Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Różdżkarstwo dla opornych. Rozszczelnienie. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Różdżkarstwo dla opornych. Rozszczelnienie. Tom 3 - ebook

Sarze nie jest dane prowadzenie normalnego życia – przyziemne problemy wciąż przeplatają się z tymi nadnaturalnymi.

Ucieczką od trudnej codzienności, konfrontacji z niepoznanym jeszcze przełożonym i jego nowymi porządkami jest wyjazd do magicznego SPA. Jednak nawet tam dosięga ją moc Lodowej Pani.

Trzeci tom serii Rozszczelnienie to wybuchowa mieszanka magii i niespodziewanych zwrotów akcji w mroźnej zimowej scenerii. Niepokorna wiedźma przekona się, że ignorowanie własnej magii nie przynosi wiele dobrego.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-9154-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Nie znajdzie magii ten, kto w nią nie wierzy,_

_dedykuję więc tę powieść wszystkim poszukującym_

_Mojemu czarownikowi bez blizny,_

_ale za to z krwi i kości_

_Na północy ściął mróz_

_Z nieba spadł wielki wóz_

_Przykrył drogi pola i lasy_

_Myśli zmarzły na lód_

_Dobre sny zmorzył głód_

_Lecz przynajmniej się można przestraszyć_

_ Na zachodzie już noc_

_Wciągasz głowę pod koc_

_Raz zasypiasz i sprawa jest czysta_

_Dłonie zapleć i złóż_

_Nie obudzisz się już_

_Lecz przynajmniej raz możesz się wyspać._

(_Bracka_, tekst Michał Zabłocki, muzyka Grzegorz Turnau)ROZDZIAŁ 1
WE MGLE

Wyjrzałam przez okno na okrągłą tarczę księżyca, która odcinała się na tle granatowego, coraz ciemniejszego nieba. Pełnia od zawsze dodawała mi sił, dziś jednak nie czułam się na wybitnym energetycznym plusie – raczej gdzieś w pobliżu zera absolutnego. Powód leżał w moim łóżku i… najwyraźniej umierał po starciu z demonem. Nie miałam pomysłu, co jeszcze mogłabym dla niego zrobić.

Odwróciłam się i oparłam pośladkami o parapet, a resztkę spokoju, jaki przyniosło mi medytowanie o urokach tej pory dnia, trafił szlag niczym jastrząb w biednego wróbelka. Mężczyzna znów oddychał niespokojnie. Mimo rytuałów, które regularnie dla niego odprawiałam z zaprzyjaźnionymi wiedźmami, nie dochodził do siebie. Podejrzewałam najgorsze: żaden nie wystarczy. Ale czemu by się nie łudzić, że szczęśliwe zakończenie czeka tuż za rogiem? Czoło zroszone potem marszczyło się raz po raz, on sam wiercił się w najbardziej męskiej pościeli, jaką miałam: w białe jednorożce. Wyobraziłam sobie, jak skomentowałby taką oprawę swoich szerokich barków, regularnych rysów i wypielęgnowanego zarostu, ale odechciało mi się żartów.

Podeszłam do niego i pogładziłam po szramie. Biegła przez policzek, powiekę i brew, aż na czoło. Dawno zagojona rana, której pochodzenia nie wyjawił, bo i nie było okazji. W Zaświatach dorobił się kilka tygodni temu paru do kompletu, jednak każda z tych nowych babrała się i nie zasklepiała.

_Byłabym mocno rozczarowana, gdybyś umarł, stary_, pomyślałam. _Dlatego lepiej nie rób mi tego, bo znajdę cię w Zaświatach i skopię ci tyłek_.

Mój księżycowy pies to usłyszał. Nie wiedziałam, w jaki dokładnie sposób działała nasza telepatia, ale byliśmy połączeni niemal od samego początku naszej znajomości. Spojrzał na mnie mądrym wzrokiem, po czym bez słowa ponownie oparł pysk na brzuchu czarownika i przeciągle jęknął. Nie przypominał zwykłego psa ani zachowaniem, ani tym bardziej wyglądem sierści. Jego umaszczenie kojarzyło się z księżycowymi plamami, stąd nazwa istoty: lunowłos. Do tego włoski falowały na jego ciele, jakby były wodorostami, miotane niewidzialnym wiatrem. Zdążyłam do tej pory wyciągnąć wniosek, iż jest to wynik emocji, jakie akurat przeżywał.

W tym momencie miałam nadzieję, że będzie mieć dziką ochotę na wysyłanie psich SMS-ów, czyli obwąchiwanie miejsc najgęściej znaczonych przez inne psy i zasikiwanie ich własnym moczem. Tym jednym nie różnił się od ziemskich czworonogów.

– Pójdziesz ze mną na spacer, Albedo? – rzuciłam beznamiętnym tonem.

Pies obrzucił mnie kolejnym spojrzeniem, tym razem zdeterminowanym i spod byka.

– Dobra, dobra – mruknęłam i machnęłam ręką. – Wiem, że jest minus piętnaście. Nie podejrzewałam, że takim istotom jak ty przeszkadza odrobina chłodu.

Cisza. Od ostatniego kryzysu Gniewosza, czyli od wczoraj, Albedo nie komunikował się ze mną telepatycznie; jedynie czytał w moim umyśle, chyba zresztą odruchowo. Wiedziałam, że poświęcał sporo mocy, żeby wspomagać leczenie czarownika, ale wciąż nie wiedziałam, jak funkcjonuje jego magia. Żadne znane mi źródła nie okazały się pomocne w tym temacie.

– Nawet na momencik? – zachęcałam z wymuszonym uśmiechem. – Świeże powietrze dobrze nam zrobi.

Brak odpowiedzi. Przeglądał mój umysł w dowolnej chwili i najwyraźniej znał lepiej mój stan niż ja sama. Wzruszyłam ramionami i poszłam do kuchni zaparzyć herbatę, żeby była letnia, kiedy wrócę za jakieś pół godzinki. Pies nie chciał, ale ja wręcz musiałam się przejść.

Kiedy mocny napar parował w czajniczku, sięgnęłam do haczyka przy lodówce po klucze. Zamarłam. Kalendarz głosił, iż była połowa grudnia, a do świąt zostało ledwie dziesięć dni. Kiedy to zleciało? Bo na czym – doskonale wiedziałam. Spanikowana rzuciłam się do telefonu, żeby wybrać numer ojca, z którym nie rozmawiałam już ponad dwa tygodnie, ale momentalnie się opanowałam. Ośrodek, w którym obecnie się zakwaterował, wysłałby mnie na dożywocie do tego znajdującego się po drugiej stronie ulicy, gdybym wydzwaniała o drugiej nad ranem tylko po to, żeby powiedzieć: _Cześć, tato, przepraszam, dawno nie dzwoniłam. Aktualnie czarownik dogorywa w moim mieszkaniu i nie mam czasu na odwiedziny_. Nie, to odpadało.

W ponurym nastroju poprawiłam puchaty sweterek, opatuliłam się szalikiem i czapką, wsunęłam stopy w najcieplejsze zimowe buty świata i zapięłam kurtkę. Mechaniczne, proste czynności obecnie mnie ratowały. Stanowiły kotwicę normalności w tej absurdalnej sytuacji, w której znaleźliśmy się we trójkę. Ale teraz liczyło się jedno: mentalnie zostawiałam czarownika i wszelkie inne problemy za plecami, przynajmniej na kilka minut. Bo nie łudziłam się, że kilkanaście. Mój umysł zawsze prędko wracał do wszelkich katastrof, tych realnych i urojonych.

– Pilnuj go, niedługo wracam – chciałam rzucić do Albeda, ale nie zdążyłam nawet przekręcić klucza w zamku w drzwiach wejściowych ani nacisnąć klamki. Zamarłam na kilka sekund, zanim sobie uświadomiłam, co jest grane.

Z sypialni dobiegły dwa dźwięki: wycie księżycowego psa i odgłosy szamotaniny. Krew odpłynęła mi z twarzy, a żołądek wywinął fikołka. Wiedziałam, co to oznaczało, bo działo się nie po raz pierwszy. Demoniczna energia, jaka go truła od ataku Meinarda, musiała namnożyć się w ukryciu niczym morderczy wirus.

– Cholera! – warknęłam do siebie.

Nie miałam czasu do stracenia. Zerwałam z siebie czapkę i rzuciłam się w tamtym kierunku. W biegu rozpinałam kurtkę i odplątywałam szalik z szyi.

W pomieszczeniu aura Gniewosza świeciła jaśniej niż szopka w Boże Narodzenie, ale w mrocznym wydaniu, bo płynęły z niej smoliste zacieki demonicznej energii, które czasem emanowały się w określonej formie. Całkowicie przytomny mężczyzna szarpał się na łóżku z najmroczniejszym z cieni. Widziałam smolisty kształt rodem z koszmarów, którego zębiska i pazury mnożyły się wykładniczo. Wirował w aurze mężczyzny, wwiercając się w nią w okolicach jego serca. Czarownik instynktownie próbował dosięgnąć swojej magii, żeby się ochronić, ale nie potrafił i kolejna próba zupełnie go wyczerpała.

Trwało to zaledwie ułamki sekund. Zanim dotarłam do Gniewosza, opadł bez tchu na poduszkę, a jego aura zgasła z cichym pyknięciem, podobnym do odgłosu zdmuchiwania zapałki. Zniknęła również emanacja demonicznej energii zespolona z aurą czarownika. Kiedy zabrakło żywiciela, pasożyt dał nogę.

– Nie, nie, nie! – krzyknęłam. – Nie na to się umawialiśmy! Nie zgadzam się.

Sprawdziłam puls na jego szyi i rozwarłam palcami martwe powieki. Zaczęłam masować jego klatkę piersiową w rytm _Stayin’ Alive_ Bee Gees, a w płuca wtłaczać swój oddech. Niestety, oprócz pracy serca nie wyczuwałam niczego, nawet najważniejszego: duszy Gniewosza. Nie było jej też w najbliższej okolicy.

Do oczu napłynęły mi łzy. Opadłam na łóżko, złapałam go za dłoń i pierwszy raz od wielu tygodni – a może i lat – płakałam tak mocno, że telepało mną jak wieżowcem podczas trzęsienia ziemi. Dygotałam i parskałam. Czułam, jakbym topiła się w lodowatej wodzie. Rozpaczałam przez sekundy, które trwały wieczność. W całym ciele czułam rozdzieranie i chciałam, żeby coś mnie rozszarpało w realu, nawet przeklęty demon.

_Idź po niego_, usłyszałam w głowie nakaz Albeda.

W ciężkim szoku spojrzałam na księżycowego psa. Jeśli chciał, żebym choć trochę się uspokoiła, dopiął swego. Nie odzywał się od kilku dni, a teraz takie żądania?

– O czym ty mówisz? – Uniosłam brew.

_Pomogę. Jesteś w stanie go jeszcze przywrócić, ale pospiesz się_, odparł spokojnie. _Nie odszedł daleko. Nie nastał jego czas_.

Zasób wiedzy osobników z gatunku _Canis lunus_ był teraz najmniejszym z moich zmartwień. Nie dopytywałam więc, skąd Albedo wie takie rzeczy. Postanowiłam zrobić to po wszystkim, jeśli oczywiście miałam w ogóle wrócić z Zaświatów, bo domyśliłam się, że właśnie tam mam się udać. Poczułam zimne ukłucie niepokoju.

– Nie wiem, co robić – mruknęłam, dźwigając się z klęczek. – Jak? – Pytanie zawisło w powietrzu, które zdawało się gęstnieć od napięcia.

_Wejdziesz w mgłę_, powiedział Albedo, po czym zbliżył się do mnie i musnął kufą moją nogę w okolicy kolana.

– Tak jakby taka instrukcja miała mi wystarczyć! – prychnęłam.

Kiedy pies mnie dotknął, świat wokół rozmył się i zgasł. Znałam doskonale wrażenie zapadania się w okolicy pępka i rozciągania ciała, bo Albedo już kilkukrotnie przenosił mnie w różnych światach. Za każdym razem dziwiłam się tak samo, niezależnie od tego, czy po wpadnięciu w lustro, czy w krainie umarłych.

Świat przestał wibrować i mogłam przyjrzeć się otoczeniu. Momentalnie się zorientowałam, że stoję niedaleko miejsca, które odwiedziliśmy podczas naszej ostatniej wizyty tutaj. Ale dzisiaj Zaświaty zdawały się inne niż poprzednim razem. Mrugnęłam kilka razy, żeby przyzwyczaić oczy do feerii barw na niebie. Pierwszy raz widziałam zorzę polarną, w dodatku w tym świecie! Wstęgi światła przybierały barwy od fioletu do ciemnej zieleni. Rozciągały się we wszystkich kierunkach, składały na pół i zdawało mi się, że lada chwila spadną mi na głowę. Przypominało to taniec dusz, dziki i nieokiełznany, do muzyki, której nie słyszałam. Nie miałam pojęcia, skąd wzięło mi się to skojarzenie, ale pustka wokół mnie podsycała pewność, że ocena jest trafna.

Albedo milczał. Przednią łapę przykurczył jak podczas wystawiania zwierzyny, a srebrzysta sierść w plamy o wzorze powierzchni księżycowej zafalowała. Pies niecierpliwie wpatrywał się w malejący punkt na ścieżce przed nami i co chwilę na mnie zerkał, jakby chciał mnie ponaglić.

– To on? – spytałam, postępując krok do przodu.

– Tak – odpowiedział. Czasem w Zaświatach komunikował się ze mną bezpośrednio, choć lakonicznie.

Położyłam sobie dłoń na czole, bo wciąż lekko kręciło mi się w głowie. Chociaż przed moimi oczami kraina zmarłych wibrowała ledwo zauważalnie, ale na tyle mocno, by przyprawiać mnie o poczucie odrealnienia, to wyraźnie widziałam aurę tej osoby. Była nie do podrobienia i oddalała się zaskakująco szybko.

Wpadłam w panikę. Zerwałam się do biegu, a Albedo po kilku sekundach zrównał się ze mną. Myślałam, że serce wyskoczy mi z piersi, zarówno ze stresu, jak i ze zmęczenia, choć miałam świetną kondycję. Przy każdym kroku wzbijałam w powietrze tumany kurzu, który przywodził mi na myśl odcień ostrej musztardy albo ochry. Karłowate rośliny wokół zdawały się jeszcze maleć, kiedy na nie patrzyłam. Ten fragment Zaświatów zdecydowanie nie należał do najpiękniejszych, przynajmniej dla mnie. Nie w tym momencie. Dom Dusz od całej reszty oddzielała prarzeka, niemożliwa do pokonania dla żyjących odwiedzających tę krainę, jednak rozszczelnienie zasłony między światami zachwiało balansem sfer. Pojawiła się droga prowadząca bezpośrednio do wiecznego schronienia dusz. Teraz kraina dosłownie brzydła w oczach, jakby coś wysysało z niej esencję.

Esencję dusz.

_Nie bez powodu tu jestem_, tknęła mnie myśl. _Znowu nie ma przypadków_.

Dom Dusz i prarzekę otaczała z kolei Podszewka Zaświatów, w której swoją drogą mój najlepszy kiedyś kumpel Adam błąkał się tygodniami. Oczywiście dopóki nie wkroczyłam i nie poszłam po niego, sama odkrywając rzeczy, o których wcześniej nie śniłam. Uśmiechnęłam się na wspomnienie wiedźm i innych magicznych dusz, które mi się wtedy ukazywały. To był piękny i pouczający czas, jednak musiałam wracać do swojej krainy żywych.

Zanim rozważyłam te i kolejne kwestie, wokół mnie brunatne, pyliste pustkowie zaczęła okrywać gęsta jak mleko mgła, zyskując moją niepodzielną uwagę. Zwolniłam kroki do powolnego spaceru. Zorza na niebie tańczyła w bardziej różowych tonacjach i napawałabym się na pewno tym nieziemskim zjawiskiem, niedostępnym dla zwyczajnych ludzi, gdyby nie jeden maleńki, acz diabelnie ważny fakt: Gniewosz wraz ze swoją aurą zniknął mi z oczu.

– Tak jak mówiłeś, Albedo – szepnęłam w przestrzeń, bo nie byłam pewna nawet tego, czy księżycowy pies kroczy obok mnie. – Weszłam w mgłę.

Nie usłyszałam odpowiedzi, miałam jednak nadzieję, że mnie tutaj nie zostawił. Swego czasu oglądałam horrory jeden po drugim w ramach odskoczni od rzeczywistości i te toczące się we mgle należały do moich ulubionych, jednak wolałabym byczyć się w wannie, niż doświadczać na żywo gubienia drogi. Szczególnie że moja misja zakładała powrót jedynie po osiągnięciu celu. A kolejnych kroków do niego totalnie nie przemyślałam.

_Jak zwykle na żywioł, Saruś. Ciekawe, ile zostało czasu_, zaczęłam analizować, ale aromat wokół sprawił, że zszokowana gwałtownie przystanęłam.

Powietrze pachniało słodką elektrycznością, która w moim świecie oznaczałaby silną magię ochronną, tutaj zaś mogła być w zasadzie czymkolwiek. W Zaświatach zazwyczaj niewiele odczuwałam zmysłem powonienia. Kraina ukazywała się taka, jaką widziało się ją oczyma duszy, i ujawniała prawdę o wnętrzu danej osoby. Często można było się tu srogo zdziwić lub (najczęściej) przerazić.

– I co teraz? – szepnęłam, bardziej żeby dodać sobie otuchy, niż zadawać faktyczne pytanie. Skołowana potarłam ramiona, ale i tak nie odczuwałam tutaj temperatury.

Jakby w odpowiedzi mgła nad moją głową zamruczała, a sekundę później rozjarzyła się fioletowym zygzakiem wyładowania. Rozpętała się gwałtowna burza. Nie miałam się gdzie schronić, ale mimo wszystko miałam nadzieję, że nic mi nie grozi.

– Czyli jednak magia ochronna – westchnęłam. – Pewnie osłania Dom Dusz.

– Masz całkowitą rację, Saro. – Głos zza moich pleców zjeżył mi wszystkie włoski na ciele i sprawił, że niemal wyskoczyłam ze skóry.

Miałam ochotę zdzielić go w twarz, ale się powstrzymałam.

– Czemu mnie straszysz?! – krzyknęłam odruchowo, odwracając się do jegomościa.

Niestety, nie tego, którego szukałam. Nabrałam powietrza niczym ryba wyrzucona na brzeg, hamując się przed wypowiedzeniem kilku kolejnych zdań. Na usta cisnęły mi się same niecenzuralne określenia. Szpakowaty półdemon przeszywał mnie swoimi niemożliwymi oczami z emocją, której nie potrafiłam zinterpretować. Zieleń tęczówek całkowicie zastępował teraz bursztynowy ogień, już nawet nie blask.

– Cieszę się, że wpadłaś w odwiedziny – zamruczał gardłowo. – Tęskniłem.

Wyglądał niemal ludzko, gdyby nie zwracać uwagi na antracytowy odcień skóry, po powierzchni której pływało złoto wyładowań. Twarz Meinarda również promieniała mrocznym blaskiem. Na szczęście schował pazury, którymi ostatnio zaorał Gniewosza, oraz zębiska. Zadrżałam na wspomnienie krwi – całego morza posoki – i ryku demona. Machnął skrzydłami wyrastającymi z pleców, jakby usłyszał moje myśli.

– Nie musisz się mnie obawiać, Saro – zamruczał. Głos też nieco mu się zmienił, ale wciąż wypowiadał moje imię z takim samym namaszczeniem jak od początku naszej znajomości.

– Co u ciebie? – wypaliłam, bo nie miałam pojęcia, jak zagadać. Poczułam się, jakbym rozmawiała z którymś z moich byłych. – Dobrze ci w tym świecie? Jesteś… grzeczny?

Meinard zaśmiał się, co brzmiało jak charkot dzikiego zwierzęcia.

– Chciałbym wrócić do naszego świata – wyznał z nagłym smutkiem. – Nie mam tu do kogo gęby otworzyć. Powiedz mi, Bazyli już wrócił? Dał ci urlop, że się tu szwendasz?

Coś z tyłu głowy podpowiadało mi, żebym nie mówiła mu prawdy, a przynajmniej nie wprost. Nie tę, którą chciał usłyszeć. Czułam wiedźmim zmysłem, że może się to skończyć tragicznie dla mnie i przede wszystkim dla Gniewosza. Z kolei gdyby Meinard dowiedział się, że jego kuzyn wciąż jest poszukiwany, o ile w ogóle żyje… wolałam nie myśleć, jak by zareagował.

– Mam dość rektora, więc wybrałam się na wycieczkę. – Skrzywiłam się, wywalając język, żeby podkreślić swoje słowa. – Mam w nosie, co sobie myśli.

– Słusznie – odparł, robiąc kilka kroków w moją stronę. Poruszał się kocio, zwinnie, a skrzydła dostosowywały się do jego ruchów. – Zawsze robiłaś, co chciałaś, nie warto tego zmieniać. Lubię ten twój bunt.

Miałam już szczerze dość tej rozmowy. Zmęczenie ostatnich dni osiadło w moim umyśle i rozmywały się we mnie wszelkie hamulce. Wiedziałam, że jeszcze chwila i przed oczami zacznie mi błyskać z nerwów. Choć zachowanie Meinarda uwypuklała forma demona, w której pojawił się w Zaświatach, nic go nie tłumaczyło. Uważałam, iż wciąż nie utracił umiejętności logicznego myślenia. Początkowo może i nie panował nad swoją demoniczną formą, ale po takim czasie tutaj musiał ogarnąć przynajmniej podstawy bycia tym, kim był, kiedy tracił człowieczeństwo.

A stało się to wyłącznie przeze mnie. Potrząsnęłam głową, bo nie miałam czasu na wyrzuty sumienia.

_Jak się go pozbyć?_, spytałam w myślach Albeda. _Zatrzymuje nas, w dodatku w tej strasznej postaci demona, a nie pozostało wiele czasu_.

– Co porabiałeś, gdy mnie nie było? – rzuciłam pozornie beztroskim tonem i zaczęłam maszerować przed siebie, udając nagłe zainteresowanie purpurowymi wyładowaniami burzy, które wyraźnie odznaczały się wewnątrz mgły. Ciekawiło mnie, skąd się wzięły: czyżby ten zakątek Zaświatów bronił się przed Meinardem?

– Czekałem na ciebie. – Nagle znalazł się tuż obok i pogładził mnie po ramieniu.

Wystraszona tym gestem odskoczyłam z piskiem.

– Przepraszam, ja… – zaczęłam, ale mi przerwał.

– Wiem, ta kraina nie należy do najprzyjemniejszych – warknął. – A im bliżej Domu Dusz, tym upiorniej, szczególnie dla półdemona.

– Nie gadaj! – Wytrzeszczyłam oczy.

– Mam nadzieję, że szybko przejdzie ci ochota na zwiedzanie i mnie ze sobą zabierzesz – dodał z wilczym uśmiechem, a ja nie potrafiłam przestać się gapić w jego bursztynowe oczy i podziwiać złotych rozbłysków na niemal czarnej skórze.

– Słuchaj – mruknęłam, desperacko wyszukując w zakamarkach umysłu jakikolwiek pretekst. Musiał wystarczyć jeden z najbanalniejszych. – Tak naprawdę przybyłam tu po ciebie, ale chciałabym przy okazji porozmawiać z rodziną. To znaczy z wiedźmami. Wypytam o dar i takie tam. Poczekasz na mnie? Tutaj? Wrócę z Albedem i cyk – pstryknęłam palcami – ani się obejrzysz, a będziesz z powrotem w Różanym Lesie. Ze mną oczywiście.

Meinard przekrzywił głowę w jedną i drugą stronę, po czym nagle zaczął się śmiać tak głośno i szczekliwie, że włoski na całym ciele stanęły mi dęba. Po kilkunastu sekundach w oczach wezbrały mi łzy – jednocześnie przerażenia i wściekłości. Emocje narastały we mnie; miałam wrażenie, że podsyca je szalejąca nad nami burza.

– No co! – fuknęłam. – Wszyscy macie jakieś durne oczekiwania wobec mnie, a ja jestem jedna. Jedna mała Sara! – Popchnęłam go, ale nie zrobiło to na nim wrażenia, śmiał się dalej. Rósł we mnie gniew. – Ty chciałbyś wrócić, Felicja chciałaby pewnie przywrócenia czegoś z nieistniejącego już w naszym świecie księgozbioru, a Gniewosz…

Urwałam i wytrzeszczyłam oczy, bo kiedy popchnęłam Meinarda po raz kolejny, z wnętrza moich dłoni błysnęło złowrogie granatowe światło z purpurowymi żyłkami tańczącymi na obrzeżach. Rozlało się po jego skórze, a on upadł na ziemię kilka metrów dalej. Nie czekałam na rozwój wydarzeń. Zaczęłam biec przed siebie w stronę, w którą według moich szacunków odszedł Gniewosz. Za plecami usłyszałam warkot przebijający się przez pohukiwania piorunów. Na szczęście się nie przybliżał.

Mgła wokół zaczęła rzednąć. Moim oczom ukazała się srebrzysta poświata snująca się nitkami wokół mnie. Oplatała się nawet wokół niewielkich wzniesień, położonych kilkadziesiąt metrów dalej. Odwróciłam się. Pochodziła z miejsca, w którym powaliłam Meinarda, i pachniała… poziomkami. Kolejny zapach w Zaświatach zastanowił mnie, tym bardziej że w ten sposób zawsze czułam swoją aurę nie tylko ja.

Albedo trącił moją łydkę nosem, dając znak, żebym przyspieszyła. Dorównywał mi kroku, sunąc w powietrzu. Po chwili mgła całkowicie opadła i zobaczyłam przed sobą męską sylwetkę powoli zmierzającą do podnóża jednego ze wzgórz.

– Gniewosz! – zawołałam, a on zawahał się i zgubił rytm kroków. Przystanął. – Poczekaj! – krzyknęłam.

Albedo usłyszał moje myśli, zanim zdołałam je zwerbalizować. Puścił się pędem do duszy czarownika, która kucnęła przy nim i zaczęła zanurzać palce w księżycowej sierści.

– To nie twój czas – odezwałam się, stając przed nimi.

Podniósł na mnie wzrok i uśmiechnął się spokojnie. Ścisnęło mnie w brzuchu, ale w przyjemny, ciepły sposób. Blizna z jego twarzy zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było.

– Skoro wiedźma Sara tak mówi, to na pewno tak jest – odparł z nutą ironii w głosie i wstał z kucek.

Sięgnął do mnie, jakby chciał mnie objąć, ale się zawahał. Spojrzał za moje plecy i zmarszczył czoło. Odwróciłam się i zobaczyłam lecącego na nas Meinarda w pełnej demonicznej postaci. Zachwyciłabym się tymi pięknymi skórzastymi skrzydłami jak u gigantycznego nietoperza, oczywiście z weterynaryjnego zainteresowania, gdyby nie okoliczności. Intuicyjnie wyciągnęłam przed siebie ręce i skupiłam się z całych sił. Z ich wnętrza wyleciały kule energii. Trafiły go i powaliły na ziemię.

Albedo również nie czekał. Kilka sekund później staliśmy we trójkę w moim mieszkaniu: ja, księżycowy pies i dusza człowieka, który niebezpiecznie blisko otarł się o śmierć.

– Wiesz, co robić? – upewniłam się.

Skinął głową i wrócił do pustego ciała, jakby było to proste niczym nabieranie do wafelka gałek lodów waniliowych.

Nachyliłam się nad nieruchomym ciałem.

– Nic! – jęknęłam, bo przez dłuższą chwilę nic się nie działo. – W mordę jeża, nic nie wyczuwam, Albedo! Na pewno w taki sposób przywraca się duszę? Może Gniewosz ma w tym mniej doświadczenia, niż zawsze twierdził?

Zaczęłam się nawet zastanawiać nad ironią mojego losu: całe życie szukałam faceta takiego jak on, a ten postanowił wziąć i umrzeć. Jedna myśl, a sprawiła tyle bólu! Pogładziłam jego zimną dłoń, złapałam mocniej i przesłałam falę energii, która miała być jedynie przyjemna. Duszom zwykle pomagało to w spokojnym przejściu do Domu Dusz.

Wtedy powieki się rozwarły, pociemniałe z bólu oczy się rozszerzyły, a czarownik nabrał pierwszy, świszczący haust powietrza.

Stan pierwotny

_Człowiek od zarania istnienia próbował okiełznać siły wokół siebie. Nie wiemy na pewno, jak powstały pierwsze różdżki, jestem natomiast przekonany, iż wypowiadanie zaklęcia przestało wystarczać. Potrzebowano narzędzia do jeszcze dobitniejszego ukierunkowania intencji._

_Różdżki kojarzyć się mogą, poniekąd słusznie, z radiestezją, który to termin wywodzi się z połączenia słów wrażliwość (gr. aesthesia) i promieniowanie (łac. radiatio). To określenie pojawiło się dopiero w ubiegłym wieku i oznaczało wykorzystywanie występującego naturalnie promieniowania do szukania źródeł wody. Badania naukowe podważają trafność poszukiwań, która ma nie wykraczać poza przypadek, podobny do wygranej na loterii. Nawet magicznie obdarzone osoby przyznają, że starodawna nazwa „różdżkarstwo” brzmi mocno ezoterycznie. Jeśli zamierzacie przebrnąć przez niniejszy podręcznik, polecam zostawić uprzedzenia daleko w tyle i traktować opisywane zagadnienia w rozdzieleniu od „cywilnej” radiestezji, związanej z ożywczym żywiołem wody, bez którego zamiera życie._

_Wyróżniamy wiele rodzajów różdżek. Najbardziej tradycyjne są drewniane, opisywane nawet w Biblii. Uderzywszy laską w skałę, Mojżesz napoił Hebrajczyków wędrujących do Ziemi Obiecanej. Jest to przykład jednego z najstarszych zapisów, zaraz obok starochińskich malowideł i egipskich hieroglifów, dowodzących, iż w starożytności korzystano z praktyk różdżkarskich. Dodam też, że działo się to jedynie po przejściu wtajemniczenia, ale to zagadnienie poruszam w jednym z kolejnych rozdziałów._

_Każdy gatunek drzewa cechuje się nieco innymi właściwościami. Zaobserwujecie to, przebywając z tymi majestatycznymi roślinami, które dobrowolnie użyczają kawałka siebie w imię wyższego celu. Subtelnej energii drzewa można doświadczyć już przy wejściu w jego aurę; różdżki z ich materii działają w bardziej konkretny sposób. Przykładowo, dąb dodaje mężności, brzoza działa harmonizująco, a wiąz wzmacnia duszę i kontakt ze światem duchowym. Wszystkie istotne kwestie na potrzeby niniejszego podręcznika opiszę w kolejnych akapitach. Teraz zapamiętajcie najważniejszą informację ze wstępu do tego rozdziału: drewniane różdżki przywracają komórki ciała człowieka do jego stanu pierwotnego. Jednym słowem: uzdrawiają, najskuteczniej spośród wszystkich rodzajów tego narzędzia._

_ Najlepszym sposobem, aby rozbudzić drewnianą różdżkę przed jej użyciem, jest stuknąć nią w inną drewnianą przestrzeń. Jeśli czytelnikowi kojarzy się to z odpukiwaniem w niemalowane, ma rację, bowiem proces budzi ducha drzewa, w różdżce nadal obecnego, mimo iż ścięte egzemplarze zwykle ducha tracą._

_(Fragment podręcznika „Różdżkarstwo dla opornych”,
Saulius Bolemysł Weber, wyd. Akademia
Nauk Magicznych w Różanym Lesie)_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: