Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Róże i kapryfolium - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Róże i kapryfolium - ebook

Literacka historia amerykańskiej rewolucji!

Dopiero Przeminęło z wiatrem usunęło nieco w cień tę wspaniałą opowieść o miłości, rozgrywającą się w czasach amerykańskiej wojny o niepodległość 1774–1782.

Historia zaczyna się w przededniu amerykańskiej wojny o niepodległość. Bohaterka – nastoletnia Janice, jest trzpiotką, rozpieszczoną przez ojca, chociaż matka po stracie czwórki dzieci stała się religijną radykalistką i próbuje wbić córce do głowy bojaźń bożą. Do posiadłości jej ojca, wiernego rojalisty, czyli zwolennika rządów króla Anglii, którego z tego tytułu spotykają afronty, bo sąsiedzi chętnie zrzuciliby angielskie jarzmo, przybywa kontraktowy sługa, przedstawiający się jako Karol i starający zachowywać się jak typowy parobek. Chłopakowi wpada w oko córka właściciela majątku, ale przecież panienka nie może zadawać się z parobkiem! Janice sprzyja, w odróżnieniu od ojca, rebeliantom, a przy tym zawraca w głowie każdemu mężczyźnie, który ją ujrzy, łącznie z Jerzym Waszyngtonem, który nie raz ją ocali. Jak dobry anioł stróż czuwa też nad nią Karol.

Powieść przedstawia najciekawszy fragment historii Ameryki poprzez losy zwykłych rodzin z jednej i drugiej strony barykady. Bohaterowie przedstawieni są z wszystkimi ludzkimi słabościami, wadami, ale też niekiedy wielkością. Sceny romantyczne przeplatają się z batalistycznymi. Rozmach, błyskotliwe dialogi, humor.

 

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-708-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

POZNAJEMY JANICE

„Alonzo znów znalazł się na falach żywiołu, który już dwukrotnie zniweczył jego miłosne nadzieje, ale teraz Neptun okazał się przychylny i łagodnymi podmuchami unosił go ku przystani szczęśliwości, ku Amarylis. Niestety! Gdy już tylko jeden dzień dzielił go od wymarzonego celu, mauretański statek…”

– Janice! – zabrzmiał ostry głos.

Na ten dźwięk siedzące na posadzce czytelniczka i słuchaczka nie pozostały obojętne. Drgnęły i na chwilę znieruchomiały, ale gdy za drzwiami dały się jeszcze słyszeć czyjeś kroki, jedna z panienek wsunęła prędko mały tomik pod kapę na łóżku, a druga zerwała się na równe nogi i z nerwowym pośpiechem udawała, że wyjmuje coś z wysokiej szafy.

Nim przestępczyni, która schowała książkę, zdążyła się podnieść, do pokoju weszła dama lat pięćdziesięciu. Weszła, spojrzała i krzyknęła z oburzeniem:

– Janice, ile razy ci mówiłam, że kobieta dobrze wychowana nie siada na podłodze?

– Wiele razy, mateńko – odpowiedziała potulnie panienka, wstając i rzucając ukradkowe spojrzenie na łóżko, by sprawdzić, czy nie znać, że poruszyła kapę.

– A pomimo to zachowujesz się nadal tak nieelegancko. To nie wypada.

– O, mateńko, ale to tak przyjemnie! – zawołała Janice. – A mama nie lubiła siadywać na podłodze w moim wieku?

– Oj, Janice, co dzień gorzej ścielesz łóżka – wykrzyknęła pani Meredith i jakby chciała uniknąć odpowiedzi na pytanie córki, posunęła się nagle w stronę łóżka. Wygładziła kapę zszytą z różnobarwnych kawałków i, naturalnie, wymacała książkę.

W ręku jej mignął zgrabny tomik, oprawny, zgodnie z ogłoszeniem księgarskim, w półskórek z marmurkiem. Surowe spojrzenie starszej pani spoczęło na mocno zarumienionych dziewczęcych twarzyczkach. Otworzywszy książeczkę, przeczytała oskarżycielskim tonem:

– Przygody Alonza i Amarylis.

Zapadła chwila złowieszczego milczenia i gniew pani Meredith rozpętał się jak burza.

– Janice! – krzyknęła. – Rano, w dzień święta, kiedy powinnaś skupić się nabożnie przed pójściem do kościoła!… I ty, Tabito!

– To wyłącznie moja wina, proszę pani – wtrąciła pośpiesznie Tabita. – Przywiozłam tę książkę z Trenton i zaproponowałam, żebyśmy dziś dalej poczytały…

– Jutro będzie panna ćwiczyć na szpinecie sześć godzin – zwróciła się do córki pani Meredith – a dziś po południu powtórzy sobie cały katechizm. Co się ciebie tyczy, Tabito, to będę sobie miała za obowiązek napisać do twego ojca i donieść mu, jak się córeczka popisuje. A teraz śpieszcie się, bo czas do kościoła.

I pani Meredith skierowała się ku drzwiom.

– O, mateńko! – krzyknęła błagalnie Janice, zabiegając matce drogę i kładąc jej rękę na ramieniu. – Karz mnie, jak ci się podoba, wiem, że postąpiłam bardzo nieładnie… ale nie zabieraj książki. On i Amarylis mieli właśnie…

– Więcej jej nie zobaczysz, moja panno. Jeszcze by tego brakowało, żeby moja córka czytała romanse! – I pani Meredith oddaliła się, trzymając gorszącą książkę tak ostrożnie w palcach, jakby bała się poplamić rękę.

Dziewczęta popatrzyły na siebie, Tabita żałośnie, a Janice jakoś zagadkowo. Rumieniec mógł świadczyć o poczuciu winy, ale zaciśnięte mocno piąstki zdradzały z pewnością hamowany gniew. Już na podstawie tylko tych dwóch oznak można było śmiało wnioskować, że chociaż Janice naganę matki przyjęła potulnie, musiała mieć porywczy temperamencik. Ale w gwiaździstych oczach nie gniew migotał, a przez zaciśnięte usteczka przebiegało drżenie, od którego nagle kąciki uniosły się w górę, a prosta linia wygięła w łuk. Rzuciwszy się na wysokie łoże z kotarami, panna Meredith zaniosła się śmiechem, do jakiego są zdolne tylko piętnastolatki.

– O, Tibbi, Tibbi! – wykrztusiła po chwili. – Nie rób takiej miny, bo umrę ze śmiechu! – I znów, porwana szałem bożka Momusa, zgarnęła kołdrę w kłąb i wcisnęła w nią twarz, jakby istotnie chciała się udusić.

– Ależ, Janice, pomyśl tylko, że nigdy się nie dowiemy, jak się to skończyło! Dziś w nocy kilka godzin nie spałam z obawy, że Amarylis nie będzie miała sposobności oczyścić się z zarzutów wobec… I jutro byłybyśmy skończyły!

– Należała ci się kara, rozpuszczona pannico! – oświadczyła Janice, siadając na łóżku i przybierając surowy ton sędziego. – Cóż ty sobie myślisz, wietrznico, żeby nakłaniać tę dobrą poczciwą Janice do czytania grzesznych romansideł przy niedzieli? Fe, Tibbi!

– Dobrą poczciwą Janice! – wykrzyknęła wzgardliwie Tibbi. – Miałabym ochotę dać ci za to klapsa. – Ale zamiast bić, zarzuciła przyjaciółce ręce na szyję i zaczęła ją całować z takim uniesieniem, że surowy sędzia stracił równowagę i obie panny padły na łóżko, zanosząc się od śmiechu, co ze względu na bliskość matki-mentorki nie było wcale rozsądne. Zaraz też dał się słyszeć głos z głębi domu:

– Janice!

– O, mój dziaduniu! – wykrzyknęła figlarka i zeskoczywszy z łóżka, zaczęła szybko rozpinać sukienkę, czego towarzyszka nie omieszkała naśladować z wielkim pośpiechem.

– Ubierasz się, dziecko? – zawołał znów głos.

– Tak, mateńko – odpowiedziała Janice, po czym zwróciła się do Tibbi: – Co mam włożyć, lekką perkalową z gazową fiszutką czy tę kaszmirową w białe i fioletowe paski?

– Dla wiejskiej dzierlatki wystarczą te szmatki! – zawołała przyjaciółka.

– Nie mów tak! Dlatego, że ty jesteś miejską damą…

– A nie mogłabyś włożyć tej niebieskiej woalowej?

– Taka nietwarzowa!

– Janice, dałabyś spokój chłopcom!

– To niech oni mi dadzą spokój! – zaśmiała się bałamutka.

– Nie czyń drugiemu, co… – zaczęła cytować Tibbi.

– Daj mi wpierw dobry przykład! – odpaliła Janice z głębokim dygiem, a ponieważ zdjęła już stanik i spódniczkę, ruch ten uwydatnił smukłość i giętkość jej szczupłej, choć zaokrąglonej figurki, na pół kobiecej, na pół jeszcze dziecinnej.

– Ja o nich nie myślę! – odparła Tabita, potrząsając główką.

Niechże mi kto powie,

Gdzie się rodzi kaprys,

Czy w sercu, czy w głowie!

– zanuciła Janice. – Widzisz, Tibbi, o mężczyznach się nie myśli. To się czuje.

Ta uwaga dowodziła, że intuicja kobieca panny Meredith wyprzedzała znacznie jej wiek.

– Ach, Janice, ty nie masz litości w sercu!

– Czy tutejsza młodzież warta czegoś lepszego? Same prostaki i parobki w okolicy.

– A Filemon Hennion?

– Sługa uniżony łaskawej pani! – zawołała Janice, przedrzeźniając wspomnianego kawalera. Chwyciła szczotkę do włosów i machnęła nią jak kapeluszem, szurnąwszy jednocześnie w ukłonie szeroko rozstawionymi nogami. – Jako że nie mam nic lepszego do roboty, ośmieliłem się zajść do łaskawych państwa na szklaneczkę herbaty. – Wsunęła szczotkę pod pachę, jeszcze szerzej rozstawiła nogi i założyła ręce w tył, niby pod poły fraka, przy czym upuściła szczotkę, która upadła z hałasem na podłogę. Bełkocąc niezrozumiałe słowa niby to w przystępie ogromnego zmieszania, schyliła się po szczotkę ruchem nieprawdopodobnie niezdarnym dla tak zręcznej figurki. Ale w końcu taki śmiech ją ogarnął, że nie mogła mówić.

– Powinnaś zostać aktorką, Janice.

– O, Tibbi, sznuruj mi prędko stanik, bo pęknę ze śmiechu – prosiła zdyszanym głosem figlarka.

– Janice! – upomniała matka, wchodząc. – Ile razy ci mówiłam, że dobrze wychowa panna nie chichocze? Przestań w tej chwili!

– Dobrze, mateńko. – Janice odetchnęła ciężko. Nagle zgięła się wpół z piskiem. – Co robisz, Tibbi?

– Co ci jest, dziecko? – zaniepokoiła się matka. – Czy dostałaś migreny?

– Tibbi zawsze mnie łechce przy sznurowaniu, bo wie, że jestem okropnie łaskotliwa.

– Nie mogę wcale dociągnąć stanika, więc ją łechcę, żeby się jakoś poddała – wyjaśniła przyjaciółka.

Pani Meredith wyjęła jej z rąk tasiemki.

– Ubieraj się, Tabito. A ty, Janice, zrób wydech.

Panna Meredith nabrała powietrza w płuca i odetchnęła energicznie. Z tej chwili skorzystała matka, żeby dociągnąć tasiemki.

– Jeszcze raz – rozkazała, przytrzymując je, żeby nie puściły. Po drugim zabiegu brzegi sukni zetknęły się na plecach.

– Boli – poskarżyła się, dysząc, ofiara mody. Piersi jej podnosiły się szybko i opadały, przezwyciężając ucisk na dolną część płuc.

– Brak mi do ciebie cierpliwości! – zawołała matka. – Pan Bóg obdarzył cię kibicią, której może ci pozazdrościć każda kobieta w Jorku; a ty grymasisz, że modna suknia niewygodna, chociaż tak wybornie ją uwydatnia.

– Cóż z tego, że modna, kiedy oddychać w niej nie można? – protestowała panienka. – W zeszłym roku mogłam przegonić Jacka Whiteheada, a dziś, kiedy próbuję się ścigać w nowej sukni, to tak mi dech zapiera, że o mało nie padnę.

– Naturalnie! – wykrzyknęła matka. – Piętnastoletnie panny nie ścigają się z chłopcami. To jest w najwyższym stopniu niewłaściwe. A teraz włóż pantofelki i kaloszki i biegnij do ojca. Powiedziałam mu o twoim wybryku. Dostaniesz reprymendę.

Z tymi słowami, które miały na celu oblanie zimną wodą pustej młodej głowy, pani Meredith wyszła z pokoju. Smutne to, ale Janice, która wysłuchała matki z miną trusiątka, posłała za odchodzącą grymas nieświadczący bynajmniej o szacunku należnym rodzicielce.

– Ach, Janice! – zmartwiła się Tabita. – Czy twój ojciec będzie się bardzo gniewał?

– Gniewał? – zaśmiała się rebeliantka. – Jeżeliby się bardzo gniewał, udam, że płaczę. Wtedy kochany tatuś rozżali się nade mną i mnie wycałuje. Ale jeżeli tylko uda, ze względu na mamę się gniewa, wtedy zrobię promienną twarz. Tatuś będzie się śmiał i powie, żebym go pocałowała. O, Tibbi, gdyby tak łatwo było sobie radzić z kobietami jak z mężczyznami, miałybyśmy rajskie życie!

Z tym westchnieniem żalu Janice udała się przed oblicze srogiego ojcowskiego majestatu.

Nie wiadomo, jaki był wynik audiencji, reprymenda czy całusy, ale raczej to drugie, sądząc po mince winowajczyni, gdy razem z rodzicami i przyjaciółką wsiadała do ogromnej landary, która powiozła ich do Brunszwiku w New Jersey, oddalonego o cztery mile od Greenwood, siedziby Jaśnie Wielmożnego Pana Lamberta Mereditha, mówiąc stylem „Gazety Nowojorskiej”. Droga była okropna, a landara trzęsła niemiłosiernie. Czy to ta tortura, czy inna jakaś przyczyna wprawiła dziewczęta w nastrój nieodpowiedni przy niedzieli, nie wiadomo, dość że kiedy czekały obie przed kościołem, gdy wtaczano landarę do szopy, twarz Tabity marszczyła się chmurnie, a Janice znów wpijała paznokietki w różowe dłonie.

– Tak – szepnęła Janice. – Wrzuciła w ogień. Tatuś widział.

– I nigdy się nie dowiemy, czy Amarylis wyjawiła mu, że go kochała! – jęknęła Tabita.

– Jeżeli będę miała kiedy okazję… – nie domówiła Janice.

– Ach, Janice! – wykrzyknęła ekstatycznie Tabita. – Czy nie byłoby cudnie być kochaną przez kmiotka, który okazałby się przebranym księciem, a przebranym tylko dla wypróbowania serca panny?

– Przyjemniej byłoby wiedzieć, że to książę, i znęcać się nad nim, udając obojętność – odparła Janice. – Mężczyźni są okropnie drażliwi.

– Patrz, Filemon Hennion kłania nam się kapeluszem.

– Okropny gamoń! – wykrzyknęła Janice. – Czyżby mu się znowu zachciało herbaty?

I obie zaniosły się śmiechem.

– Janice! Tabito! Nie swawolić w dzień święta!

Obie twarzyczki spoważniały i całe towarzystwo wstąpiło rzędem w progi prezbiteriańskiego domu modlitwy. Panienki, jak się mogło zdawać, słuchały pilnie kazania wielebnego Aleksandra McClave’a, które wydrukował później księgarz Izaak Collins w Burlington pod wymownym tytułem: Żałosny stan potępieńców, zwłaszcza tych, co spod znaku Ewangelii idą do piekła.II

KSIĄŻĘ ZZA MORZA

Dźwięki dzwonów z Kościoła Chrystusa niosły się nad wodą, gdy bryg „Boscawen” zarzucił z pluskiem kotwicę na rzece Delaware w piętnastym roku panowania Jerzego III, a roku pańskiego I774. Bryg płynął z irlandzkiego portu Cork dziewięćdziesiąt dni. Podróżni, słysząc dzwony, odgadli, że to niedziela, gdyż trzymiesięczna żegluga na morzu, kiedy dni niczym się od siebie nie różnią, wprowadza zamęt w kalendarzu, chyba że ktoś liczy dni. Wśród prostaczej, licho odzianej ciżby, tłoczącej się u burty i spoglądającej ciekawie ku Filadelfii, kilka osób przeżegnało się na dźwięk dzwonów, a parę kobiet zaczęło odmawiać różaniec. Może modliły się o chleb i dostatek, których brak zmusił je do emigracji, a może raczej dziękowały Bogu, że niebezpieczeństwa i cierpienia podróży morskiej zostały za nimi.

Kotwica plusnęła w wodę i nim wywołane przez nią fale rozbiegły się na sto stóp naokoło, od jednego z falochronów odbiła niewielka łódź i popłynęła prosto ku brygowi, który właśnie wykręcił się do prądu. Ochrypły głos porucznika rozkazał spuścić drabinkę. Przygotowania na przyjęcie łodzi zwróciły uwagę ciżby na pokładzie. Dziesiątki bystrych oczu skierowały się na przybyszów z zainteresowaniem, które było czymś więcej niż zwykłą ciekawością. Biedni wystraszeni ludziska wymieniali szeptem uwagi. Niektórzy kulili się w sobie, jakby chcieli uczynić się niewidocznymi.

Na rufie podpływającej łodzi siedział zwyczajnie odziany mężczyzna, w którym łatwo było poznać kupca. Chociażby nawet kapitan nie zdjął czapki ze słowami grzecznego powitania: – Sługa pański, panie Cauldwell! Jak zdrowie? – gdy gość wdrapywał się na pokład, i tak każdy domyśliłby się w przybyszu właściciela statku. Dla emigrantów ta niespodziewana uniżoność ze strony okrutnego, sypiącego przekleństwami tyrana, na którego łasce i niełasce pozostawali przez tyle tygodni uciążliwej podróży morskiej, była czymś zupełnie niespodziewanym.

– Długo coś podróżowaliście, kapitanie – zauważył kupiec.

– A tak, wielmożny panie – odparł kapitan Caine. – Jeszcze dziesięć dni, a zabrakłoby nam wody i…

– Ale rumu by nie zabrakło? – przerwał Cauldwell.

– Co się tyczy rumu – odparł Caine – to parę buteleczek zostało. Taczało się to, wielmożny panie, aż litość brała patrzeć, jakby się napraszało o wypicie. Jeżeli pan łaskaw łyknąć kubeczek w kajucie, to tymczasem przyniosę wykazy.

– Mądra głowa, mądre słowa! – zawołał kupiec. – Ale widzę, że macie duże zanurzenie.

Ruszyli ku schodom pokładowym.

– A pewnie. Za duże, jeżeli chodzi o szybkość i bezpieczeństwo, ale faktorzy niewiele dbają o życie marynarzy.

– Głęboki okręt, głęboka kiesa.

– Albo głęboki grób.

– Wolałbyś umierać na lądzie, człowieku?

– Uchowaj Boże – przeraził się marynarz. – Dosyć miałem pecha w życiu, żebym miał jeszcze spoczywać w zimnej ziemi. Na samą myśl dreszcz mnie przechodzi jak od lodowatej jamowej fali. – Tupnął nogą i ryknął: – Sam, tu! Dwie szklanki i chochla! – Jednocześnie wyjął ze skrzynki pękatą butelkę. – Na samą myśl o grobie w ziemi rwie się człowiek do flachy. – Ścis­nął mocno w ręku czarną flaszkę, jak gdyby ona była kołem ratunkowym, zabezpieczającym żeglarza przed takim losem, i skoro zjawił się chłopak ze szklankami i czerpakiem, dolał pośpiesznie wody do dwóch szklanek z rumem. Postawił je na stole, wyjął ze skrzynki plik papierów i wręczył kupcowi.

Przejrzenie rachunków i wykazów zajęło im dwadzieścia minut. Wreszcie pan Cauldwell rozpostarł jeszcze jeden dokument.

– Razem sześćdziesiąt dwie osoby – wygłosił z niejakim zadowoleniem.

– Sześćdziesiąt trzy – poprawił kapitan.

– Podług listy: sześćdziesiąt dwie – zaprzeczył kupiec.

– Sześćdziesiąt dwie wieziemy z Cork. W Bristolu wzięliśmy na pokład jeszcze jedną – wyjaśnił kapitan.

– Musieliście ich dobrze upchać między pokładami.

– A jakże! Wieprze w barkasie miały luźniej. Imć Buldog nie chciał się gnieść z innymi i przez cały czas podróży obozował na pokładzie.

– Jaki Buldog? – zdziwił się Cauldwell.

– Ten, którego pański faktor wsadził w Bristolu – wyjaśnił Caine i przejrzawszy papiery, rozłożył przed swoim chlebodawcą następujący dokument:

Poniższy kontrakt, sporządzony dnia dziesiątego marca, piętnastego roku rządów miłościwie nam panującego Jerzego III, Króla Wielkiej Brytanii etc., w Roku Pańskim tysiąc siedemset siedemdziesiątym czwartym – między Karolem Fownesem z Bath, w hrabstwie Somerset, najemnikiem, z jednej strony, a Fryderykiem Caine’em z Bristolu, z drugiej, stwierdza, że rzeczony Karol Fownes ze względów poniżej wymienionych, w obecności świadków przyzwala, zgadza się i zobowiązuje wobec rzeczonego Fryderyka Caine’a, jego egzekutorów, rozkazodawców i pełnomocników, jako wierny pracownik kontraktowy, służyć wiernie i rzetelnie rzeczonemu Fryderykowi Caine’owi, jego egzekutorom, rozkazodawcom lub pełnomocnikom na plantacjach w Pensylwanii i New Jersey, za morzami, przez pięć lat, licząc od dnia przybycia na rzeczoną plantację w charakterze kontraktowego sługi. Rzeczony Karol Fownes zawiera niniejszy kontrakt i stwierdza, że ma lat dwadzieścia jeden i że nie podpisał żadnego innego kontraktu czy umowy z inną osobą czy osobami. Rzeczony Fryderyk Caine w imieniu swoim, swoich egzekutorów i pełnomocników w związku z powyższym przyrzeka i zobowiązuje się wobec rzeczonego Karola Fownesa, jego egzekutorów, zwierzchników czy pełnomocników na własny koszt lub na ich koszt z możliwym pośpiechem przewieźć i przetransportować lub kazać przewieźć i przetransportować na rzeczone plantacje rzeczonego Karola Fownesa, jak również w okresie kontraktowym zaopatrywać rzeczonego Karola Fownesa we wszelką potrzebną odzież, strawę i napoje, czystą bieliznę i ubranie, mieszkanie, należne mu jako kontraktowemu pracownikowi, zgodnie z odnośnymi przepisami.

Do wykonania rzeczonych postanowień obie strony zobowiązują się wobec świadków jako też swoich egzekutorów i zwierzchników pod karą trzydziestu funtów szterlingów.

Na poświadczenie powyższego rzeczone osoby umieszczają swoje podpisy i pieczęcie roku wypisanego powyżej

znak X (Karol Fownes) pieczęć

Zapieczętowane i doręczone w obecności:

J. Pattison

C. Capone

Niniejszym stwierdzam, że wyżej wymieniony Karol Fownes stawił się przede mną, Tomaszem Pattisonem, przedstawicielem firmy Cauld­well i Wilson w Bristolu w dniu i roku jak wyżej, i oświadczył, że nie jest związany kontraktem najemniczym z żadną osobą czy osobami, że ma lat dwadzieścia jeden, że nie został ani porwany, ani zwiedziony, ale chce służyć wyżej wymienionemu lub jego pełnomocnikom lat pięć, zgodne z brzmieniem powyżej wypisanego kontraktu. Wszystko, co powyżej, zostało zarejestrowane w urzędzie na ten cel wyznaczonym przez dekret królewski. Na poświadczenie powyższego przybiłem zwykłą pieczęć rzeczonego urzędu.

Tomasz Pattison

przedstawiciel firmy

– Dlaczego nazywasz go pan Buldogiem? – zapytał Cauld­well, przejrzawszy dokument.

– Bo takie tony przybiera! I niech go wszyscy diabli! Gdybyśmy mieli na pokładzie księcia Cumberland, toby się więcej nie puszył. Od dnia, kiedyśmy zaokrętowali draba, nie raczył odezwać się do nikogo, tyle tylko że odgrażał się Higginsowi, że go zabije, jak go Higgins powalił przywięzią ze złości za te jego tony i pyszałkowatość. I żeby to jeszcze kto, ale kontraktowy sługa, co nawet podpisać się nie umie! Nie dałbym trzech groszy za to, czy szeryf go nie poszukuje – rozgadał się nagle kapitan, co mogło oznaczać albo złość, albo zwykłą ciekawość.

– Nie sądzi pan chyba, że to niewyraźny ptaszek? – zapytał kupiec, z żywym zainteresowaniem spoglądając na kontrakt.

– Diabli wiedzą. Nie mam pojęcia, co to za jeden. Do żagli jedyny, ale w kompanii kołek. Takiej hołoty jak on i to irlandzkie bydło, któreśmy załadowali w Cork, nigdy jeszcze nie miałem na pokładzie. Diabelskie nasienie! – Kapitanowi język plątał się od rumu i trudno mu było powstrzymać się od soczystych słówek, w których wyborze nie wybredzał.

– Są tam między Irlandczykami jacy rzemieślnicy?

– Nie znalazłby się ani jeden taki, co by odróżnił prawą rękę od lewej.

– Że też Gorman nie wybrał lepszego towaru! – sarknął kupiec. – Jest wielkie zapotrzebowanie na osadników i pan Lambert Meredith pisał do mnie, żeby mu dostarczyć zręcznego człowieka do koni i ogrodu. Na koszty nie patrzy. Dobrze bym na tym wyszedł, gdybym go sobie zobowiązał.

– Z wyjątkiem tego hultaja z Bristolu wszystko do niczego. Surowizna!

– Sądzisz pan, że to majster ze złodziejskiej branży?

– Tego to ja nie wiem – odpowiedział Caine. – Ale on sam zwrócił się do pańskiego faktora i pytał o pierwszy odpływający statek. Chłop był najwyraźniej w śmiertelnym strachu. Pan Horsley coś podejrzewał i radził mi mieć na niego oko. Przez cały czas, gdyśmy stali na kotwicy w Bristolu, mój paniczyk nie wchodził ludziom na oczy.

– Chodź pan – rzekł kupiec, wstając. – Obejrzymy go. Panu Meredithowi w żaden sposób nie możemy sprawić zawodu.

Wyszli na pokład i kapitan zaprowadził kupca na dziób, gdzie w pobliżu gromady emigrantów stał u burty ów Karol Fownes. Gdy towarzysze gapili się na miasto, on wpatrywał się posępnie w wodę. Był to barczysty młodzieniec, trochę więcej niż średniego wzrostu. Nawet nędzna, zniszczona kurta nie mogła zamaskować zgrabnej jego postaci. Trzepnięty w ramię przez kapitana odwrócił się i kupiec ujrzał rumianą opaloną morskim wiatrem twarz, kasztanowatą czuprynę i szare oczy. Usta i podbródek ginęły pod wielotygodniowym zjeżonym zarostem, co tej młodej twarzy nadawało wygląd gburowaty i nieschludny.

– To ten hultaj – zaprezentował kapitan tonem z lekka wyzywającym, jakby chciał go podrażnić. Ale młody człowiek spojrzał tylko na niego spokojnie oczami bez wyrazu.

– No, mój bratku – odezwał się kupiec – może nam powiesz, do jakiej roboty się nadajesz.

Spokojne szare oczy przeniosły się powoli z kapitana na kupca.

Chwilę lustrowały jego oblicze, a potem zmierzyły go bez pośpiechu od stóp do głów. Wreszcie zatrzymały się znów na twarzy i wpatrywały się w nią badawczo, chociaż, jak się mogło zdawać, bez najmniejszego zainteresowania.

Zimna krew prostaka tak bardzo zirytowała kupca, że poczerwieniał.

– No! – powtórzył Cauldwell niemal z wybuchem. – Odpowiadaj! Umiesz chodzić koło koni i ogrodu?

Zapytany, jakby nie usłyszał, odwrócił się i zaczął znów patrzeć w wodę.

– Kundlu bezczelny! – ryknął kapitan, chwytając za luźny koniec szota zwiniętego na pokładzie. – Odpowiadaj, bo jak nie, to cię zdzielę tą liną!

Młodzieniec zatrząsł się z nagłej pasji i obrócił szybko, z dziwnie zmienioną twarzą.

– Tylko spróbuj mnie uderzyć! – powiedział wyzywająco z gotową do ciosu pięścią.

– Musiałeś się urwać spod szubienicy, bobyś się nie bał mówić o sobie, psi synu! – wrzasnął kapitan, ale cofnął się. – Panie Cauldwell, nie ma innej rady, jak oddać go władzom.

– Słuchaj no, człowieku – wtrącił ostrzegawczo kupiec – takim postępowaniem budzisz podejrzenia, a pewnie byś wolał, żeby władze nie wglądały zanadto w twoją przeszłość i…

Młody człowiek nie dał mu dokończyć.

– Na ogrodzie to się tam bardzo nie znam – urwał, zawahał się i dodał: – ale do roboty jestem chętny.

– A co! – ryknął kapitan. – Przemówił. Nie ma to jak pogrozić sądem.

– Hm! – mruknął kupiec. – Nie mój interes wglądać z bliska w sprawki człowieka, którego mam na sprzedanie. – I odchodząc z kapitanem, mówił dalej: – Niejeden skazaniec czy uciekinier nauczył się tutaj żyć uczciwie, ale niech mnie diabli wezmą, jeżeli mi się ten drab podoba! Bezczelny! Ale pan Meredith zna się na tym mieszanym towarze równie dobrze jak ja i może ostatecznie nie przyjąć próbki. – Przystanął i popatrzył kwaśno na grupę emigrantów. – Napiszę ja do Gormana, co myślę o jego transporcie. Wie przecież, że mi ludzie potrzebni, nie bydło.

– Lichy to towar, co się nie da ulepszyć w ogłoszeniu – pocieszył go kapitan i nie mylił się, gdyż 7 września „Gazeta Pensylwańska” podała, co następuje:

Przybył właśnie z Irlandii na pokładzie brygu „Boscawen” (kapitan Aleksander Caine) transport ludzki do wynajmu. Mężczyźni i kobiety, wszyscy sprawni i zdrowi. Wśród nich są krawcy, cyrulicy, stolarze, tkacze, szewcy, szwaczki, robotnicy itp., itp. Kontrakty ma w dyspozycji spółka Cauldwell i Wilson, a także sam kapitan na statku, na wprost Bulwaru Targowego. Rzeczona spółka Cauldwell i Wilson skupuje po najwyższych cenach dobry potaż i wosk pszczeli.III

PANNA MEREDITH SPOTYKA ŁOTRA

Przyjemny to był i o przyjemnej godzinie posiłek – śniadanie we dworze w Greenwood. Cała rodzina wstawała wcześnie, bo każdy miał zajęcie. Pan Meredith objeżdżał konno farmę, dozorując parobków, pani czuwała nad gospodarstwem domowym, a Janice w codziennej sukience, osłoniętej obszernym fartuchem, uwijała się po domu, z pomocą przyjaciółki ścieląc łóżka, sprzątając w bawialni, a czasem nawet przyrządzając w kuchni ciasto lub deser. Pan Meredith zdejmował do śniadania kurtkę do konnej jazdy i przebierał się w materiałowy frak z koronkowym żabotem i mankietami, a panie zamieniały zwykłe suknie na jedwabne, uszyte podług ówczesnej mody workowatej, bez wcięcia, tak zwane „eleganckie negligee”. Oznaczało to toaletę niesznurowaną. Tak wystrojeni, schodzili się o siódmej w miłej jadalni o niskim suficie, z której przez parę oszklonych drzwi wychodzących na zachód otwierał się widok na Raritan, ścierniska i stogi, przemieszane z plamami lasów i sadów. Na stole królował srebrny serwis do herbaty, smukły w kształtach, dziwnie lekki, ale szczodrze pojemny. Poza tym ozdobę stołu stanowił jeszcze srebrny kufel do piwa, stojący obok nakrycia pana domu w towarzystwie dwóch kamiennych dzbanów. Jeden wypełniało piwo domowego wyrobu, drugi maślanka. Noże i łyżki były stalowe, a porcelana jak najskromniejsza. Na prosty posiłek składały się śledzie wędzone, plaster miodu i rzeżucha oraz podany na stół, na gorąco, gdy już państwo zajęli miejsca, placek z kukurydzy. Ale że domownicy wcześnie wstawali i mieli za sobą już dwie godziny pracy, apetyty dopisywały i nie potrzeba było żadnych wyszukanych przypraw.

Był gorący dzień wrześniowy. Wszyscy siedzieli jeszcze przy stole. Upał wzmagał się i nikomu nie śpieszyło się do pracy. Wtem rozległo się kołatanie do drzwi. Służąca Murzynka, która poszła otworzyć, wróciła po chwili z oznajmieniem:

– Panicz Hennion widzieć pan dziedzic.

– Poproś go tutaj, Peg – odrzekł pan Meredith. – Pewnie chłopak jest bez śniadania.

Janice wzruszyła ramionami.

– Nie ma obawy. Panicz Hennion zawsze głodny. On jest jak ten ryczący lew, co to „krąży, szukając, kogo by pożarł”.

– Wstyd, Janice! – zgromiła ją matka. – Grzech stroić światowe żarty ze słów Pisma.

– To niech mi mateńka pozwoli czytać powieści – zamruczała panienka, ale tak cicho, że matka nie dosłyszała.

– Proszę cię, nie odzywaj się.

– Mam milczeć i słuchać, jak Filemon mlaska i chrząka?

– Filemon nie jest prosiakiem.

– O, tak! – zgodziła się Janice. – Już wyrósł z prosięcych latek…

Ten żarcik przyprawił pana Mereditha o gromki wybuch śmiechu.

– Lambercie – zaprotestowała żona. – Brak mi do ciebie cierp­liwości. Do reszty mi ją psujesz, taka krnąbrna, harda, zuchwała! Powinna Bogu dziękować, że znalazł się taki, co ją chce za żonę, tę terkotkę!

Janice, którą dobry humor ojca najwidoczniej rozzuchwalił, zrobiła grymasik i zaczęła recytować monotonnie:

– „Na co zasługuje każdy grzech? Każdy grzech zasługuje na gniew Boga i przekleństwo, zarówno w tym życiu, jak w przyszłym”.

Taka profanacja Krótszego katechizmu, ułożonego przez Synod Westministerski, byłaby z pewnością wywołała jeszcze surowszą naganę ze strony matki, gdyby nie tupot ciężkich butów za drzwiami i wejście nadmiernie wysokiego, osiemnastoletniego dryblasa o niezgrabnej figurze, na którym ubranie raczej wisiało, niż leżało.

– Sługa uniżony pani dobrodziejki – wygłosił gość, siląc się na ukłon. – Sługa uniżony pana dziedzica. Pan Hitchins z Trenton, dokąd odwoziłem wczoraj strzyżę, prosił, żebym jechał z powrotem na Greenwood i zabrał dla pana dziedzica list i kontraktowego sługę, co go przywieźli żaglówką z sianem z Filadelfii. Więc…

– Nie mając nic lepszego do roboty, przyjechałeś? – dokończyła Janice z poważną ugrzecznioną minką.

– Właśnie, panienko, właśnie. Dziękuję za grzeczne słówka. Sam bym lepiej nie powiedział – odrzekł młodzieniec, z wdzięcznością próbując wydobyć list z kieszeni, co mu się jakoś nie udawało.

– Jadłeś śniadanie, Fil? – zapytał dziedzic.

Hennion, który po ciężkim wysiłku zdołał wreszcie wydobył list, wręczył go panu Meredithowi.

– Co się tyczy śniadania… – zaczął.

– Zjadłeś w Trenton… co za szkoda! – wpadła mu w słowa Janice.

– Janice! – fuknęła matka. – Przestań paplać i podsuń krzesło Filemonowi!

Młokos pośpieszył pannie z pomocą, ale jak zwykle niemrawy nie zdążył jej uprzedzić i kant krzesła trafił go silnie w udo.

Z okrzykiem bólu upuścił kapelusz, ku uciesze dziewcząt, które wybuchnęły źle tłumionym chichotem. W końcu, uwolniony od dręczącego nakrycia głowy, zasiadł bezpiecznie przy stole. Janice ustawiła przed nim półmiski, z których obficie sobie nagarniał. Tymczasem dziedzic, złamawszy pieczęć, zabrał się do czytania listu.

– Wolisz herbatę czy domowe piwo? – zapytała pani Meredith.

– Dla mnie nie ma jak piwo, łaskawa pani. Dziękuję. Chcę ostrzec państwa, że ludzie gadają na was o to picie herbaty.

– Niech gadają! – mruknął gniewnie dziedzic, podnosząc oczy znad listu. – Co mnie to obchodzi?

– Ale Joe Bagby mówił, że komitet miejski w Brunszwiku ma w to wejrzeć.

– Nie odważą się! – zaperzył się dziedzic. – Co innego pisać anonimowe listy, a co innego stawić otwarcie czoło. Co się tyczy tego nygusa Joe…

– Anonimowe listy? – podjął Filemon.

– Właśnie – warknął dziedzic i wyjąwszy z kieszeni jakiś papier, zgniótł go w ręku w kulkę, ale natychmiast rozprostował i wręczył młodzieńcowi. Z trudnością gdyż pismo było nieortograficzne, a papier stary i zbrukany, Filemon odczytał, co następuje:

Panie Meredith!

Jako że na pszekur zjednoczony Ameryce, spijasz wielmożny pan nadal cherbate, tedy niniejszem ostżegamy, że uwarzamy Pana Dziedzica za wroga naszej ojczyzny i jeżeli Wielmożny Pan nie zapszestaniesz tych praktyk, to niebawem doczekasz sie wizyty od komitetu

Smoły i Pieża

Miasta Brunszwik

– Łotry! – krzyknęła Janice, czerwona z oburzenia. – Kto śmiał napisać taki list?

– Najprawdopodobniej jeden z moich dzierżawców! – zgrzytnął dziedzic.

– Oni by się nie odważyli – zaopiniowała Janice.

– Nie odważyliby się! – krzyknął dziedzic. – Cóż to za odwaga pisać anonimowe pogróżki i przybijać po nocy na drzwiach? Co dzień większe bezprawie. Te komitety, wiece, zebrania rozzuchwalają motłoch. Nie sposób prawie doprosić się teraz u nich dzierżawnego, a jak zaczną perorować, to człowiek gotów uwierzyć, że farmy do nich należą i że właściciel nie ma prawa ich usunąć. Śliczne porządki nastały, skoro właściciel dwudziestu tysięcy akrów musi błagać o dzierżawne bez skutku.

– Pan dziedzic prędzej by coś wskórał, jakby więcej trzymał z narodem i coś niecoś spuścił z tonu – poradził młodzieniec. – Jakieś ustępstwo od czasu do czasu…

– Nigdy! – ryknął pan Meredith. – Nie pozwolę, żeby mi jakieś Komitety Korespondencji, Synowie Wolności czy Wiece Miejskie dyktowały, co mi wolno robić, a czego nie wolno pod moim własnym dachem. Tak samo, jak nie zgodziłem się w sześćdziesiątym dziewiątym, żeby mi motłoch rozkazywał, co mam kupować. Dopóki sam inaczej nie postanowię, herbata nie zejdzie ze stołu w Greenwood! – Przy tych słowach trzas­nął pięścią w stół.

– Ludzie mówią, że Kongres zamknie porty – oznajmił Filemon.

– A brytyjskie fregaty otworzą. Ludzie bzikują, mój panie. Idea wolności, jak się to dziś mówi, uderza im na mózgi. Ładna mi wolność, kiedy nie pozwalają człowiekowi rządzić się we włas­nym domu i dyktują mu, co ma jeść i w co się ubierać. A ten cały Kongres! My, A i B, wybieramy C, żeby zawyrokował, co reszta alfabetu ma robić pod karą smoły i pierza spalonych stogów, czy… daj mi pan spokój z Kongresem. To tylko próba pognębienia arystokracji przez chamokrację. Ot co, panie!

Znów zadzwoniła na stole zastawa od uderzenia pięści dziedzica i stało się oczywiste, po kim panna Meredith odziedziczyła temperament.

– Lambercie – wtrąciła żona – przestań walić w stół i pienić się bez powodu. Przypomnij sobie, jak to wróżyłeś ruinę koloniom, gdy nałożyli podatek stemplowy, i później, gdy kolonie poparły Boston. No i wszystko rozeszło się po kościach. I teraz jakoś to będzie. Nalej ojcu piwa, Janice.

Najwidoczniej to, czego nie mógł dokazać Komitet Korespondencji, a nawet zbliżający się Kongres, udało się pani Meredith, gdyż dziedzic rozsiadł się znów spokojnie w krześle, pociągnął porządny łyk piwa i powrócił do czytania niedokończonego listu.

– Co pisze pan Cauldwell, tatusiu? – zapytała córka.

– Hm! Że przysyła mi najlepszą sztukę z ostatniego transportu. Co to za człowiek, Filu?

Hennion, zanim odpowiedział, połknął wpierw zbyt wielki kęs z takim pośpiechem, że o mało się nie udławił.

– Niemiły. Patrzy spode łba. Nie powie grzecznego słowa.

– Cauldwell pisze o nim dosyć ogródkowo. Tłumaczy się, że nie miał lepszego. Gdzieżeś go zostawił, chłopcze?

– Przed dworem, na wozie.

– Peg, każ mu wejść. Obejrzymy tego… – Pan Meredith zajrzał do załączonego do listu kontraktu. – Jak on się nazywa? Karol Fownes, hę?

Chwilę później wszedł Fownes, poprzedzany przez służącą. Rozejrzawszy się szybko, niemal ukradkiem po pokoju, przesunął spojrzeniem po twarzach osób siedzących przy stole, aż trafił na Janice. Zaczął jej się przypatrywać tak śmiało i bezceremonialnie, że się zmieszała nie na żarty, chociaż on sam stał w swobodnej pozie, nie okazując skrępowania, jakby nie spostrzegał pięciu par oczu lustrujących go z ciekawością. A jeżeli spostrzegał, to widocznie go to nie krępowało.

– Słuchaj, Karolu, pan Cauldwell donosi mi, że niewiele znasz się na koniach i na ogrodnictwie, ale uważa, że jesteś rozgarnięty i prędko nauczysz się, czego trzeba.

Nie spuszczając oczu z panny Meredith, Fownes skinął głową ruchem szybkim i niedbałym. Nie silił się na szacunek.

– Ale pisze również, że jesteś kwaśny i popędliwy i że przyda się od czasu do czasu napomnienie batem.

Nie odwracając oczu, Karol znów skinął głową, ale w tym ruchu więcej było wzgardy niż zgody.

– Odpowiadaj! – rozgniewał się dziedzic. – Niech usłyszymy twój głos. Czy tak jest, jak pisze pan Cauldwell?

Ciągle jeszcze nie odrywając oczu od Janice, Karol wzruszył ramionami i odpowiedział:

– Taki jak ja nie ma prawa powiedzieć, czy pan Cauldwell łże, czy nie.

Jednakże ton tej odpowiedzi nie pozostawiał u słuchaczy wątpliwości co do osobistego zdania Karola. Janice roześmiała się po części z tego niedomówienia, ale więcej ze zdenerwowania.

– Do jakiej roboty jesteś zaprawiony? – dopytywał się dziedzic.

Zapytany zawahał się chwilę, po czym mruknął gniewnie:

– Jestem zakontraktowany do roboty, a nie do gadania.

– W takim razie jazda do roboty! – rozsierdził się dziedzic. – Peg, zaprowadź go do stajni i powiedz Tomowi…

– Chwilkę, Lambercie – wtrąciła pani Meredith i zwróciła się do najemnika. – Czy jadłeś śniadanie, Karolu?

Fownes potrząsnął posępnie głową.

– Peg, zabierz go do kuchni i daj mu jeść – rozkazała dziedziczka.

Na te słowa młody człowiek oderwał wreszcie wzrok od Janice i spojrzał na panią Meredith.

– Dziękuję pani – rzekł ze swobodnym, pełnym wdzięku ukłonem i akcentem człowieka dobrze wychowanego. Najwidoczniej zapomniał na moment o narzuconej samemu sobie roli prostaka. Wyszedł do kuchni za Murzynką.

On sam nie spostrzegł, że się potknął, chociaż nie uszło to uwagi świadków tej sceny. Przez chwilę panowało milczenie i wymiana zdumionych spojrzeń.

– Hm! – sarknął wreszcie dziedzic. – Coraz mniej mi się podoba ten oberwaniec.

– Ma wzięcie dżentelmena – stwierdziła Tabita.

– Trzeba go będzie mieć na oku – orzekł pan Meredith. – To nie parobek. Ma ruchy dżentelmena lub lokaja. A jednak podpisał się na kontrakcie krzyżykiem.

– Mnie się zdaje, tatusiu – oznajmiła ze spokojną powagą Janice – że to musi być urodzony łotr, który popełnił jakieś straszne przestępstwo. Ma okropnie złą twarz, a patrzy takim wzrokiem… że… że… dreszcz człowieka przechodzi.

Pani Meredith wstała.

– Janice – rzekła tonem nagany – za młoda jesteś, żeby sądzić ludzi. Twoja opinia nie ma żadnej wartości. Idź, dziecko, pograć na szpinecie i żebym nie słyszała więcej tej niemądrej paplaniny. Karol ma poczciwą twarz i będzie z niego dobry sługa.

– Mama może myśleć, co jej się podoba – zwierzyła się Janice przyjaciółce, gdy zasiadły obie w bawialni, jedna przy szpinecie, a druga przy tamborku – ale ja jestem przekonana, że to zły człowiek. Skończy się na tym, że tu kogoś zabije i skradnie srebra i konia, tak jak ten najemnik u pana Vreelanda. Przypomina mi nędznika z Tragicznej historii sir Watkinsa Ognistego i lady Betty Naiwnej.V

CO ZNACZY OGOLONA TWARZ

Przy wieczerzy Karol, zazwyczaj nietowarzyski milczek, wydawał się w dodatku tak bardzo roztargniony, że wszystkich to uderzyło, zarówno parobków, jak murzyńską służbę dworską. Docinki co ordynarniejszych parobasów puszczał mimo uszu, jakby ich wcale nie słyszał, i chociaż zajadał z apetytem, to z taką nieświadomością tego, co spożywa, że kucharka Sukey, darząca go szczególnymi względami, zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle warto go wyróżniać.

Po posiłku Karol pośpieszył do stajni. Po drodze z jakiegoś powodu zatrzymał się przy korycie do pojenia koni, nachylił się nad nim i przejrzał w wodzie. Najwidoczniej niezadowolony ze swego wyglądu, na próżno starał się przygładzić krótko ostrzyżone włosy. Następnie przesunął dłonią po brodzie.

– Mówią – mruknął do siebie – że ubiór czyni dżentelmena, ale to raczej cyrulik. Chyba wszystkie piękności w Pijalni i na Promenadzie wzięłyby mnie za chłopa. Więc nie do Karola Lor… ech! nie do Karola się uśmiechały, nie na Karola zerkały, nie przed Karolem dygały. Obdarzały względami twarzową perukę i wygoloną twarz.

Strzepnąwszy wzgardliwie palcami, wszedł do stajni i zaczął siodłać konia.

Pół godziny później kłusował ulicą Brunszwiku. Przed oberżą „Pod Królem Jerzym” uwiązał konia u słupa przy wejściu i poszedł popatrzeć na tablicę wywieszoną na ścianie ratusza i sądu. Na proklamacji liczącej już trzy miesiące nalepił anonimowy list, niedawno otrzymany przez dziedzica, naklejony za pomocą opłatka na arkuszu papieru. Poniżej anonimu pan Meredith wypisał, co następuje:

Do powszechnej wiadomości.

Za bardzo gardzę podłym tchórzem, który napisał powyższe ostrzeżenie i przybił na moich drzwiach, żeby je brać do serca. Za wszelką informację, która by pomogła zdemaskować rzeczonego podłego tchórza, ofiarowuje się dwa funty nagrody.

Lambert Meredith

Dobrą chwilę spoglądał sługa z lekkim uśmiechem na twarzy na ten tak sprzeczny w treści protest swego pana, po czym wzruszywszy ramionami, wkroczył do szynku. Było tu tak mroczno od dymu fajek, a światło dwóch łojówek tak niepewne, iż przystanął, żeby coś zobaczyć. Rozróżnił kilkanaście postaci. Uwaga wszystkich zwróciła się natychmiast na niego.

– Gospodarz jest? – zapytał po chwili Karol.

– Tutaj jestem – odezwał się człowiek siedzący w kącie przed małym stolikiem, na którym stały dwie do połowy wypróżnione szklanki i waza ponczu arakowego. Naprzeciw gospodarza wypoczywał na stołku przysadzisty osobnik lat około czterdziestu, w brunatnym odzieniu i ciężkich butach z cholewami. I odzież, i buty nosiły ślady świeżo odbytej podróży.

Karol obszedł gości przy dużym stole na środku izby i wyjąwszy z kieszeni gwineę, położył ją na stoliku.

– Wymienicie to na drobne? – zapytał.

– No chyba! – zawołał szynkarz, biorąc monetę i rzucając nią o stół. – Nieczęsto zdarza nam się widzieć złoto w tej budzie. Ile za to chcesz?

– No, przecież dwadzieścia jeden szylingów – odpowiedział z pewnym zdziwieniem pański sługa.

– Ja ci dam trzydzieści dwa – odezwał się od dużego stołu osobnik o żydowskim wyglądzie, wydobywając woreczek z bardzo brudnymi papierkami. Wyliczywszy odpowiednią kwotę, podawał ją Karolowi jednocześnie z gospodarzem, który ofiarowywał mu tak samo zbrukane i obszarpane banknoty.

– Już Opper to zawsze da mniej, niż co warte – zadrwił jeden z gości.

– Czy to pieniądze, Bagby? – zapytał Karol, spoglądając podejrzliwie na obu oferentów.

– Nie bardzo – odpowiedział Bagby od dużego stołu, naokoło którego siedząca kompania nie uroniła ani słówka z powyższej rozmowy. – Ogolone bydełko!

Ten żart wywołał ogólny wybuch śmiechu.

– Na brzytwę wystarczy? – zapytał szybko Fownes, zwracając się z uśmiechem do prawnika.

– Potrzymaj tydzień, a samo się zgoli i ciebie zgoli – odparł żartowniś. Aluzja do stałej inflacji banknotów kolonialnych spowodowała nową salwę śmiechu.

– To znaczy… niewiele warte? – odparł Karol.

Siedzący przy małym stoliku podróżny uśmiechnął się na te słowa i zaczął się przyglądać kontraktowemu słudze z większym zainteresowaniem.

Tymczasem na pierwszą wzmiankę o brzytwie Żyd wyszedł z szynku i wrócił zaraz z wielkim tłumokiem, który umieścił na stole.

– Panie – przemówił akcentem równie charakterystycznym, jak jego twarz, odpinając rzemyki u tłumoka – mam tu wyborową brzytwę w najlepszym gatunku…

Ale tu przerwał mu ogólny wybuch śmiechu.

– Masz cyrulika. Ten cię ogoli! – rechotał żartowniś, a drugi dołożył: – Ogoli cię bez brzytwy!

– Panowie! Panowie! – protestował przekupień. – Czy to was kiedy oszukałem? – Grzebiąc w na pół otwartym tłumoku, schował ukradkiem trzy brzytwy i wydobył czwartą, którą podawał Karolowi. – Kosztuje tylko trzy szylingi. Z najlepszej stali.

– Kto jak kto, ale Opper zna się na goleniu – dogadywał Bagby najwidoczniej grający rolę miejscowego dowcipnisia. – Goli od dwudziestu lat.

– Potrzebuję ostrej brzytwy, nie cyrulika – odrzekł dobrodusznie Karol, biorąc ją i próbując ostrza na palcu.

– Na co brzytwa kontraktowemu parobkowi? – zapytał szynkarz, gdyż w owych czasach nic tak nie odróżniało ludzi wyższego stanu, czyli panów, jak gładkie oblicza, gmin bowiem chodził stale zarośnięty.

– Czy to nie ma gardła? – wtrącił ktoś z obecnych. – Kontraktowy ma zawsze powód przejechać sobie po gardzieli.

– Prędzej wybiera się w zaloty – podsunął drugi gość. – Panna dworska puszy się i pyszni, że to ha! Ale pewno tak samo skora do figlów z ładnym kawalerem, jak każda dziewuszka.

– Jeżeli ona taka, to jestem do usług – rzekł Bagby.

– Do jakich figlów? Co to znaczy? – zapytał kontraktowy sługa.

Znów szynk zahuczał śmiechem nad jego naiwnością, a podróżny zapytał karczmarza:

– Co to za pachołek?

– To nowy kontraktowy sługa Jaśnie Wielmożnego Mereditha, ale mówią, że nie bardzo zna się na koniach. Chodzą gadki między ludźmi, że zbiegł z wojska.

– Co, dezerter? – zainteresował się podróżny, spoglądając znów na Karola, który płacił właśnie Żydowi za brzytwę. Zaczekał, póki nie dokonali transakcji, i nagle krzyknął ostrym głosem komendy: – Baczność! W lewo patrz!

Fownes wyprostował się machinalnie, opuścił ręce po bokach i szybko zwrócił głowę w lewo. Przez sekundę trwał w tej postawie, ale zaraz oprzytomniał i obróciwszy się, spojrzał bystro na improwizowanego dowódcę.

– A więc to tak! Toś ty, bratku, nosił muszkiet? – zawołał podróżny.

Fownes, któremu krew uderzyła do twarzy, obrócił się porywczo ku niemu, podczas gdy cała izba czekała w milczeniu na wynik awantury.

– Łżesz! – zagrzmiał.

– Ty, pachołku! – wrzasnął znieważony podróżny, któremu także krew uderzyła do twarzy. Zerwał się i chwycił ze stołu ciężką szpicrutę.

W tej samej chwili ręka kontraktowego sługi sięgnęła instynktownie do boku, jakby po broń. Oczy podróżnego podchwyciły ten odruch. Także raczej instynktownie niż świadomie odskoczył w tył, jakby w obawie przed atakiem, ale pohamował się i zawołał:

– Nic z tego! Kontraktowi nie noszą bagnetów!

Karol znów poczerwieniał. Otworzył usta, chciał coś ostro odpalić, jednakże, rezygnując z odpowiedzi, odwrócił się i ruszył ku drzwiom.

– Tak, tak! – krzyknął za nim podróżny. – Uciekaj, póki czas, dezerterze!

Fownes wykręcił się we drzwiach z niemiłym uśmiechem na twarzy, wzgardliwym zarazem i groźnym. Ale kiedy przemówił, w głosie jego zabrzmiał ton humorystyczny, prawie wesoły, jakby go ta sytuacja bawiła.

– Jeżeli ja dezerter, to ty szpieg! – powiedział z naciskiem i wyszedł. Odwiązawszy konia, chwilę głaskał go po pysku.

– Kłusaku – rzekł poufnie – obawiam się, że wbrew pochwałom, jakimi mnie obsypały piękne panie za odegranie „Modnego kochanka”, nie jestem bynajmniej tak doskonałym aktorem, jak Garrick lub Barry. Zapominam się i tracę panowanie nad sobą. Więc kontraktowy sługa powinien przeciąć sobie gardło – ciąg­nął, wskakując lekko na siodło. – Obawiam się, że to jedyny sposób, żeby uniknąć odkrycia. Jakiż ze mnie głupiec, że dałem się ponieść pasji! Pięć lat niewoli! – Tu się roześmiał. – Ale gdyby nie to, nigdy bym jej nie zobaczył. Na Boga! Gdyby Gainsbo­rough albo Reynolds mogli ją sportretować tak, jak dziś wyglądała, w niejednym krew by się zapaliła. To jest cenny kąsek, Kłusaku. Piękność, bogactwo i wolność naraz! Warta, żeby kruszyć o nią kopie dla samej chwały! Ogolimy się, konisiu, i wysztafirujemy na fircyka… – Tu urwał na chwilę. – Jakiż ja głupi! Po to, żeby mnie poznał Clowes czy inny pies… co on tu robi…? Gdyby nie zarost i to, że nie spodziewał się tu spotkać Karola… – Fownes znów pohamował się i twarz mu spochmurniała. – Karola Nijakiego, nędznego kontraktowego sługę. Daj pokój idiotycznym pomysłom, człowieku! – zgromił sam siebie. – Po coś uciekał, jak nie po to, żeby się skryć? I teraz zaryzykowałbyś wszystko dla spódniczki? – Wyjął z kieszeni brzytwę i cisnął ją w przydrożne krzaki ze słowami: – Żegnaj, paniczu!VIII

KILKA PALĄCYCH ZAGADNIEŃ

Wspomnienie tych dwudziestu czterech godzin, które Evatt spędził w Greenwood, dręczyło Janice przez wiele dni i stało się początkiem uderzającej zmiany, jaka zaszła w jej życiu. Spotkało ją to, co spotyka każdego mniej więcej między rokiem dwunastym a trzydziestym, dzięki czemu młodość zaczyna pojmować, że życie to nie tylko trwanie, lecz raczej stałe rozplątywanie dziwnego problemu, skombinowanego z zachęceń, konieczności, przypadku i fatalizmu. Przymus zachowania tajemnicy dręczył ją, domniemane zobowiązanie wobec obcego człowieka doprowadzało do rozpaczy, a myśl, że była przedmiotem karczemnej pogwarki, wprawiała we wściekłość. Jednakże przyrzek­ła dotrzymać tajemnicy i nie mogła napisać do Evatta, żeby mu wyperswadować jego pretensję. Nie mogła również zwalczać oszczerczych plotek, których treści nie znała. Gdyby nie nieporozumienie z Tibbi, mogłaby sobie trochę ulżyć, spowiadając się przyjaciółce ze swoich udręczeń, ale odwiedziny tej ostatniej dobiegły kresu tak prędko po odjeździe Evatta, że chociaż się w końcu pogodziły, zdążyły się tylko pocałować na pożegnanie. Na wynurzenia nie starczyło czasu. Pierwszy raz w życiu główka Janice nie przestawała myśleć po zetknięciu z poduszką. Ileż razy ta godna zazdrości powiernica wchłaniała jej łzy i chłodziła rozpalone policzki. Wydawało się Janice, że nigdy nikt nie przechodził takich udręczeń jak ona.

Zmiana w jej zachowaniu była tak uderzająca, że zauważyli to wszyscy domownicy. Pani Meredith zwierzyła się radoś­nie wielebnemu McClave’owi, że jej zdaniem córka usłyszała głos Boży, a taka jakaś zgnębiona, że to jest bardzo obiecujące. W ten sposób zachęcony pastor, wdowiec lat czterdziestu dwóch z pięciorgiem dzieci, potrzebujący na gwałt kobiecej ręki w domu, zaczął z całym zapałem odwiedzać co rano córkę swego najbogatszego parafianina. Zamiast dyskutować z Tibbi przy szyciu lub robocie na drutach na temat romansów w ogólności, a kontraktowego forysia w szczególności, musiała Janice wysłuchiwać długich kazań, dla niej specjalnie obmyślonych, na temat usprawiedliwienia, adopcji i uświęcenia, dla niego bowiem były to palące zagadnienia. Janice słuchała posłusznie tych budujących rozważań i nawet parę razy dała się poruszyć do łez, co niezmiernie zachęciło wielebnego konkurenta. Dziedzic, którego bardzo zmartwiła zmiana w usposobieniu córki, tak zawsze żywej, a takiej teraz poważnej i przygaszonej, protestował przeciwko przerabianiu jej na „kwaśną, śpiewającą psalmy hipokrytkę”, ale ponieważ bał się występować przeciwko postanowieniom żony, dawał więc wyraz swojej irytacji w rozmowach z Janice. Prześladował ją i dokuczał jej prawie tak samo, jak wielebny McClave.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: