naj­lep­sze, ale to, jak się uczy­łam, ni­gdy nie miało zna­cze­nia. Dla ro­dzi­ców ważne było je­dy­nie, abym prze­cho­dziła z klasy do klasy i jak naj­szyb­ciej skoń­czyła obo­wiąz­kową na­ukę.

Za ty­dzień idę na służbę do Frau Lin­der. Szkoły są dla dzieci. Już nie dla mnie.

Skrę­cam w na­szą ulicę. Wcho­dząc do bramy, zwi­jam świa­dec­two i wkła­dam je do szkol­nego far­tuszka. Wiem, że nikt mi nie po­gra­tu­luje skoń­cze­nia na­uki, nie za­pyta o oceny.

Oj­ciec klę­czy na da­chu. W nocy znów za­lało strych.

– Po­mogę! – wo­łam.

Na dźwięk mo­jego głosu zsuwa się na kra­wędź, a po­tem siada i opiera nogi na szcze­blach przy­sta­wio­nej do ściany dra­biny. Wi­dzę, że jest zmar­twiony. Znów mu­siał ku­pić papę i le­pik, pew­nie z pie­nię­dzy, które miał wy­dać na le­kar­stwo dla Agnes.

Moja młod­sza sio­stra ze­mdlała w szkole kilka ty­go­dni temu. Le­karz orzekł nie­do­ży­wie­nie. We­zwali ojca. Słu­cha­łam, jak po po­wro­cie długo roz­ma­wiał z matką. Po­noć dy­rek­tor nie ro­zu­miał, dla­czego wła­ści­ciele do­mów nie mają pie­nię­dzy na je­dze­nie. Po­wie­dział, że to nie­do­pusz­czalne, bo Niemcy za­wsze na pierw­szym miej­scu sta­wiają do­bro swo­ich dzieci. Oj­ciec mu­siał obie­cać, że bę­dzie wię­cej chleba i ma­sła oraz mięso w każdą nie­dzielę, a dla Agnes le­kar­stwa, które ją wzmoc­nią. Te­raz nie po­trafi do­trzy­mać słowa. Wi­dzę, jak się tym gry­zie.

– Już ósmy raz na­pra­wiam to miej­sce, a cały czas prze­cieka.

– Może to gdzieś obok – pró­buję do­ra­dzić, choć oczy­wi­ście zu­peł­nie się nie znam na ła­ta­niu dziu­ra­wych da­chów.

Oj­ciec mil­czy. Wie, że domy, które do­sta­li­śmy od „bo­go­boj­nego”, po­chła­niają wię­cej pie­nię­dzy, niż przy­no­szą zy­sków. Lo­ka­to­rzy płacą nie­re­gu­lar­nie albo nie płacą w ogóle, a prze­cież ciek­nący dach trzeba za­kleić, urwany ge­lyn­der na­pra­wić. Oczy­wi­ście można eks­mi­to­wać. Można wy­rzu­cić na bruk ro­dzinę z par­teru. Od­kąd ich oj­ciec po „wiel­kim strajku” stra­cił ro­botę w ko­palni, żadne z pię­ciorga dzieci nie cho­dzi do szkoły, bo po­spa­dały im z nóg skle­jane buty. A bab­cia Za­ją­cowa, któ­rej syn zgi­nął w po­wsta­niu? Jak po­zba­wić ją okna, z któ­rego od tylu lat ob­ser­wuje mi­ja­jące ży­cie? Więc cze­kamy. Choć i tak tej wio­sny oj­ciec mu­siał wy­po­wie­dzieć lo­kal ro­dzi­nie Smo­lo­rzy. Zwle­kał całą zimę, ale gdy śnieg stop­niał, a Smo­lorz, za­miast cho­dzić pod ko­pal­nię w na­dziei na za­trud­nie­nie, za­czął prze­pi­jać ostat­nie pie­nią­dze z za­siłku, nie miał wy­boru. Wy­nie­śli się na hałdy. Czuję wstyd, gdy pa­trzę na strużki dymu z że­la­znych pie­cy­ków, które uno­szą się nad wy­ko­pa­nymi tam no­rami.

Ale od­czu­wam też głód i wiem, jak to jest, gdy w pu­stym brzu­chu bul­goce wy­pita woda, która ma go choć na chwilę na­peł­nić.

– Idź się prze­brać – mówi oj­ciec. – A po­tem przy­nieś dwa wia­dra wody.

Po­słusz­nie wy­ko­nuję po­le­ce­nie. W domu wy­cią­gam świa­dec­two, skła­dam na pół i wsu­wam mię­dzy karty Bi­blii. Bę­dzie le­żeć obok ak­tów na­ro­dzin i świa­dectw chrztu.

Gdzieś w du­chu li­czę, że matka, która aku­rat karmi mo­jego naj­młod­szego brata, za­pyta, jak spę­dzi­łam ostatni dzień szkoły, ale ona jest zbyt za­jęta, aby pa­mię­tać.

Nie mija dzie­sięć mi­nut – i już wiążę do sznura pierw­sze wia­dro.

– A te­raz bie­gnij na gora i patrz, gdzie ciek­nie.

Nie lu­bię wcho­dzić do tego bu­dynku. Za­wsze gdy matka każe mi za­mieść schody lub przy­po­mnieć któ­re­muś z lo­ka­to­rów o za­pła­cie czyn­szu, czuję dziwną pustkę w gło­wie i zde­ner­wo­wa­nie.

Skra­dam się po czer­wo­nych scho­dach, naj­mniej­szym ha­ła­sem pró­buję nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

Drzwi stry­chu są uchy­lone. Źle, bo przez nie­dbal­stwo lo­ka­to­rów wśli­zgują się do środka koty. Bru­dzą pra­nie, a cza­sem zrzu­cają sło­iki z prze­two­rami.

Wcho­dzę. Wcią­gam no­sem za­pach wil­goci, ku­rzu i sza­rego my­dła – wy­prano nim roz­wie­szone na sznu­rach płachty prze­ście­ra­deł.

Idę do miej­sca, w któ­rym oj­ciec wy­lał wodę. Nic nie ka­pie. Przy­klę­kam. Tro­ciny na pod­ło­dze są lekko wil­gotne, ale to pew­nie po­zo­sta­łość po noc­nej ule­wie. Chyba w końcu się udało.

Za­do­wo­lona pod­cho­dzę do okienka, aby krzyk­nąć do­brą no­winę. Schy­lam się, chcę je otwo­rzyć, i wtedy sły­szę sze­lest, gdzieś mię­dzy wi­szą­cym pra­niem.

Kot. Je­śli go nie wy­go­nię, na­robi szkód.

Roz­glą­dam się za czymś, co po­może mi prze­pło­szyć in­truza. Na szczę­ście tuż obok su­szą się pęki brzo­zo­wych ga­łęzi, z któ­rych Ma­słow­ski robi mio­tły. Biorę je­den i ci­cho jak tylko po­tra­fię pod­cho­dzę do miej­sca, skąd do­biegł mnie ha­łas. Pod­no­szę do góry rękę. Nie chcę ude­rzyć. Po­stra­szę tylko, aby miał na­uczkę i nie wcho­dził tu wię­cej. Gwał­tow­nie po­cią­gam za prze­ście­ra­dło i...

– Chcesz nas za­bić!?

Wła­dek ła­pie mnie za nad­gar­stek. Dziew­czyna sto­jąca obok niego od­ska­kuje, a po­tem par­ska śmie­chem.

Nie wiem, co się dzieje. Dla­czego on i ona? Dla­czego się tu ukryli?

Stoję jak wryta z dło­nią za­mkniętą w uści­sku Władka i do­piero po dłuż­szej chwili do­ciera do mnie, co tak fak­tycz­nie się stało.

Wy­ry­wam się i wy­bie­gam.

Przez resztę dnia me­cha­nicz­nie wy­ko­nuję zle­cane mi obo­wiązki. Nie po­tra­fię wy­ma­zać z pa­mięci iskier w jego oczach i jej pą­so­wych po­licz­ków. Moje też płoną.

Wie­czo­rem, gdy w końcu mo­gła­bym od­po­cząć, kręcę się po izbie, nie wie­dząc, co ze sobą zro­bić. W końcu, wy­ma­wia­jąc się bó­lem brzu­cha, wy­cho­dzę na plac. Sia­dam na ła­weczce. W skro­niach czuję, jak szybko bije mi serce, a bólu brzu­cha już nie mu­szę uda­wać. Mimo to cze­kam.

– Coś taka smutna?

Głos Władka tym ra­zem nie za­ska­kuje. Prze­cież ze­szłam wła­śnie po to, aby go usły­szeć. Wzru­szam ra­mio­nami.

– Masz.

Pod­no­szę głowę i wi­dzę przed sobą otwartą dłoń, a na niej kilka ko­lo­ro­wych lan­dry­nek.

– Zjedz so­bie, dzie­ciaku.

Nie ru­szam się, więc je­den po dru­gim upusz­cza bom­bony na moje ko­lana. Chwy­tam wszyst­kie i ro­biąc za­mach, wy­rzu­cam na śro­dek placu.

Chce mi się pła­kać ze zło­ści. Jak on mógł tak mnie upo­ko­rzyć! Nie je­stem już małą dziew­czynką!

Wstaję, ob­ra­cam się na pię­cie i z za­ci­śnię­tymi pię­ściami zni­kam w drzwiach domu. Za sobą sły­szę gło­śny śmiech.

Boże, jak ja go nie­na­wi­dzę!

Czer­wiec 1937

Wy­cho­dzę. Opie­ram się o ścianę bu­dynku i ocie­ram chu­s­teczką spo­cone czoło. Mam wy­glą­dać na­tu­ral­nie, tak jak­bym chciała po pro­stu od­sap­nąć, ochło­dzić się po go­dzi­nach spę­dzo­nych przy ko­tle z wrzącą wodą.

He­lenka i An­tek po­ja­wiają się obok. Wiem, że co naj­mniej od dwu­dzie­stu mi­nut cze­kali, aż wyjdę, scho­wani w bra­mie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Cała ope­ra­cja zaj­muje do­słow­nie se­kundę. Wy­cią­gam z far­tu­cha skrawki kieł­basy, wrzu­cam je do roz­war­tych kie­szeni i już tylko pa­trzę, jak nóżki mo­jego ro­dzeń­stwa pę­dzą, zgrab­nie wy­mi­ja­jąc prze­chod­niów. Nie­by­wałe, jak te ma­lu­chy po­tra­fią szybko bie­gać.

Biorę głę­boki od­dech i wra­cam do środka. Pełna lęku, że tym ra­zem sze­fowa za­uwa­żyła, że każe mi zdjąć biały cze­pek i wyjść bez pen­sji za ostatni mie­siąc.

Na szczę­ście, ko­bieta sie­dzi ty­łem i na wiel­kiej czar­nej ta­blicy za­pi­suje ak­tu­alne ceny:

Go­to­wana kieł­basa, bułka i musz­tarda 1,30 zł

Żur 60 gr

Sza­łot 50 gr

Szyn­kowa 70 gr / kg

Sa­lami 1 zł / kg

Mor­ta­dela 50 gr / kg

Staję za ladą. Trudi na­lewa z dzbanka her­batę i po­daje ko­lej­nej klientce.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam.

Kiwa głową.

– Na­wet na cie­bie nie spoj­rzała. Li­czy i li­czy. Pew­nie znów poń­czo­chy jej w szwach pu­ściły i musi ku­pić nowe.

Trudi unosi lekko spód­nicę i po­ka­zuje zgrabną nogę. Śmieje się, a ja z tru­dem ukry­wam zmie­sza­nie.

Za­czy­nam ukła­dać dro­biowe ga­la­retki le­żące na ta­le­rzy­kach we­wnątrz ga­blotki.

Znam Trudi od trzech lat. Ra­zem słu­ży­ły­śmy u Frau Lin­der, a po roku obie zna­la­zły­śmy pracę w ja­dło­dajni. Cu­dem, bo te­raz nie chcą za­trud­niać Niem­ców. Lu­bię ją, ale cza­sem za­cho­wuje się zbyt swo­bod­nie. Za­zdrosz­czę jej ła­two­ści, z jaką roz­ma­wia z męż­czy­znami. Po­trafi śmiać się na­wet ze zbe­reź­nych żar­tów. Mnie na­tych­miast ob­lewa ru­mie­niec.

– Po­dobno cyrk ma do nas przy­je­chać. Może pój­dziemy?

Pa­trzę na Trudę jak na wa­riatkę. Do cyrku? Ni­gdy nie by­łam w cyrku. Poza tym, co po­wie­dzia­łaby matka na ta­kie wyj­ście?

– Nie mogę.

– Jak zwy­kle. – Truda wzdy­cha. – Ty tylko do pracy i do ko­ścioła. Gdzie masz za­miar męża zła­pać?

Wzru­szam ra­mio­nami. Na­wet o tym nie my­ślę.

Gło­śne chrząk­nię­cie sze­fo­wej na­tych­miast nas uci­sza.

W so­bot­nie wie­czory mamy ro­boty po łok­cie. Pary wra­cają ze spa­ce­rów, męż­czyźni z tur­nie­jów szkata, grupki mło­dzieży po za­ję­ciach ama­tor­skich te­atrów.

Wszy­scy głodni.

Trudno o wolny sto­lik, więk­szość musi się za­do­wo­lić je­dze­niem na sto­jąco. Nie od­stra­sza to jed­nak mi­ło­śni­ków naj­lep­szej kieł­basy w mie­ście. Ko­lejka sięga aż za drzwi.

– A z nim byś po­szła?

Truda sztur­cha mnie w bok. Pod­no­szę głowę znad de­ski do kro­je­nia wę­dlin.

Tuż za drzwiami stoi Wła­dek. Roz­ma­wia z kimś, ale gdy tylko na niego zer­kam, od­wraca się w moim kie­runku.

– Czę­sto tu przy­cho­dzi.

– Wi­docz­nie ma po dro­dze.

Pró­buję igno­ro­wać dwu­znaczne stwier­dze­nie Trudy.

– Przy­stojny.

Nie daje za wy­graną. Cie­szę się, że we­wnątrz lo­kalu pa­nuje te­raz taki ha­łas, że nikt nie sły­szy na­szych szep­tów.

– Nie lu­bię go.

Truda pa­trzy na mnie zdzi­wiona.

– Chyba żar­tu­jesz!

Na szczę­ście ko­lejny klient koń­czy na­szą roz­mowę.

Ko­lejka prze­suwa się szybko, a ja je­stem co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wana. To prawda, ostat­nio Wła­dek jest tu nie­omal co­dzien­nym go­ściem. Nie ku­puje wiele, cza­sem tylko her­batę. Za­wsze uprzej­mie się wita, za­mie­nia kilka słów ze mną albo z Trudą, płaci i wy­cho­dzi. Dziś też tak bę­dzie, a mimo to nóż, któ­rym kroję w pla­sterki sa­lami, drży. Le­d­wie mogę go utrzy­mać.

W końcu Wła­dek staje przede mną. Pró­buję omi­nąć jego spoj­rze­nie. Cze­kam, aż coś za­mówi.

Od­ru­chowo ro­bię krok w tył, gdy nie­spo­dzie­wa­nie prze­chyla się przez ladę.

– Koń­czysz o dwu­dzie­stej? – pyta ci­cho. Nie aż tak, aby Truda nie sły­szała. Ką­tem oka do­strze­gam, jak jej ręka, którą wła­śnie na­kłada do mi­seczki por­cję sa­łatki, nie­ru­cho­mieje.

Nie wiem, co od­po­wie­dzieć. Nie chcę ro­bić za­mie­sza­nia. I tak pew­nie już wszy­scy pa­trzą.

– Tak – mó­wię szybko.

– To po­cze­kam na cie­bie, nie bę­dziesz wra­cać sama.

Od­wraca się i wy­cho­dzi, nie da­jąc mi szansy na od­po­wiedź.

Pró­buję wy­ko­ny­wać obo­wiązki. Kroję. Pa­kuję. Uśmie­cham się. Wszystko cha­otycz­nie. Wszystko nie­zdar­nie. My­śli stale gdzieś ucie­kają, nie po­tra­fię ich zła­pać. Nóż upada na po­sadzkę, her­bata wy­lewa się z kubka. Mylę ceny. Gdyby nie Trudi, która pró­buje za­ka­mu­flo­wać moje roz­tar­gnie­nie, pew­nie byłby to dla mnie ostatni dzień pracy tu­taj.

– I twier­dzisz, że go nie lu­bisz? – Moja przy­ja­ciółka bez­li­to­śnie wy­ko­rzy­stuje każdą wol­niej­szą chwilę, aby wcią­gać mnie w roz­mowę.

– Bo nie lu­bię.

– Dla­czego?

– Nie sły­sza­łaś? – Z obu­rze­nia pod­no­szę głos.

– Czego?

– Trak­tuje mnie jak dziecko. Za­wsze tak jest.

Truda wy­bu­cha śmie­chem. Nie mam po­ję­cia, dla­czego jej tak we­soło.

Mi­nuty mi­jają wy­jąt­kowo szybko. Im bli­żej dwu­dzie­stej, tym bar­dziej je­stem zde­ner­wo­wana. Za­czy­nam ukła­dać dia­log. Wy­my­ślam słowa, któ­rymi dam do zro­zu­mie­nia, że nie chcę wra­cać do domu w to­wa­rzy­stwie za­ro­zu­mia­łego Po­laczka.

A może w ogóle nie przyj­dzie, może znów ze mnie za­żar­to­wał.

Na­dzieja roz­pływa się, gdy kilka mi­nut po dwu­dzie­stej pod­cho­dzę do drzwi, aby za­mknąć sklep. Stoi po prze­ciw­nej stro­nie ulicy. Non­sza­lancko oparty o la­tar­nię, z pa­pie­ro­sem w ustach, śle­dzi wzro­kiem prze­jeż­dża­jący sa­mo­chód.

Od­ska­kuję gwał­tow­nie i omal nie prze­wra­cam jed­nego ze sto­li­ków.

Może mnie nie za­uwa­żył.

Wcho­dzę na za­ple­cze, chwy­tam za wia­dro, wkła­dam je do zlewu i od­krę­cam kran.

– Co ro­bisz?

Trudi sie­dzi na ta­bo­re­cie i roz­ma­so­wuje bo­lące stopy. Jej pan­to­fle leżą w nie­ła­dzie na środku pod­łogi.

– Prze­cież wi­dzisz! – od­po­wia­dam roz­draż­niona.

– Zo­staw to.

Uda­jąc, że nie sły­szę, sta­wiam wia­dro na ziemi i za­nu­rzam w nim szmatę.

– So­phie!

– Co?!

– Prze­cież on czeka. Idź.

– Nie skoń­czy­łam pracy.

Pró­buję jesz­cze się bro­nić, ale Truda stoi już obok i trzyma w rę­kach mój płaszcz i to­rebkę.

– Idź – po­wta­rza. – Sama tu dziś do­koń­czę.

Pra­wie wy­py­cha mnie przed drzwi ja­dło­dajni. Sły­szę za sobą zgrzyt zamka. Na­prawdę boi się, że za­wrócę?

Stoję oszo­ło­miona. Cze­kam, aż prze­je­dzie tram­waj. Ostat­nia gra­nica dzie­ląca mnie od spo­tka­nia, któ­rego nie chcę. Mu­szę wy­glą­dać ża­ło­śnie, gdy tak ster­czę na środku chod­nika, po­trą­cana przez prze­chod­niów. Wła­śnie taką mnie za chwilę zo­ba­czy.

Nie wiem, jak się za­cho­wać. Co po­wie­dzieć. Z dia­logu, który so­bie uło­ży­łam, ule­ciały słowa. Serce wali jak osza­lałe. Nie po­zwala sku­pić się na wy­my­śle­niu no­wych.

I na­gle wszystko przy­spie­sza. W jed­nej chwili, ner­wowo sku­biąc uchwyt to­rebki, od­po­wia­dam na jego przy­wi­ta­nie. W ko­lej­nej – idziemy w dół ulicy. Roz­ma­wiamy.

Wła­dek opo­wiada o spo­tka­niu Re­duty Ślą­skiej, z któ­rego wra­cał. O no­wym przed­sta­wie­niu, które jest przy­go­to­wy­wane przez jego grupę te­atralną. Nie znam au­tora ani ty­tułu sztuki. Nie przy­znaję się do tego. Słu­cham. A przy oka­zji pró­buję zro­zu­mieć, dla­czego całe zde­ner­wo­wa­nie gdzieś znik­nęło.

Jest ko­niec czerwca. Słońce chowa się za da­chy bu­dyn­ków i spływa po lśnią­cych czy­sto­ścią oknach. Mi­jają nas lu­dzie. Roz­ga­dani albo za­my­śleni, za­jęci swo­imi spra­wami. Za­sta­na­wiam się, czy ta pełna gwaru ulica za­wsze była tak ładna?

– Tu­taj pra­cuję. – Wła­dek wska­zuje ręką na na­rożny bu­dy­nek przy końcu rów­no­le­głej ulicy.

– Wiem, je­steś dru­ka­rzem.

Przy­ta­kuje, a po­tem przez dłuż­szą chwilę mil­czy. Robi się dziw­nie ciężko.

– Wiesz – mówi, za­trzy­mu­jąc się. – Ta awan­tura z „Ga­zetą Pa­ra­fialną”. Uwa­żam, że po­win­ni­śmy dru­ko­wać też po nie­miecku.

Uśmie­cham się. Fak­tycz­nie ostat­nio cały nasz ko­ściół żyje bun­tem nie­miec­kiej czę­ści wier­nych, któ­rzy do­ma­gają się wy­da­wa­nia ga­zety rów­nież w na­szym ję­zyku. Na­wet mój oj­ciec, dla któ­rego kwe­stie na­ro­do­wo­ściowe nie są istotne, je­śli nie do­ty­czą bez­po­śred­nio ro­dziny, był na ze­bra­niu, które od­było się wła­śnie w dru­karni. Pew­nie Wła­dek go wi­dział i dla­tego my­śli, że w ja­kiś spo­sób ob­cho­dzi mnie to za­mie­sza­nie.

– Nie­ważne – mó­wię szcze­rze – i tak jej nie czy­tam.

Na­tych­miast się roz­we­sela.

– Chcesz iść do parku?

– Nie mogę, matka bę­dzie się de­ner­wo­wała.

Nie na­lega, a mnie za­ska­kuje uczu­cie za­wodu. Nie po­tra­fię go za­głu­szyć. Skrę­camy w na­szą ulicę i mimo że idziemy co­raz wol­niej, w końcu wcho­dzimy w bramę wy­peł­nioną zna­jo­mymi za­pa­chami.

– Mogę ju­tro po cie­bie przyjść? – pyta, gdy sta­jemy przed drzwiami sieni.

Ki­wam głową za­sko­czona tym, jak ła­two prze­ła­muję nie­śmia­łość.

Wła­dek się uśmie­cha. W ota­cza­ją­cym nas pół­mroku jego oczy wy­dają się iskrzyć jak wrzu­cone do pieca wę­gle.

– Do­bra­noc – mówi i od­wraca się z wi­docz­nym ocią­ga­niem.

Po­py­cham drzwi i na­gle przy­po­mi­nam so­bie, że...

– Ju­tro pra­cu­jemy tylko do osiem­na­stej – krzy­czę przez po­dwórko.

– Wiem. – Unosi w górę rękę. – Śpij do­brze, Zo­siu.

Wcho­dząc po scho­dach, my­ślę, ile jesz­cze rze­czy będę mu­siała zro­bić, za­nim spełni się to, czego mi ży­czył. Za­nim mi się przy­śni.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: