- promocja
Rozdzieliła nas wojna - ebook
Rozdzieliła nas wojna - ebook
OSTATNIE TAKIE LATO…
Sierpień 1939 roku był piękny – nadmorskie kurorty, takie jak Jurata, Chałupy czy Jastarnia tętniły życiem. Tylko niemiecki Sopot wydawał się nieco opustoszały, cichy, jakby już wiedział i zamarł w oczekiwaniu nieuchronnego…
Od sielskich kresów przez kosmopolityczną Warszawę, aż po nadmorskie plaże niedawno odzyskanego morza, ludzie żyją i kochają, pełni nadziei i ufności. Wrześniowy świt w jednej chwili zmienia ich losy, obraca w nicość marzenia i plany. Pierwsze dni wojny są jedynie zapowiedzią nadchodzących lat, pełnych mroku i strachu, wypełnionych cierpieniem i lękiem o siebie i najbliższych.
Czy w czasach walczących potęg i okrucieństwa, jakiego świat do tej pory nie zaznał, jest miejsce na miłość? Czy wystawiona na ostateczną próbę ma szansę przetrwać?
Rozdzieliła nas wojna to historie utraconych marzeń, przerwanych szczęść i zawiedzionych nadziei.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-257-3 |
Rozmiar pliku: | 1 021 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Terra Felice
A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.
Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,
rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,
dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,
myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.
K.I. GAŁCZYŃSKI, Prośba o wyspy szczęśliwe1.
Szczęście przyjmuje różne oblicza. Szczególnie, gdy ma się na imię Feliks i liczy ledwie jedenaście lat. W tym wieku największym szczęściem może być na przykład pierwsza wizyta na tak zwanych salonach towarzyskich. Dodajmy, wizyta, w której towarzyszy się ojcu. Jednocześnie szczęście ma wówczas złudną twarz dorosłości, która w miarę upływu lat okazuje się głównie rozczarowaniem. Jednak nie uprzedzajmy wydarzeń.
Tego dnia guwernantka o twarzy stuletniego sępa miała dopilnować, by Feliks Blum wziął kąpiel, założył wykrochmaloną koszulę oraz uszyty specjalnie na tę okazję frak. Wbrew obawom ojca chłopiec zrobił to wszystko ochoczo, a jedyny problem stanowiły nierozchodzone, lakierowane buty, które uwierały go w palce. Tym samym w oczach Stefana Bluma, ojca Feliksa, francuski szewc z pracowni przy Marszałkowskiej został ostatecznie zdyskredytowany.
— Musisz jakoś to przetrwać — oznajmił Stefan, gdy chłopiec ze łzami w oczach zdawał przed nim raport z przygotowań do wyjścia. — Właśnie taka jest dorosłość. Ma piękny strój, ale czasem piekielnie uwiera.
Chłopiec nie był pewny, czy właściwie zrozumiał ojca, i jedynie spuścił głowę. Głośno pociągnął nosem, gdyż minął ledwie kwadrans, a jego palce zapewne przypominały już stertę siekanego tatara en français.
— Możesz nie iść — dodał Blum, po czym poprawił wyłogi synowskiego fraka oraz strzepnął z jego rękawa niewidzialny pyłek. — Wybieraj.
— Ale…
— Nie ma trzeciej możliwości. Dorosłym staje się tylko raz. Przechodziłem przez to ja, twój dziadek i wszyscy mężczyźni wszystkich pokoleń naszej rodziny.
— Poradzę sobie, ojcze.
Stefan Blum się uśmiechnął, klepnął syna w ramię, po czym energicznie skierował się do wyjścia. Syn podążył dokładnie dwa kroki za nim. Szpakowaty służący z bokobrodami pamiętającymi poprzednią epokę natychmiast otworzył przed nimi dwuskrzydłowe, przeszklone drzwi. Ojciec i syn znaleźli się na zalanym słońcem dziedzińcu przed białym pałacem o wysokiej kolumnadzie. Stangret cicho zagwizdał na konia, woźnica ściągnął lejce, a powozowy w znoszonej liberii opuścił schodki odsłoniętego kabrioletu. Etykieta wymagała, by w taką pogodę w wizyty towarzyskie udawać się odkrytym powozem, mimo że za sprawą upału przybywało się na nie zlanym potem oraz kompletnie pokrytym kurzem. Discenda est virtus. Amen.
Stary książę Blum wsiadł do środka i ciężko usiadł. Sprężyny kabrioletu ugięły się, co zawsze stanowiło dla woźnicy znak do odjazdu. Kierowany nawykiem, jak wszyscy ludzie świata rytuałów, ściągnął lejce i pojazd ruszył w chwili, gdy Feliks jeszcze stał. Chłopiec zachwiał się, lecz w ostatnim momencie uchwycił żeliwnej latarenki ze stłuczoną szybką.
— Uważaj.
Nie wiadomo, czy ta wygłoszona nieco podniesionym tonem przygana tyczyła się syna, czy woźnicy, który przecież nie mógł jej usłyszeć. Powóz zabujał się i dostojnie wytoczył na główną ulicę.
— Ambasador Guerri to człowiek ceniący etykietę. — Tym razem książę bez wątpienia odezwał się do Feliksa. — Musisz się bardzo pilnować.
— Tak, ojcze.
— Wiesz, jakiego państwa jest ambasadorem?
— Terra Felice?
— Pytasz czy odpowiadasz?
— Odpowiadam, ojcze.
— Terra Felice. — Ojciec wymówił to z zabawnym akcentem.
Feliks wiedział również, że Terra Felice to protektorat Hiszpanii, którego przedstawicielstwo w Polsce utrzymywano tylko dlatego, że ponoć przynosiło szczęście. Przynajmniej tak mówili jego ojciec i dziadek. Ale dorośli mieli swój dziwny świat, pełen fantazji i wyobrażeń. Chłopiec nie był pewny, czy chciał do niego wkroczyć. Co prawda podjął decyzję, lecz przecież zawsze można jedynie udawać, że jest się dorosłym. Czyż nie?
Tymczasem powóz ze stukotem kół toczył się przed siebie. Dokładnie jak życie każdego z nas.
2.
W tamtych czasach wprowadzenie w dorosłość nie wymagało już udziału w wystawnym balu. Wystarczyło skromne afternoon tea party, przy okrągłym stole, obsługiwanym przez pojedynczego lokaja. Tym bardziej, że fundusz reprezentacyjny ambasady Terra Felice był mocno ograniczony, wypełniony przede wszystkim importowanymi z ojczyzny egzotycznymi owocami, wyborną kawą oraz niezłą herbatą. Obaj służący ambasadora mieli stare, podziurawione uniformy, bez jakichkolwiek oznak państwowych lub choćby papierowego kotyliona. Nawet zawieszone nad wejściem do salonu narodowe flagi zdawały się przeżarte przez mole i wypłowiałe.
To właśnie w owe flagi wpatrywał się Feliks, w chwili gdy zaanonsowano nadejście ambasadora. Przez ostatnie kilka minut siedzieli w salonie z ojcem sami, co ponoć stanowiło element protokołu. Stary książę przez ten czas przejrzał gazetę napisaną w nieznanym chłopcu języku oraz uważając na kruche zęby, poczęstował się ułożonym na śnieżnobiałej porcelanie biszkoptem.
„Wstawaj” — nakazały jego oczy, gdy z korytarza dobiegł dźwięk kroków. Feliks zauważył, że maszerowały co najmniej dwie osoby, jedna ospała i ciężka, druga znacznie lżejsza i niższa, która musiała stawiać dwa lub trzy kroki na jeden towarzysza.
Feliks wstrzymał dech. Ukradkiem usiłował wsunąć prawy but, który dopiero co udało mu się ściągnąć pod nakrytym obrusem stolikiem. Nie bacząc na ból, wpychał do niego piętę, lecz sztywny trzewik nie chciał ustąpić.
Ojciec wbił w niego karcące spojrzenie i chłopiec się poddał. Uznał, że ważniejsze będzie powitanie ambasadora na stojąco niż upokarzający fakt, że będzie stał tylko w jednym bucie. Nasunął go zresztą na same czubki palców, czego stary książę zdawał się nie dostrzegać. A może robił to tylko dlatego, że ambasador już wchodził do salonu. W każdym razie tuż przy nim, zgodnie z przypuszczeniami Feliksa, kroczyła mała osóbka, o porcelanowej cerze i złotych włosach.
— Jego ambasadorska mość, signor Ludovico Guerri, oraz jego córka, signoretta Inez — zaanonsował jeden ze służących.
Feliks złożył ukłon, modląc się, aby udało mu się powstrzymać rumieniec. Oczywiście, jak to w takich sytuacjach bywa, czynił to całkowicie nadaremno. Gdy zgodnie z etykietą spojrzał w oczy pięknej panienki, jego twarz była kompletnie czerwona. Do tego stał w jednym ledwie wsuniętym bucie oraz z gulą wstydu rosnącą w gardle. Brzydził się taką dorosłością.
3.
W trakcie lunchu ojcowie Inez i Feliksa wypili kilka kaw oraz jeszcze więcej kieliszków brandy de Jerez, lecz padło tak mało słów, że tylko dobre wychowanie zabraniało nazwać to milczeniem. Gdy szpakowaty służący odszedł z talerzykami wypucowanymi z ostatnich okruchów torciku Esterhazy, signor Guerri odchrząknął. Podniósł się z krzesła i podszedł do wysokiej komody, fornirowanej mahoniem. Ostentacyjnie przekręcił kluczyk. Brzęk zamka zabrzmiał niczym dzwoneczek oznajmiający zakończenie części formalnej, na co stary książę natychmiast zerwał się na równe nogi. Ambasador wyciągnął ku niemu palisandrowy humidor z cygarami, Stefan Blum, nie wahając się, wziął jedno z nich, a potem obaj mężczyźni spojrzeli na wciąż siedzące przy stole dzieci.
— Zostawiamy was samych — oznajmił ambasador. — Udamy się do camera dei signori, zapalimy i porozmawiamy. Wrócimy dokładnie za dwa kwadranse.
— Bawcie się dobrze.
Owo „bawcie się dobrze” w ustach księcia przybrało ton, jakby życzył im wesołego pogrzebu. Jednak gdy tylko mężczyźni opuścili pokój, a służący przyniósł dodatkowe porcje słodyczy, chłopiec i dziewczynka spojrzeli na siebie zaintrygowani. Żadne z nich się nie odezwało. Lustrowali się pilnie przez pół minuty, minutę, aż wreszcie w tym samym momencie wybuchnęli serdecznym śmiechem, jaki pisany jest tylko dzieciom nieobeznanym z paleniem cygar oraz ciężarem spraw poruszanych w camera dei signori.
— Czy…
— Ja…
— Nie…
Etykieta sprawiła, że żadne z nich nie chciało przekrzyczeć drugiego ani wydać się bardziej zaintrygowane. Tylko dlatego Feliks nie naciskał, by to Inez jako pierwsza zadała pytanie. Ciekawość była czymś, czego zaspokojenie należało się osobie pośledniejszej, na którą w tym wypadku musiał pozować chłopiec.
— Czy w Terra Felice naprawdę wszyscy ludzie są szczęśliwi? — zapytał schylony, wsuwając stopę do buta po stelażu zrobionym z palca. — Tak mówili mój ojciec i dziadek.
Drobna, malutka Inez wzruszyła ramionami. W jej oczach błyszczało rozbawienie.
— Nie wiem — odparła całkowicie szczerze. — Nigdy tam nie byłam, urodziłam się w Polsce i tu jest mój dom.
— Ale musisz mieć tam jakąś rodzinę?
— Tak, tak…
— I wszyscy z nich są szczęśliwi?
Feliks oparł się łokciami o stół, lecz zaraz ponownie się wyprostował. Powstrzymywał się, by nie sięgnąć po jedną z zielonych i czerwonych galaretek podanych na srebrnym półmisku. Inez zrobiła to za niego.
— Moja prababcia dożyła stu jeden lat — odezwała się z pełnymi ustami. — Zmarła w trakcie pogrzebu kuzynki, co ponoć było szczególnie szczęśliwe, gdyż nie trzeba jej było daleko przenosić. Choć może to tylko żarty.
— Dobre sobie…
— Mój dziadek nie jest szczęśliwy, gdyż susza co trzy lata, jak w zegarku, niszczy większą część jego plonów.
— A babcia? — Feliks uznał, że to najlepszy czas, by sięgnąć po galaretkę.
— Babcia ponoć pali cygara długie jak przedramię dorosłego mężczyzny i miewa nawracające bóle głowy. Poza tym cierpi na chorobę, przez którą jest bardzo blada, niemal biała, i musi unikać słońca. Tata twierdzi, że to po niej mam swoją cerę i chyba w to wierzę. Na dowód posiadam jej fotografię pokolorowaną przez lokalnego rysownika.
Feliks, przeżuwając galaretkę, z podziwem spoglądał na dziewczynkę. Nie tylko była piękna, ale i pięknie opowiadała o rzeczach, które wydawały mu się niezmiernie interesujące. Cygara długie jak przedramię mężczyzny! Regularne susze!
— Po raz pierwszy zobaczę ich za miesiąc — ciągnęła Inez. — Mój tata wraca do kraju na przepustkę, czy jakoś tak. Wtedy przekonam się sama.
Feliks niemal się zadławił. Galaretka stanęła mu w gardle i musiał przytknąć do ust dłoń, po czym odkaszlnąć.
— Ale wrócisz? — zapytał niemal błagalnym tonem.
— Wrócę.
— I opowiesz mi, czy to wszystko było prawdą?
Inez uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając białe, małe ząbki.
— Tak. Obiecuję.
W ten oto sposób dwójka młodych ludzi połączyła się świętym węzłem danego sobie słowa. Od teraz fatum czyhało na nich ze zdwojoną siłą.
4.
Dwa miesiące to dla jedenastolatka okres szaleńczo długi. Zapewne nieco krótszy niż dla pięcio- czy sześciolatka, ale jednocześnie znacznie dłuższy niż dla kogokolwiek dorosłego. A już na pewno dla starca, którym Feliks kiedyś się stanie. W każdym razie oczekiwanie na powrót porcelanowoskórej Inez ciągnęło się w nieskończoność.
Czy chłopiec niecierpliwił się tylko dlatego, że pragnął się dowiedzieć o szczęściu mieszkańców odległego kraju? Na to pytanie tylko on znał odpowiedź, ale na tyle, na ile już zdołaliśmy go poznać, możemy się jej domyślać. Pewne jest, że każdego dnia prowadził sekretny dziennik oraz spędzał całe godziny w wielkiej bibliotece pałacu Blumów. Wśród dwudziestu trzech tysięcy ośmiuset czternastu książek, policzonych kiedyś przez dziadka starego księcia (do których od tamtego czasu domeldowano co najmniej kilkaset kolejnych), wyszukiwał wszelkie wzmianki o Terra Felice. Było ich niewiele, a większość ograniczała się do lakonicznych, encyklopedycznych informacji o powierzchni terytorium, o liczbie ludności oraz ustroju.
Żaden przewodnik nie wzmiankował o tym maleńkim państewku, nie znalazło się ono również w indeksach miejsc figurujących na końcach kilkudziesięciu przejrzanych przez Feliksa memuarów, reportaży i dzienników. W trzymanych w pokoju kredensowym księgach kucharskich nie odnotowano ani jednego lokalnego przepisu ani przysmaku. Natomiast cała wiedza żywej encyklopedii, jaką była guwernantka o twarzy starego sępa, ograniczała się do stwierdzenia, że to kraj ludzi szczęśliwych, czyli zapewne przynoszących pecha wszystkim innym. Po tym wyznaniu, którego Feliks nie zrozumiał, kobieta dodała: „lepiej trzymaj się od nich z daleka”. Nakreślony w powietrzu znak krzyża zastąpił dalsze wyjaśnienia. Natomiast chłopiec nie zamierzał tłumaczyć, że wiąże go dane słowo i że mężczyźni nie boją się przesądów. Był wtedy doroślejszy niż być może kiedykolwiek w swoim życiu.
Nie zniechęcając się, a zarazem pragnąc być myślami jak najbliżej Inez, wyszperał w bibliotece podręcznik do nauki hiszpańskiego i rozpoczął głębokie studia nad tym językiem. Wstydził się poprosić ojca, by zatrudnił oddzielnego korepetytora, lecz ojcowie mają to do siebie, że wiedzą o synach więcej, niż ci przypuszczają. W równy miesiąc po wyjeździe signora i signoretty Guerrich w pałacu Blumów zagościł pan Diego, iberysta i samozwańczy wierszokleta, zamieniający godziny nauki na odczyty swej nędznej poezji.
To właśnie pan Diego w pewien piękny listopadowy poranek przyniósł do pałacu wieść, że ambasador Guerri powrócił do Polski.
— A Inez… A jego córka? — Feliks poczerwieniał, po czym poprawił się po raz wtóry. — A signoretta Guerri?
— Być może też. O niej nic mi nie wiadomo, młody przyjacielu. A teraz może wysłuchasz dzieła, które przelałem na papier dziś w nocy, gdy płomień świecy drżał i…
Feliks nie słuchał. Nie bacząc na rumieniec, na zasady i rytuały, pobiegł prosto do gabinetu ojca. Zapukał tylko raz, a nie jak było to nakazane trzy razy, po czym nacisnął klamkę. Stary książę stał przy drewnianym pulpicie i wertował modlitewnik. Spojrzał na syna z przyganą.
— Czy nie uczyłem cię, że…
— Tatusiu! — Feliks po raz pierwszy w życiu wszedł ojcu w zdanie. — Czy pójdziemy w odwiedziny do ambasadora Guerriego? Już wrócił, a ja tak bardzo jestem ciekaw jego opowieści z Terra Felice.
Złość szybko znikła z twarzy Stefana Bluma i zastąpił ją pobłażliwy uśmieszek. Mężczyzna odłożył modlitewnik, poprawił rękawy żakardowej bonżurki, po czym przywołał syna skinieniem ręki.
— A czemu by nie? — zapytał sam siebie. — A czemuż by nie? Ja również jestem zainteresowany jego relacją.
Słowo „jego” wymówił ze szczególnym upodobaniem.
5.
— Jesteś gotów? — Głos ojca poniósł się po korytarzu. — Już najwyższy czas.
Chłopiec właśnie kończył się ubierać. Tym razem nikt nie musiał nadzorować, czy weźmie kąpiel i wystroi się z należytą elegancją. Najważniejsze, że nie kazano mu zakładać butów od francuskiego krawca, lecz dostał od ojca prawdziwe, robione na miarę, oksfordy. Przegładził połę marynarki przypominającej bluzę mundurową jego ojca, poprawił pas oraz krawat. Wyobrażał sobie, że jest żołnierzem gotowym na przegląd oddziału.
— Tak jest, ojcze.
Stary książę wszedł do jego pokoju i z ukontentowaniem przyjrzał się synowi. Miał nastroszone, wypomadowane bokobrody oraz sztywny, wysoki halsztuk. Pokiwał głową, po czym wyciągnął coś zza pleców.
— Proszę, to dla ciebie.
Pod chłopcem aż ugięły się kolana. Ojciec wręczał mu dziecięcą szablę, z prawdziwym złotym temblakiem oraz skórzanymi rapciami.
— Czy to…
— Załóż ją. Pomogę ci.
Następnie Stefan Blum pokazał chłopcu, jak przytracza się szablę do boku i jak się ją nosi, by nie plątała się między nogami ani nie przeszkadzała przy różnych czynnościach.
— Pamiętaj, aby siadając, ją odpiąć — przestrzegł. — Tylko cwancygiery siedzą z szablą u boku.
— Tak jest, ojcze.
— Masz coś jeszcze.
Ojciec wręczył mu niewielki skórzany mieszek. Chłopiec spojrzał mu w oczy, a stary książę delikatnym uśmiechem dał mu znak, by go otworzył. W środku znajdowały się złote monety.
— Każda z nich pozwala utrzymać się nam przez cały tydzień. Dbaj o nie.
Feliks przełknął ślinę i drżącą ręką zawiązał tasiemkę. Wzruszony wyciągnął dłoń ku ojcu, lecz ten już ruszył ku drzwiom.
— Czas na nas — oznajmił. — Chodźmy.
Chłopiec dogonił go już na korytarzu. Szedł wyprostowany, dumnie, z szablą ocierającą się o prasowane w kant spodnie.
— Przydałyby się jeszcze srebrne ostrogi — próbował zagadnąć w sposób, w jaki wiarus zagaduje w wyszynku towarzysza broni. — Takie jak miał dziadek.
Ojciec nagle się zatrzymał. Obrócił się do niego i kucnął. Jego kolana strzeliły, a szabla brzęknęła o kamienną posadzkę.
— W dzisiejszych czasach srebrne ostrogi zakłada się tylko do trumny — powiedział surowym tonem. — Ja włożyłem je dziadkowi, a kiedyś ty włożysz je mnie. Rozumiesz?
— Tak, ojcze.
— Wobec tego chodźmy. Nie możemy się spóźnić.
Od tego czasu srebrne ostrogi miały stać się jednym z przekleństw wiszących nad losem chłopca.
6.
Signor Guerri wyszedł im na spotkanie w przestronnym, choć niewielkim holu ambasady. Z daleka wyciągnął dłoń, na jego ogorzałej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a ciemne, niemal czarne oczy, błysnęły radośnie. Ubrany był w czerwony mundur z granatowym pasem oraz akselbantami. U boku nie nosił szabli, lecz cienką, ozdobną szpadę z temblakiem w pstrokatych kolorach flagi Terra Felice.
— Jak zawsze wspaniali — rzucił, ściskając dłoń starego księcia. — Gdy was widzę, powrót od razu staje się milszy.
— Cała przyjemność po naszej stronie, ambasadorze — rzucił Stefan Blum. — Było tu bez pana potwornie nudno, choć rzecz jasna, żyliśmy nadzieją…
Wymiana kurtuazji trwała w najlepsze, jednak Feliks, gdy wspomniano o nadziei, poczuł ukłucie w sercu. Może właśnie utracił swoją? Przecież Inez mogła nie wrócić wraz z ojcem, ale zostać z dziadkami lub matką. Czy ona w ogóle miała matkę? Wszyscy ją mają, lecz dziewczynka wspominała o babci palącej cygara długie jak przedramiona dorosłego mężczyzny, o dziadku regularnie walczącym z niszczycielską suszą, nawet o prababce, która zmarła w trakcie pogrzebu, ale nie zająknęła się o matce.
— Co za wyborne szablisko! — Ambasador z uznaniem spojrzał na zawieszoną przy boku Feliksa szablę. — Piękna robota.
— Dzieło naszego rodzinnego płatnerza, sprzed ponad dwustu lat. — Stary książę rzucił to niedbałym tonem. — Przechodzi z ojca na syna, mimo że to prosty wyrób dla dzieci.
— Ach tak!
Feliks nawet się nie uśmiechnął. Choć jeszcze przed kilkoma minutami samo poruszenie tematu szabli sprawiłoby, że straciłby dech, teraz miał na głowie coś zupełnie innego. Brak. Pustkę. Przerażającą obawę, że nie usłyszy opowieści o Terra Felice, a przynajmniej nie usłyszy jej z jedynych ust, w których wydawała mu się ona ciekawa. Ambasador Guerri, choć bez wątpienia był zręcznym mówcą, nie mógł go zainteresować żadną relacją. Nie teraz, kiedy wyobrażał już sobie opowieść Inez.
I choć pytanie o nieobecność dziewczynki nie mieściło się w żadnym, nawet najbardziej liberalnym protokole, Feliks nie zamierzał się tym przejmować. Nie interesowała go ani dodająca mu powagi szabla, ani ewentualna bura ojca, ani nawet potępienie poczciwej guwernantki. W końcu takie są prawa dzieci.
— Czy…
Pytanie zamarło na jego ustach. Przerwało je zgrzytnięcie zamka wysokich drzwi, szmer przeciągu, a wreszcie cichy śmiech dziewczynki o porcelanowej twarzy i złotych lokach.
— Inez!
Feliks zrobił ku niej kilka szybkich kroków i rozłożył dłonie, lecz delikatne obicie pochwy o jego nogę przywołało go do nowej rzeczywistości. Nagle na powrót stał się mężczyzną. Jak mężczyzna musiał tłumić emocje, więc zatrzymał się i ceremonialnie ukłonił. Po tym jak Inez dygnęła przed jego ojcem, uchwycił jej delikatną, dziecięcą rączkę, podaną w równie dziecięcym geście przywitania. Dotknął jej jak dorosły, po czym szarmancko, wciąż pochylony, przytknął do ust.
— Signoretta — wyszeptał. — Wiele o panience myślałem.
Te słowa zabrzmiały śmiesznie oraz pretensjonalnie i Feliks Blum spuścił wzrok. Czuł się zażenowany. Kątem oka dostrzegł uśmiech na twarzy ojca, zaintrygowany błysk w oczach ambasadora, a także niemy podziw odźwiernego, bo w tamtych czasach drzwi strzegli odźwierni ubrani we fraki oraz białe, sztywne kamizelki. Gdyby młody książę wiedział, jak potoczą się jego losy, zamiast się kłopotać, poprosiłby o zrobienie im fotografii. Jednak przecież nikt nie zna swojej przyszłości. Zamiast się cieszyć szczęśliwymi chwilami, bywamy zażenowani faktem, że tak wiele szczęścia spłynęło na nas w jednej chwili.
7.
Dzień powitania szybko stał się przeszłością. Signoretta Inez zgodnie z obietnicą zdawała Feliksowi skrzętną relację z pobytu na Terra Felice. To pod pretekstem wysłuchania jej historii młody książę niemal co dzień zaczął bywać w ambasadzie. Otrzymał na to specjalne przyzwolenie signora Guerriego oraz błogosławieństwo ojca. Czasem chadzała z nim guwernantka, ale obyczaje towarzyskie lat trzydziestych rozluźniły się na tyle, że i jej obecność szybko uznano za zbędną. Podróże kształcą, jak sarkastycznie zauważył na uboczu jeden z lokajów.
Nie bacząc na nic, Feliks podróżował z Inez po kolejnych sekretnych pokojach willi, w której mieściła się ambasada. Słuchając opowieści o cygarach (które wcale nie były tak długie jak przedramię dorosłego mężczyzny) oraz o suszy (która tego roku nawiedziła wyspy jedynie kurtuazyjnie, odsłaniając koryto tylko najwęższego strumienia), znów był dzieckiem i bawił się jak dziecko. Mężczyźni nie mieli do tego prawa, lecz on z całą stanowczością nie zamierzał dorastać.
— A czy wszyscy ludzie są tam szczęśliwi? — zapytał któregoś popołudnia, gdy żółte słońce padało mu prosto w twarz i musiał mrużyć oczy. — Czy to tylko bujda?
Nie wiadomo dlaczego dziewczynka do tej pory unikała poruszenia tego tematu. Kilkukrotnie pojawiały się wzmianki o pochodzeniu nazwy ojczyzny jej przodków, o mieszkających tam ludziach oraz ich stylu życia, ale nigdy nie odniosła się do ich szczęścia. Teraz również, jakby zaskoczona pytaniem, spuściła głowę, zamyśliła się i dopiero po chwili ponownie spojrzała na Feliksa.
— Tak, są bardzo szczęśliwi — odparła bez przekonania. — Ale w co pobawimy się teraz?
Nagła zmiana tematu nieco zdziwiła młodego księcia, lecz uznał, że dziewczynka po prostu nie chce robić mu przykrości, opowiadając o prawdziwym szczęściu. Przecież on również nie miał na co narzekać, wiedział o tym, ale wokół siebie codziennie widział ludzi ugiętych pod ciężarem codziennych problemów. Był spostrzegawczym dzieckiem, a jednak nie miał pojęcia, że również całkowicie ślepym.
Przez kolejne miesiące i lata chłopiec i dziewczynka stali się nierozłączni. Pozwolono im nawet pobierać wspólne korepetycje oraz jeździć w jednym kabriolecie po ulicach Warszawy. Przechodnie pokazywali ich sobie palcami, potrząsali głowami i szczerze się uśmiechali. Gdziekolwiek się pojawili, wnosili prawdziwą radość. Wnosili ją przede wszystkim w serca ambasadora oraz starego księcia. Tymczasem mężczyźni starzeli się, jak to starzeją się wszyscy dorośli, czyli znacznie szybciej od swoich dzieci. Ich twarze pokrywały zmarszczki, pod oczami księcia wyrosły bruzdy od noszonych coraz częściej binokli, a signor Guerri roztył się jak najszczęśliwsza z beczek wypełnionych wybornym trunkiem.
— Kiedyś wyruszę na front — pewnego dnia oznajmił Feliks. — Będę miał prawdziwą szablę, a jeśli nie wrócę żywy, pochowasz mnie w srebrnych ostrogach.
— Nie pleć bzdur — skarciła go Inez.
— To nie są bzdury. To nasza rodzinna tradycja.
— Bzdurna. Samo mówienie o niej może przynosić pecha.
— Nie bądź głupio przesądna…
— Nie jestem.
— Jesteś.
To była ich pierwsza kłótnia. Żadne z nich nie mogło przeczuwać, jak wiele zwiastuje i że pewne tematy rzeczywiście mogą przynosić pecha. Nie wiedzieli o tym nawet wtedy, gdy młody książę wstąpił do akademii wojskowej i otrzymał upragnioną, prawdziwą szablę o długiej głowni i głębokim zbroczu. Niedługo później huczną zabawą sylwestrową świat wkroczył w rok trzydziesty dziewiąty.
8.
Od zabawy sylwestrowej warszawskie haute société wstąpiło na niezwykłą ścieżkę nieustannych balów, rautów i popołudniowych obiadów, które przeradzały się w podwieczorki, a potem w kolacje i śniadania. Roztańczonym krokiem maszerowano od willi do pałacu, od ambasady do budynków ministerstw. Spotykano się, rozmawiano, tańczono, korzystano z życia, jak nigdy wcześniej i być może nigdy później. Przebudowywanymi ulicami pędziło coraz więcej eleganckich aut, a powozy niemal całkowicie odeszły w zapomnienie.
Stary książę także nie unikał zabaw. Bywał, bo tego wymagała jego pozycja, udzielał rad, uczestniczył w komitetach honorowych oraz odbierał zaszczyty. Wyróżniono go tytułami honorowego warszawiaka, rządowego łowczego i Wielkiego Renowatora. Stefan Blum faktycznie własnym sumptem odnowił kilka zabytków, lecz były to głównie budowle wznoszone przez jego przodków lub ich kuzynów. Należy mu oddać sprawiedliwość, że wiele z nich nie należało już do rodziny. Renowacja miała jednak coś z polerowania rodowych sreber.
Feliks oraz Inez również uczestniczyli w wielu zabawach i balach. Młody książę z dobrze skrywaną zazdrością dostrzegał, że signoretta cieszy się na nich szerokimi względami towarzystwa. Jej karnecik szybko zapisywał się nazwiskami kawalerów pragnących towarzyszyć jej w tańcu. Jednak wrodzona duma i niezmącona pewność siebie sprawiały, że choć się złościł, traktował to również z przymrużeniem oka. W końcu pierwszy i ostatni walc zawsze należały się jemu. A nowoczesne wygibańce serwowane jako dania główne nie sprawiały mu żadnej radości. W genach przekazano mu umiłowanie tradycji oraz własnych stawów.
Tymczasem wraz z falą upałów nadeszło lato. Młody książę coraz częściej bywał w akademii wojskowej, gdzie przyśpieszono kurs, w którym brał udział. Zresztą tam również kwitło życie towarzyskie, może nawet znacznie bardziej i straceńczo niż poza grubymi murami koszar. O tym jednak, zgodnie z tradycją, Feliks nie opowiadał nikomu spoza zamkniętego grona kandydatów na oficerów.
Mniej więcej w tym samym czasie w świecie balów oraz zabaw rozpoczęło się całkowicie nowe zjawisko. Mianowicie po każdym z nich odchodziła co najmniej jedna para, która mimo zaproszeń nie pojawiała się już na kolejnych. Znikał a to ambasador, a to poseł, a to minister lub chargé d’affaires. Mimo to Blumowie i goście z Terra Felice niezmiennie trwali przy sobie. Zdawali się szczęśliwi mimo nadciągających chmur, mimo szeptów oraz złych wróżb i czarnych proroctw. Feliks zresztą w nie nigdy nie wierzył. Brak wiary często czyni szczęśliwszym, lecz zazwyczaj przez niezbyt długi okres.
9.
Sierpień nadszedł niespodziewanie, o ile można tak określić nadejście kolejnego miesiąca, kolejnego tygodnia i dnia. Nadszedł ukradkiem wśród żaru lejącego się z nieba, dusznych nocy oraz niepewnych spojrzeń rzucanych przez ludzi ku przejeżdżającym ulicami pojazdom. Sprowadzone z Francji ogromne partie wina okazały się sfermentowane, nad czego przyczyną debatowali najpoważniejsi naukowcy. Ci mniej poważni interpretowali to alegorycznie, choć wszelkie podobne alegorie stary książę zbywał machnięciem ręki. Wreszcie i sierpień zaczął się chylić ku końcowi.
Tamtego dnia Stefan Blum był od rana zdenerwowany. W trakcie śniadania potrącił ulubioną filiżankę z rodzinnego serwisu i stłukł ją o podłogę. Kawa zachlapała nie tylko czerwony afgański dywan, ale również nogawkę lnianych spodni księcia. To był znak znacznie gorszy od jakichkolwiek innych. Stefan Blum się przebrał, nakazał staranne sprzątnięcie kawałków filiżanki. Nie pozostał po niej żaden ślad i taki sam los spotkał również jego humor.
— Ojcze…
Słysząc głos Feliksa, stary książę drgnął. Obrócił się w fotelu i spojrzał na stojącego w progu jego gabinetu syna. Przez ostatnie miesiące chłopiec przemienił się w prawdziwego mężczyznę, z króciutko przystrzyżonym wąsikiem, pięknym mundurem oraz hardym spojrzeniem.
— Jestem zajęty — bąknął, wskazując na leżącą na biurku księgę. W rzeczywistości od godziny usiłował ją czytać, lecz nie potrafił się skoncentrować. — Robię pewne wyliczenia…
— Chciałbym porozmawiać.
— Nie teraz.
— Po południu jest bal.
— Więc porozmawiamy jutro.
Feliks zmarszczył czoło, ale choć już dorósł, nadal nie potrafił zakwestionować decyzji ojca. Poza tym niezmiennie pragnął, by tkwiło w nim dziecko, niezgadzające się na pełną, niekwestionowaną dorosłość. Dzieci zazwyczaj słuchają rodziców.
Bez słowa wyszedł z pomieszczenia i powlókł się do swojego pokoju we wschodnim skrzydle pałacu. Od dawna w nim nie nocował, dzieląc życie między koszary oraz zabawy. Z przyjemnością wciągnął kojący, nieco wilgotny zapach pomieszczenia.
Powiódł wzrokiem po książkach równiutko ustawionych w biblioteczce, po poplamionym inkaustem biurku, wreszcie zatrzymał spojrzenie na dziecięcej szabli wiszącej na bordowym panoplium. Przypomniał sobie dzień, w którym otrzymał ją od ojca i gdy Inez zobaczyła ją zawieszoną u jego boku. To wspomnienie sprawiło, że młody książę się uśmiechnął. Jego twarz, mimo wąsika, wciąż miała chłopięcy, delikatny wyraz osoby skorej do szczerego śmiechu i niepotrafiącej trzymać uraz.
— Najwyższy czas… — wyszeptał, sięgając do kieszeni. — Na co mam czekać?
Obrócił się w stronę okna i wyciągnął rękę ku światłu. Trzymał w niej filigranowy złoty pierścionek z pięknie ciętym szafirem oraz brylantami. Oto był owoc jego pierwszej, żołnierskiej wypłaty. Oto było jego marzenie.
10.
Feliks Blum przez cały bal zachowywał się jak struty. Tkwiąca w nim tajemnica oraz niecierpliwość sprawiły, że całkowicie się pogubił. Uleciała z niego wrodzona kurtuazja i krotochwilność. Miał poważną twarz, sztywny krok oraz zamyślone spojrzenie. Tym bardziej, że Inez wbrew ich niepisanej umowie przyjęła pierwszy taniec od młodego, nieznanego mu porucznika ułanów. To wprawiło go w iście parszywy nastrój. Właściwie wraz z ojcem stanowili dziś swoje odbicia.
Tego dnia, mimo że na balu pojawiło się wyjątkowo mało par, nikt nie zwrócił na to uwagi. Wszyscy zdawali się pochłonięci własnymi sprawami i tkwili w swoich hermetycznych światach. Nawet tańcząc, mężczyźni nie adorowali pań, a te nie rzucały im zalotnych spojrzeń. No może z wyjątkiem Inez oraz jej partnera… A może Feliksowi się tylko zdawało? W końcu córka ambasadora wyrosła na piękną kobietę i interesowało się nią wielu mężczyzn. Nie było w tym nic dziwnego. A on? Wciąż trzymał w kieszeni swoje wyznanie wiary, nadziei oraz miłości. Wstrzymywał się z nim od wielu lat. Może nawet zbyt wielu? Tak długo, że przegapił właściwą chwilę.
Ambasador Guerri niezmiennie towarzyszył staremu księciu. W ich ścisłym gronie znalazł się również prałat Salicki, jak zwykle lekko podpity, szeroko uśmiechnięty i co chwilę klepiący się po pełnym brzuchu. Ich czwartym kompanem był wyprężony niczym struna generał, ubrany w mundur galowy, w wypolerowanych oficerkach i lśniących ostrogach.
„Gdyby tylko były srebrne…” — pomyślał Feliks.
Jego dłoń co kilka sekund wędrowała ku kieszeni, by upewnić się, że wciąż tkwi w niej eleganckie, czerwone puzderko. Choć nic nie pił, zachowywał się jak pijany. Obijał się o ludzi, nie odpowiadał na ich pytania i zdawał się nie dostrzegać kompletnie niczego. Wystarczyło, że widział jedną jedyną osobę. Czasem jego wzrok padał również na młodego porucznika, który stanowczo zbyt często się przy niej plątał. Mimo to jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że nie powinien nadużywać czasu Inez. Ukryty diabełek nakłaniał go, by jedynie obserwował rozwój wydarzeń.
„Od nich może wiele zależeć. Lepiej nie postawić jej w krępującej sytuacji”.
Dlatego czekał. Gdy zagadnięto go, co w akademii mówi się o widmie wojny, wzruszył ramionami, jakby pytano go o prognozę pogody. Kiedy kelner wyciągnął ku niemu tacę z kieliszkami pełnymi perlistego szampana, machnął ręką, niemal strącając kilka z nich.
Po raz kolejny uścisnął pluszowe etui. Czuł, że nie musi już dłużej czekać. Inez stała w rogu sali z jakąś przyjaciółką, a jej amant gdzieś przepadł.
— Już czas… — szepnął, dodając sobie odwagi.
W tym samym momencie jego uwagę zwróciły podniesione głosy. Szybko się zorientował, że dobiegają z kącika, w którym znajdował się jego ojciec z najbliższym towarzystwem. Podniesione tony momentalnie zamieniły się w krzyk oskarżenia i Feliks ze zgrozą uświadomił sobie, że ten krzyk wydobywał się właśnie z ust jego ojca. A przecież stary książę nigdy dotąd publicznie nie podniósł głosu. Musiało stać się coś wyjątkowego.
11.
— Ambasador Guerri zamierza wyjechać do domu — oznajmił Stefan Blum wszem wobec. Jego wielka postać górowała nad otoczeniem i każdym milimetrem zdawała się wymierzać potwarz pulchnemu przedstawicielowi Terra Felice. — Jeśli ktoś nie zrozumiał, wyjazd do domu to eufemizm ucieczki.
Zebrani wokół goście w napięciu obserwowali rozwój wydarzeń. Zapewne niektórzy liczyli, że przerodzi się w pojedynek, a inni tylko kolekcjonowali wspomnienia towarzyskich skandali.
— Pan mnie obraża, książę — odparował Guerri. — Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
— Byliśmy. Nie jestem gotów przyjaźnić się ze zdrajcami.
— Zdrajcami? Od kiedy wyjazd do ojczyzny to zdrada? Od kiedy zdradą jest troska o los jedynego dziecka, córki, przed którą dopiero roztacza się perspektywa życia?
Stefan Blum, choć bywał głuchy na liczne argumenty i rzadko kiedy przyznawał się do pomyłki, opuścił ramiona i przestąpił z nogi na nogę. Jego ogromne ciało zdało się zapadać w sobie. Skurczył się, zwiesił głowę, puste spojrzenie podniósł na stojącą niedaleko Inez. Dopiero z niej przeniósł wzrok na równie zmieszanego syna.
Feliks trzymał jedną dłoń na zdobnej rękojeści szabli, a drugą miał schowaną w kieszeni. Palcami dotykał pluszowego etui, ale o tym jego ojciec nie mógł wiedzieć.
— Tak, tak… — Stary książę nagle pokiwał ze zrozumieniem głową. — Każdy chce ratować życie… W końcu z honorem można się nie rozstawać nawet w trumnie, a jeśli się żyje, lepiej od trumien trzymać się jak najdalej.
Ta uwaga nieco rozluźniła atmosferę.
— Co za bon mot! — zauważył wyprężony generał. — Trafny jak kula snajpera.
— Tempus fugit — wtrącił prałat.
— Nic dodać, nic ująć — dodała stara dama z kokiem upiętym w stylu francuskiego drugiego cesarstwa.
Tymczasem ambasador Guerri spochmurniał i spojrzał na księcia już bez złości, lecz z miną człowieka całkowicie zrezygnowanego.
— Wy, Polacy, jesteście beznadziejnymi romantykami. Trzymacie się nadziei, że wojny nie będzie, a jeśli nawet wybuchnie, to z łatwością ją wygracie.
— Nie inaczej! — Stojący niedaleko pułkownik wzniósł w górę kieliszek szampana.
— Nie inaczej! — Podpite już towarzystwo podłapało toast.
Rąbnęła muzyka, kolejne pary wkroczyły na parkiet, a mistrz ceremonii uznał, że to właściwy moment, by na dziedzińcu odpalić salwę z wiwatówek. Jednocześnie gruchnęło pięć armat, zagłuszając wszelkie inne odgłosy i sprawiając, że w kilku miejscach z sufitu sali balowej oderwał się tynk.
Spojrzenie Feliksa Bluma spotkało się z zatroskanym wzrokiem Inez. Nie potrzeba było im słów ani dodatkowych tłumaczeń. W mig zrozumieli powagę sytuacji. Mimo to młody książę stał jak urzeczony. Mężczyźnie nie wypadało naruszyć powagi tej chwili osobistym wyznaniem. Jego palec pogładził puzderko, lecz dłoń nie miała dość mocy, by wyjąć je z kieszeni.
Ogromnym wysiłkiem woli udało mu się jednak poruszyć ustami. Krtań nie wydała przy tym żadnego dźwięku.
— Kocham cię — wypowiedział bezgłośnie.
A ona mu odpowiedziała. Być może zrobiła to po hiszpańsku, lecz nie zwrócił na to żadnej uwagi. Zrozumiałby każdy język. I wtedy coś w nim pękło.
12.
Mrugnięcie i poruszenie gałek ocznych to dla zakochanych cały alfabet. Na porcelanowej twarzy Inez pojawiły się delikatne, różowe pąsy. Jej błękitne oczy zabłysły, a usta wygięły się w uśmiechu, wstydliwie odsłaniającym drobne ząbki. Dziewczyna, a może już kobieta, bo nigdy nie wiadomo, kiedy tak naprawdę dziewczęta stają się kobietami, posłusznie podążyła za Feliksem.
Młody książę przepychał się między podpitymi ludźmi pędzącymi na parkiet i spoconymi parami tenże parkiet opuszczającymi, lawirował między kelnerami i ordynansami przekazującymi oficerom poufałe liściki. Nie zwracał na nich żadnej uwagi, szedł szybko i giętko. Zapomniał o zdenerwowaniu ojca oraz o smutku ambasadora. Wiedział, że Inez też o nich zapomniała.
Wreszcie, gdy znaleźli się tête-à-tête, w zaciszu niewielkiej salki dla mężczyzn, do której jeszcze przed dwudziestu laty dostęp byłby damom surowo wzbroniony, książę padł na kolana. Kątem oka dostrzegł, że w szafie bibliotecznej obok wystawionej ekspozycji ozdobnych fajek znajduje się piękne wydanie Dekameronu Boccaccia, a obok niego dzieła Petrarki. W końcu wszystkie czasy mają swoje miłości, zarazy i wojny.
— Signoretta Inez — zwrócił się do dziewczyny, a może już kobiety, w sposób, w jaki nie zwracał się do niej od dawna.
Różowy pąs zamienił się w różaną czerwień, a błękit oczu zasnuła łza wzruszenia.
— Wstawaj, szalony!
Orlando furioso, Roland, Romeo, a wreszcie leżący w trumnie dziadek ze srebrnymi ostrogami (czy też ostrogi leżące przy kupce prochu), stary książę i teraz on. Tak, wszystkie czasy mają swoje miłości, zarazy i wojny.
W dłoni Feliksa pojawiło się czerwone puzderko, zawias wypchnął wieczko, a na aksamitnej poduszeczce błysnęło złoto, brylant oraz szafiry.
— Będziesz przy mnie na całe życie? — zapytał głupawo, po czym dodał: — I obiecasz, że włożysz mi te ostrogi?
— Co ty pleciesz, szalony!
I wtedy wyznali sobie miłość, już nie tak cicho jak wcześniej, niemal krzykiem, tak nieprzystającym do poważnej atmosfery dawnego męskiego zakątka, w którym temat miłości poruszano zazwyczaj literalnie i nazbyt dosadnie.
— Nie wyjadę z ojcem — wyszeptała mu prosto do ucha, przytulając się i łkając, a pod nim na dźwięk tych słów ugięły się nogi. Słyszał bicie jej serca, a jej oddech zrównał się z jego oddechem. — Przyjedź jutro rano, o świcie.
— Chcesz powiedzieć dziś rano? Właśnie minęła północ.
— Dziś, dziś, kochany… Uciekniemy razem.
Zadrżał i odwrócił wzrok. Zagryzł usta, po czym zabębnił palcami w rękojeść szabli. Spojrzał na pierścionek, który nie wiadomo kiedy znalazł się na jej palcu.
— Nie mogę uciekać — szepnął. — A ty nie musisz uciekać. Przecież to teraz jest w pełni twój dom i twoja ojczyzna.
— Mężczyźni po zaręczynach robią się żałośnie górnolotni — powiedziała, starając się uśmiechnąć, lecz jej oczy pozostały bezbrzeżnie smutne. — Przyjdź do mnie o świcie. A teraz proszę, zachowaj ode mnie ten prezent.
Odpięła cienki złoty łańcuszek i zdjęła z niego zdobiony sekretnik.
— Jest w nim zdjęcie moje oraz mojej matki — powiedziała, zaciskając na nim jego długie, męskie palce. — Od jej śmierci zawsze go miałam przy sobie.
— Ale…
— Muszę już iść.
Inez odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła ku drzwiom. Te się nagle otworzyły, a w progu stanęło dwóch pijanych oficerów. Feliks rozpoznał porucznika, który czynił umizgi do jego ukochanej. Do jego narzeczonej.
— Płakałaś?
Usłyszał, jak porucznik zadaje to krótkie pytanie, patrząc na wychodzącą kobietę. Inez nie zwróciła na niego żadnej uwagi. Młody książę widział jednak, że już na korytarzu unosi ku oczom jedwabną chusteczkę z haftem w pstrokatych brawach narodowych Terra Felice. Owszem. Płakała.
13.
Zgodnie z wojskową tradycją młody książę wrócił z balu prosto do koszar i pojawił się na wczesnoporannej mustrze organizowanej właśnie przez takich jak on, nocnych wędrowców. Była czwarta, brzask ledwie przecierał się na wschodzie, a powietrze przepełniała wilgoć chylącego się ku końcowi lata.
Po dwóch kwadransach ujeżdżania narowistego konia podarowanego mu niedawno przez ojca Feliks zeskoczył na ziemię i otarł pot z czoła. Jazda sprawiła, że ulotniły się z niego te niewielkie pokłady alkoholu wypitego w trakcie balu. W ogóle nie lubił się upijać i w przeciwieństwie do wielu kompanów sięgał tylko po lekkie trunki.
— Muszę iść — oznajmił kapralowi, który natychmiast zjawił się, by odprowadzić jego konia do stajni. — Pojawię się dopiero na raporcie. Jakoś mnie wytłumaczcie.
— Tak jest.
— Tylko bez opowiadania przesadnych bajek.
Choć młody książę miał tę przewagę, że dowódca pułku był jego dalekim kuzynem oraz zaufanym ojca, starał się nie nadużywać swojej pozycji. Zresztą, mniejsza o dowódcę pułku, przecież Stefan Blum przyjaźnił się z generałami i ministrami, ale gdyby przyszło mu starać się o łaskę dla syna, ze wstydu natychmiast by umarł. Jeśli nie na zawał, to zapewne za sprawą niezawodnego rewolweru wykonanego w arsenale wiedeńskim dla jego dziadka. Feliks doskonale o tym wszystkim wiedział.
W tamtych czasach świt był równie dobrym wyznacznikiem godziny co każdy inny sposób mierzenia czasu, więc młody książę nieśpiesznie udał się do ambasady Terra Felice. Na ulicach jeszcze było całkowicie pusto, czasem dobiegał jedynie odległy brzęk podków koni ciągnących wozy sprzątające lub stukot kół porannego tramwaju.
Tym wyraźniejszy wydał się Feliksowi krzyk, który usłyszał, zbliżając się do muru otaczającego willę. Nie miał wątpliwości, że to krzyk Inez i że młodej kobiecie dzieje się krzywda.
Nie bacząc na strażnika, przemknął przez otwartą bramę, po czym truchtem skierował się ku wielkiemu gazonowi, za którym znajdował się podjazd. Właśnie tam przy wynoszonych na lato donicach z ogromnymi palmami zatrzymała się czarna, lśniąca limuzyna. To przy niej Inez, wciąż w balowej sukni, złorzeczyła swojemu ojcu. Potok szybko wyrzucanych, hiszpańskich słów był dla Feliksa niezrozumiały, ale domyślał się ich znaczenia. Chwilę później wysoki odźwierny chwycił Inez pod ramię i zaczął ją wlec ku otwartym drzwiom auta. W tamtym dniu odźwierni przestali być tylko odźwiernymi, mimo fraków oraz białych, sztywnych kamizelek. Również oni stali się oprawcami.
Ciąg dalszy w wersji pełnej