Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Rozjemca. Wydanie jubileuszowe - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 marca 2025
60,00
6000 pkt
punktów Virtualo

Rozjemca. Wydanie jubileuszowe - ebook

"Rozjemca" to opowieść o dwóch siostrach, które urodziły się księżniczkami, o Królu-Bogu, który ma poślubić jedną z nich, pomniejszym bóstwie, które nie wierzy w siebie, i o nieśmiertelnym człowieku starającym się naprawić błędy, jakich dopuścił się setki lat temu. W ich świecie ci, którzy zginęli w chwalebny sposób, powracają jako bogowie i żyją w zamknięciu w stolicy Hallandren. W tym samym świecie o potędze magii stanowi moc zwana Biochromą, oparta na Oddechach, które można zbierać jedynie pojedynczo od konkretnych osób. Dzięki Oddechom i czerpaniu koloru z nieożywionych przedmiotów Rozbudzający są w stanie zarówno dopuszczać się nikczemności, jak i tworzyć cuda. Siri i Vivenna, księżniczki Idris; Dar Pieśni, zniechęcony bóg odwagi, Król-Bóg Susebron i tajemniczy Vasher - Rozjemca, zetkną się z jednymi i drugimi.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-94-8
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA

Podzię­ko­wa­nia

Praca nad _Roz­jemcą_ była w wielu aspek­tach nie­zwy­kłym pro­ce­sem – może­cie o tym prze­czy­tać na mojej stro­nie. Wystar­czy, jeśli powiem, że mia­łem wię­cej czy­tel­ni­ków alfa niż zwy­kle, a więk­szość z nich znam jedy­nie z nic­ków na moim forum. Pró­bo­wa­łem umie­ścić tu nazwi­ska wszyst­kich, ale z pew­no­ścią kogoś pomi­ną­łem. Jeśli nale­żysz do tych osób, wyślij mi maila, a my spró­bu­jemy uwzględ­nić cię w dodru­kach.

Po pierw­sze, dzię­kuję mojej wspa­nia­łej żonie, Emily San­der­son, którą poślu­bi­łem w cza­sie pisa­nia tej książki. To moja pierw­sza powieść, w któ­rej two­rze­niu uczest­ni­czyła poprzez udzie­la­nie mi infor­ma­cji zwrot­nych i dawa­nie suge­stii. Jak zawsze, mój agent Joshua Bil­mes i redak­tor Moshe Feder wło­żyli dużo pracy w ten manu­skrypt, wzno­sząc go z poziomu Dru­giego lub Trze­ciego Wywyż­sze­nia do co naj­mniej Ósmego.

W wydaw­nic­twie Tor kilka osób wło­żyło dodat­kową pracę poza tym, co było od nich wyma­gane. Pierw­szą jest Dot Lin, spe­cja­listka od spraw reklamy, z którą wspa­niale mi się pra­co­wało. Dzięki, Dot! Jak zawsze na wzmiankę zasłu­gują nie­zmo­żone wysiłki Larry’ego Yodera, jak rów­nież dosko­nała praca kie­row­nik arty­stycz­nej wydaw­nic­twa, Irene Gallo. Dan dos San­tos stwo­rzył okładkę do ory­gi­nal­nego wyda­nia w twar­dej opra­wie, a ja suge­ruję, byście zaj­rzeli na jego stronę i zoba­czyli jego inne dzieła, bo myślę, że jest w tej chwili jed­nym z naj­lep­szych w branży. Paul Ste­vens zasłu­guje rów­nież za podzię­ko­wa­nie jako mój łącz­nik z wydaw­nic­twem.

W dziale szcze­gól­nych podzię­ko­wań chciał­bym wymie­nić nastę­pu­jące osoby: Joevans3, Dreamking47, Louise Simard, Jeff Creer, Megan Kauf­f­man, thelsdj, Megan Hut­chins, Izzy Whi­ting, Janci Olds, Drew Olds, Karla Ben­nion, Eric James Stone, Dan Wells, Isaac Ste­wart, Ben Olsen, Grey­ho­und, Demen­ted Yam, D.Demille, Loryn, Kun­try Bump­ken, Vadia, U-boat, Tja­eden, Dra­gon Fly, pte­rath, Bar­ba­raJ, Shir Hasi­rim, Digi­tal­bias, Spink Long­fel­low, amy­face, Richard „Kapi­tan Gora­del” Gor­don, Swig­gly, Dawn Caw­ley, Dre­rio, David B, Mi’chelle Tram­mel, Mat­thew R Car­lin, Ollie Tabo­oger, John Pal­mer, Hen­rik Nyh i nie­roz­pusz­czalny Peter Ahl­strom.

Jeśli cho­dzi o wyda­nie w skó­rza­nej opra­wie z Dra­gon­steel, chciał­bym podzię­ko­wać Pete­rowi Ahl­stro­mowi za wagę, którą przy­wią­zy­wał do szcze­gó­łów. Nie tylko dosko­nale zaj­muje się recen­zo­wa­niem i reda­go­wa­niem tych wydań jubi­le­uszo­wych, ale poświęca mnó­stwo czasu skła­dowi, by każde słowo, zda­nie i aka­pit wyglą­dały dosko­nale na stro­nie. Czyni cuda nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści i za to jestem mu wdzięczny.

Kie­row­nik arty­styczny Isaac Ste­wart zapro­jek­to­wał książkę, którą macie w rękach i zatrud­nił uta­len­to­waną grupę ilu­stra­to­rów, by oży­wili świat Roz­jemcy. Są to Ben McSwe­eney, Shawn Boy­les, Bryan Mark Tay­lor, Howard Lyon, Magali Vil­le­neuve, Miranda Meeks i Micah Epstein. Dzię­kuję wam za inspi­ru­jące i piękne wizje.

Chciał­bym szcze­gól­nie podzię­ko­wać Jia­nowi Guo i Danowi dos San­to­sowi za pracę nad tym tomem. Wspa­niałe ini­cjały Jiana Guo zaczy­nają każdy roz­dział i spra­wiają, że wygląda jak ilu­mi­no­wany manu­skrypt, co mnie zachwyca.

Dan dos San­tos powta­rza swoją rolę jako główny ilu­stra­tor Nalthis – jego nowe wyklejki w tym tomie to praw­dziwe dzieła sztuki, a ilu­stra­cje wewnętrzne są cudowne. Dzię­kuję, Dan, że na­dal z nami współ­pra­cu­jesz.

Bill Wearne z dru­karni Ame­ri­can Print & Bin­dery pra­co­wał nie­zmor­do­wa­nie, by zna­leźć wła­ściwe mate­riały i pro­cesy, by to wyda­nie stało się rze­czy­wi­sto­ścią. Chcie­li­by­śmy podzię­ko­wać rów­nież wszyst­kim ciężko pra­cu­ją­cym w oko­pach, któ­rzy te książki dru­ko­wali, przy­ci­nali, kola­cjo­no­wali, zszy­wali, opra­wiali, pako­wali w folię i przy­go­to­wy­wali do wysyłki. Każde z was jest boha­te­rem.

W końcu nie zapo­mi­najmy o eki­pie, która zabiera te książki z maga­zynu, pakuje je i wysyła czy­tel­ni­kom, a są to: Kara Ste­wart, Mem Grange, Jacob Chri­sman, Lex Wil­l­hite, Michael Bate­man, Hoe Dear­deuff, Erika Mar­ler i Chri­sti Jacob­sen.PROLOG

Pro­log

To zabawne, pomy­ślał Vasher, że tak wiele histo­rii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrą­cają mnie do wię­zie­nia.

Trzej war­tow­nicy zaśmiali się rubasz­nie i z gło­śnym brzę­kiem zamka zatrza­snęli celę. Vasher pod­niósł się z pod­łogi i otrze­pał z kurzu. Poru­szył ramie­niem i skrzy­wił się. Dolna połowa drzwi była wyko­nana z twar­dego drewna, ale nieco wyżej wid­niała w nich sta­lowa krata, przez którą zoba­czył, jak trzej straż­nicy otwie­rają jego worek i prze­glą­dają zawar­tość.

Jeden z nich zauwa­żył spoj­rze­nie Vashera. Był potężny, prze­ro­śnięty do praw­dzi­wie zwie­rzę­cych roz­mia­rów, miał ogo­loną głowę i brudny mun­dur, na któ­rym led­wie tylko można było roz­po­znać jaskrawą żółć i błę­kit, barwy straży miej­skiej T’Telir.

Te jasne, inten­sywne barwy, prze­mknęło Vashe­rowi przez głowę. Znów muszę się do nich przy­zwy­czaić. W każ­dym innym mie­ście, w dowol­nym innym kró­le­stwie, aż tak żywe kolory wyglą­da­łyby na żoł­nier­zach nie­do­rzecz­nie. Teraz jed­nak był w Hal­lan­dren, w Kra­inie Bogów, któ­rzy Powró­cili, ziemi Nie­ży­wych, badań nad Bio­Chromą i – oczy­wi­ście – kolo­rów.

Bar­czy­sty straż­nik zosta­wił zabawę rze­czami Vashera towa­rzy­szom i pod­szedł do celi.

– Mówią, że nie­zły z cie­bie twar­dziel – zagaił, mie­rząc więź­nia spoj­rze­niem.

Vasher nie zare­ago­wał.

– Karcz­marz twier­dzi, że sam jeden poko­na­łeś dwu­dzie­stu chłopa – war­tow­nik podra­pał się po bro­dzie. – Na moje oko nie wyglą­dasz na takiego. Tak czy ina­czej, powi­nie­neś wie­dzieć, że na kapłana nie wolno pod­no­sić ręki. Wszy­scy pozo­stali spę­dzą noc w ciu­pie. Ale ty, no cóż… zawi­śniesz. Bez­barwny głup­cze.

Vasher odwró­cił się od drzwi. Cela była urzą­dzona jak wszyst­kie inne, które widział w życiu. Bez polotu. Świa­tło wpa­dało do środka przez cienką szcze­linę otwie­ra­jącą się u góry jed­nej ze ścian. Poro­śnięte mchem mury ocie­kały wodą. W kącie leżało narę­cze prze­gni­łej słomy.

– Igno­ru­jesz mnie? – rzu­cił straż­nik i pod­szedł bli­żej kraty.

Barwy na jego mun­du­rze nabrały inten­syw­no­ści, jakby nagle go zalało moc­niej­sze świa­tło. Zmiana jed­nak nie była wyraźna. Vashe­rowi nie pozo­stało wiele Odde­chów, więc jego aura nie wpły­wała zbyt sil­nie na kolory ota­cza­ją­cych go przed­mio­tów. War­tow­nik nic nie zauwa­żył – podob­nie, jak nie zwró­cił uwagi na to zja­wi­sko w karcz­mie, w któ­rej razem z kole­gami zgar­nął Vashera z pod­łogi, po czym razem wrzu­cili go do swo­jego wózka. Zmiana inten­syw­no­ści barw była na tyle słaba, że wyło­wie­nie jej okiem prze­cięt­nego czło­wieka gra­ni­czyło z nie­moż­li­wo­ścią.

– A to co znowu? – ode­zwał się jeden z męż­czyzn prze­trzą­sa­ją­cych worek.

Vashe­rowi od zawsze wyda­wało się nie­zwy­kle cie­kawe, że faceci strze­gący lochów oka­zy­wali się zazwy­czaj rów­nie źli lub nawet gorsi od tych, któ­rych pil­no­wali. Ist­niała oczy­wi­ście moż­li­wość, że był to ele­ment więk­szego planu. Spo­łe­czeń­stwu jako cało­ści nie spra­wiało róż­nicy, czy tego pokroju ludzie sie­dzą w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w wię­zie­niach, z dala od uczci­wych ludzi.

O ile ci ostatni w ogóle ist­nieją.

Straż­nik wycią­gnął z worka Vashera długi, owi­nięty w białą lnianą płachtę przed­miot. Odwi­nął go i aż zagwiz­dał ze zdu­mie­nia. Spod mate­riału wyj­rzał smu­kły miecz o wąskim ostrzu, ukryty w srebr­nej pochwie. Ręko­jeść była jed­no­li­cie czarna.

– Jak myśli­cie, komu on to ukradł?

Dowódca war­tow­ni­ków obrzu­cił więź­nia uważ­nym spoj­rze­niem, praw­do­po­dob­nie zasta­na­wia­jąc się, czy ma do czy­nie­nia z ary­sto­kratą. W samym Hal­lan­dren ary­sto­kra­cja nie ist­niała, ale w wielu sąsied­nich kró­le­stwach aż się roiło od lor­dów i szla­chet­nie uro­dzo­nych dam. Tylko jaki lord para­do­wałby po T’Telir w zno­szo­nym brą­zo­wym płasz­czu, z nie­chlujną brodą i butach noszą­cych ślady wie­lo­let­nich wędró­wek? Straż­nik odwró­cił się wresz­cie, zapewne docho­dząc do wnio­sku, że Vasher nie jest lor­dem.

Miał rację. I jed­no­cze­śnie bar­dzo się mylił.

– Pokaż mi to – rzu­cił dowódca i ode­brał kole­dze miecz. Mruk­nął cicho, wyraź­nie zasko­czony, że ostrze było tak lek­kie. Obró­cił broń w dłoni i zauwa­żył zatrzask zabez­pie­cza­jący klingę przed wysu­nię­ciem z pochwy. Otwo­rzył go.

Barwy w pomiesz­cze­niu nabrały głębi i wyrazu. Nie stały się jaśniej­sze – nie w ten spo­sób, w jaki poja­skra­wiały kolory na kami­zelce war­tow­nika, kiedy pod­szedł do celi Vashera. Zro­biły się po pro­stu sil­niej­sze. Ciem­niej­sze. Czer­wie­nie prze­obra­ziły się w kar­ma­zy­nowe plamy. Żółć zhar­działa i prze­mie­niła się w złoto. Błę­kity zbli­żyły się do odcieni gra­natu.

– Ostroż­nie, przy­ja­cielu – prze­strzegł Vasher. – Ta zabawka potrafi być nie­bez­pieczna.

Straż­nik pod­niósł wzrok. Zawa­hał się, po czym prych­nął nie­wy­raź­nie pod nosem i odszedł od celi, nie wypusz­cza­jąc mie­cza z dłoni. Pozo­stała dwójka war­tow­ni­ków zabrała ze sobą worek i ruszyli kory­ta­rzem za dowódcą. Znik­nęli w war­towni.

Roz­legł się trzask zamy­ka­nych drzwi. Vasher natych­miast uklęk­nął przy ster­cie słomy, z któ­rej wybrał kilka moc­nych i dłu­gich ździe­beł. Ze swo­jego płasz­cza – który u dołu zaczy­nał się miej­scami pruć – wysnuł kilka nici i zwią­zał słomę na kształt nie­wiel­kiej, wyso­kiej może na trzy cale figurki o pro­stych ramio­nach i nogach. Wyrwał sobie włos i przy­ło­żył do głowy sło­mia­nego czło­wieczka, po czym się­gnął do buta i wycią­gnął z cho­lewy wspa­niały, czer­wony szal.

Uwol­nił swój Oddech.

Wypły­nął z niego – roz­cho­dząc się, rosnąc w powie­trzu, przej­rzy­sty, choć jed­no­cze­śnie lśniący, przy­po­mi­na­jący nieco oświe­tloną sło­necz­nymi pro­mie­niami plamę oliwy, roz­le­wa­jącą się na powierzchni wody. Vasher wyraź­nie czuł, jak opusz­cza jego ciało: Bio­Chro­ma­tyczny Oddech, jak nazy­wali go uczeni. Więk­szość ludzi mówiła po pro­stu Oddech. Każdy takim dys­po­no­wał. Przy­naj­mniej w więk­szo­ści wypad­ków – jedna osoba, jeden Oddech.

Vasher miał ich około pięć­dzie­się­ciu, co sta­no­wiło liczbę led­wie pozwa­la­jącą mu osią­gnąć poziom Pierw­szego Wywyż­sze­nia. Teraz, z tak nie­wie­loma Odde­chami czuł się ubogi w porów­na­niu z ilo­ścią, jaką miał do dys­po­zy­cji daw­niej, choć wielu innych uzna­łoby posia­da­nie pięć­dzie­się­ciu za wielki skarb. Nie­stety, nawet pro­ste Prze­bu­dze­nie nie­wiel­kiej figurki spo­rzą­dzo­nej z orga­nicz­nego mate­riału – z wyko­rzy­sta­niem czę­ści wła­snego ciała jako ogni­ska – wyczer­pało około połowy jego Odde­chów.

Mały, sło­miany ludzik drgnął i zaczął wchła­niać w sie­bie Bio­Chromę. Połowa trzy­ma­nego przez Vashera czer­wo­nego szala spło­wiała, stała się szara. Vasher pochy­lił się – sku­pił na pole­ce­niu, które zamie­rzał wydać figurce – i dokoń­czył cało­ści, wypo­wia­da­jąc Roz­kaz.

– Przy­nieś klu­cze – rzu­cił wyraź­nie.

Ludzik wstał i uno­sząc jedyną brew, spoj­rzał na swego twórcę.

Vasher wska­zał pal­cem na war­tow­nię, z któ­rej dobie­gły go zasko­czone okrzyki.

Nie zostało mi już wiele czasu, pomy­ślał.

Figurka roz­pę­dziła się po posadzce celi, wybiła w powie­trze i wysko­czyła na zewnątrz pomię­dzy prę­tami zakra­to­wa­nego okienka w drzwiach. Vasher zdjął płaszcz i roz­ło­żył go na pod­ło­dze. Mate­riał był skro­jony na kształt ludz­kiego ciała – pozna­czo­nego teraz roz­cię­ciami pasu­ją­cymi do blizn na ciele wła­ści­ciela. Otwory w kap­tu­rze odpo­wia­dały oczom Vashera. Im bar­dziej mate­riał przy­po­mi­nał czło­wieka, tym mniej Odde­chów potrzeba było do jego Prze­bu­dze­nia.

Vasher pochy­lił się i pró­bo­wał nie przy­po­mi­nać sobie cza­sów, kiedy miał tyle Odde­chów, by nie przej­mo­wać się kształ­tem czy sku­pie­niem przy Prze­bu­dze­niu. To było bar­dzo dawno temu. Skrzy­wił się, wyrwał z głowy jesz­cze jeden włos i przy­tknął go do kap­tura.

Znów wypu­ścił Bio­Chromę.

Ta czyn­ność wyczer­pała wszyst­kie jego pozo­stałe Odde­chy. Płaszcz zadrżał, szal stał się już zupeł­nie szary – sam Vasher poczuł się… bez­barwny. Utrata Odde­chu nie była śmier­telna. Co wię­cej, dodat­kowe Odde­chy, z któ­rych wła­śnie sko­rzy­stał, też kie­dyś nale­żały do innych ludzi. Vasher nie miał poję­cia kim byli; nie zebrał tej Bio­Chromy samo­dziel­nie. Dostał ją. Jak zawsze. Odde­chu nie można było nikomu ode­brać prze­mocą.

A jed­nak utrata Bio­Chromy zmie­niła spo­sób, w jaki postrze­gał świat. Barwy nie wyda­wały się już tak jaskrawe. Prze­stał wyczu­wać tłumy prze­cha­dza­ją­cych się ludzi w mie­ście leżą­cym powy­żej, co zazwy­czaj było dlań sta­nem nor­mal­nym. Była to ta sama świa­do­mość obec­no­ści innego czło­wieka, jaką odczu­wają wszy­scy – taka jak ostrze­gaw­cze prze­czu­cie, które otrzy­mu­jemy we śnie, gdy ktoś wcho­dzi do pokoju. Tego rodzaju zmysł Vasher miał zwy­kle pięć­dzie­siąt razy sil­niej­szy.

A teraz go stra­cił. Wraz z Odde­chem wessa­nym przez sło­mianą figurkę i płaszcz, udzie­la­ją­cym im siły.

Płaszcz zadrżał. Vasher się pochy­lił.

– Chroń mnie – Roz­ka­zał i płaszcz znie­ru­cho­miał. Vasher wstał i wło­żył go na powrót.

Pod celą poja­wił się sło­miany czło­wie­czek. Niósł ze sobą wiel­kie koło z klu­czami. Nogi figurki były spla­mione czer­wie­nią. Szkar­łatna barwa krwi wyda­wała się teraz Vashe­rowi nie­co­dzien­nie przy­tłu­miona.

Zabrał klu­cze.

– Dzię­kuję – powie­dział.

Zawsze im dzię­ko­wał. Nie wie­dział dla­czego, zwłasz­cza że chwilę potem zro­bił coś jesz­cze.

– Twój Oddech do mnie – Roz­ka­zał i dotknął piersi sło­mia­nego ludzika, który pozba­wiony życia natych­miast padł na pod­łogę.

Vasher odzy­skał swój Oddech. Zna­jomy zmysł świa­do­mo­ści obec­no­ści innych, powró­cił, wraz z wra­że­niem bycia połą­czo­nym, dopa­so­wa­nym do świata. Oddech mógł ode­brać figurce jedy­nie dla­tego, iż sam ją stwo­rzył, sam ją Prze­bu­dził. Prze­bu­dzeń tego rodzaju rzadko doko­ny­wało się na stałe. Naj­czę­ściej odda­wał swoją Bio­Chromę przed­mio­tom, a potem ją odbie­rał.

Jeśli wziąć pod uwagę potęgę, jaką dys­po­no­wał kie­dyś, dwa­dzie­ścia pięć Odde­chów sta­no­wiło śmie­chu wartą liczbę. Nie­mniej w porów­na­niu z niczym, wyda­wało się nie­zmier­nym skar­bem. Zadrżał z emo­cji, jakie towa­rzy­szyły przy­ję­ciu Bio­Chromy.

Krzyki z war­towni umil­kły. W lochu zapa­dła cisza. Wie­dział, że musi dzia­łać szybko.

Vasher prze­ło­żył rękę przez kraty i prze­krę­cił klucz w zamku. Pchnął grube drzwi i szybko wyszedł na kory­tarz, zosta­wia­jąc za sobą zapo­mnianą figurkę. Nie udał się do war­towni – ani do wid­nie­ją­cego za nią wyj­ścia – skrę­cił na połu­dnie, zmie­rza­jąc w głąb lochu.

Ta część jego planu była obar­czona naj­więk­szym stop­niem ryzyka. Odna­le­zie­nie tawerny uczęsz­cza­nej przez kapła­nów Opa­li­zu­ją­cych Odcieni oka­zało się pro­ste. Spro­wo­ko­wa­nie kar­czem­nej burdy – i zaata­ko­wa­nie wspo­mnia­nego przez straż­nika kapłana – było rów­nie łatwe. W Hal­la­dren osoby duchowne trak­to­wano bar­dzo poważ­nie, przez co Vasher nie tra­fił do pod­rzęd­nego aresztu, ale zasłu­żył sobie na wycieczkę do lochu Króla-Boga.

Gatu­nek ludzi, jakich prze­zna­czano do pil­no­wa­nia więź­niów znał na tyle dobrze, że był nie­mal pewien, że spró­bują wycią­gnąć Krew Nocy z pochwy. A tego wła­śnie potrze­bo­wał, by odwró­cić ich uwagę i zdo­być klu­cze.

Teraz jed­nak cze­kała go nie­moż­liwa do prze­wi­dze­nia część planu.

Zatrzy­mał się. Prze­bu­dzony płaszcz cicho sze­le­ścił. Odszu­ka­nie wła­ści­wej celi nie było trudne – więk­sza część ota­cza­ją­cych ją kamien­nych murów była wyprana z kolo­rów. Zarówno drzwi, jak i ściany pokry­wała mdła sza­rość. W takich miej­scach trzy­mano Roz­bu­dza­ją­cych – brak koloru wyklu­czał moż­li­wość doko­na­nia Prze­bu­dze­nia. Vasher pod­szedł do celi i zaj­rzał do środka. Pod sufi­tem koły­sał się zawie­szony za ręce męż­czy­zna. Nagi i skuty łań­cu­chami. Jego opa­le­ni­zna wyda­wała się Vashe­rowi nie­zwy­kle inten­sywna, sińce na ciele wyglą­dały jak jaskrawe plamy fio­letu i błę­kitu.

Wię­zień był zakne­blo­wany. Kolejne zabez­pie­cze­nie. Aby prze­pro­wa­dzić udane Prze­bu­dze­nie, potrzebne były trzy rze­czy: Oddech, barwa i Roz­kaz. Nie­któ­rzy zwali to Har­mo­niką i Odcie­niami. Opa­li­zu­jące Odcie­nie, wza­jemna rela­cja pomię­dzy dźwię­kiem i barwą. Roz­kaz nale­żało wypo­wie­dzieć gło­śno i wyraź­nie w ojczy­stym języku Roz­bu­dza­ją­cego – wszel­kie zająk­nię­cia lub nie­sta­ran­nie wyar­ty­ku­ło­wany dźwięk uda­rem­ni­łyby Prze­bu­dze­nie. Oddech wydo­stałby się na zewnątrz, lecz przed­miot pozo­stałby mar­twy.

Vasher otwo­rzył celę klu­czem z kółka i wszedł do środka. Gdy zbli­żył się do więź­nia, aura wiszą­cego roz­ja­śniła kolory jego stroju. Tak silną aurę dostrzegłby każdy, choć dla czło­wieka, który dostą­pił Pierw­szego Wywyż­sze­nia było to jesz­cze łatwiej­sze.

Nie była to naj­moc­niej­sza Bio­Chro­ma­tyczna aura, jaką Vasher widział w swym życiu – sil­niej­sze nale­żały do Powra­ca­ją­cych, czczo­nych w Hal­lan­dren jak bogo­wie. Nie­mniej Bio­Chroma wiszą­cego robiła duże wra­że­nie i była o wiele sil­niej­sza niż ta, która ota­czała Vashera. Wię­zień dys­po­no­wał wie­loma Odde­chami. Set­kami setek Odde­chów.

Wisiał, deli­kat­nie koły­sząc się na łań­cu­chach. Przy­glą­dał się Vashe­rowi. Zakne­blo­wane usta krwa­wiły wsku­tek odwod­nie­nia. Vasher wahał się tylko przez chwilę, po czym wycią­gnął rękę i wyjął kne­bel z ust męż­czy­zny.

– Ty… – szep­nął wię­zień i zakasz­lał. – Przy­sze­dłeś mnie uwol­nić?

– Nie, Vahr – odpo­wie­dział cicho Vasher. – Przy­sze­dłem, żeby cię zabić.

Vahr prych­nął. Nie­wola odbiła się na nim moc­nym pięt­nem. Gdy Vasher widział go ostat­nio, wyda­wał się o wiele bar­dziej mię­si­sty. Sądząc po jego wychu­dłym wysu­szo­nym ciele musiał być przez dłuż­szy czas prze­trzy­my­wany o gło­dzie. Całe jego ciało pokry­wały świeże rany, sińce i opa­rze­nia. Zarówno cier­pie­nie, jak i nie­po­kój w pod­krą­żo­nych oczach Vahra świad­czyły o jego poważ­nym sta­nie. Oddech można było prze­ka­zać jedy­nie dobro­wol­nie, za pomocą świa­do­mie wyda­nego Roz­kazu. Nikt jed­nak nie powie­dział, że nie można kogoś do wyda­nia takiego Roz­kazu odpo­wied­nio zachę­cić.

– A więc – wychry­piał wię­zień – osą­dzi­łeś mnie. Tak samo jak wszy­scy.

– Nie inte­re­suje mnie twój nie­udany bunt. Chcę od cie­bie tylko Odde­chu.

– Ty i cały dwór Hal­lan­dren.

– Ow­szem. Ale nie oddasz go jed­nemu z Powra­ca­ją­cych. Prze­ka­żesz go mnie. W zamian za to, że cię zabiję.

– To raczej kiep­ski inte­res. – W gło­sie Vahra zabrzmiała wyzuta z emo­cji har­dość, któ­rej Vasher nie sły­szał, kiedy się ostat­nio spo­tkali.

To dziwne, prze­mknęło mu przez myśl, że wresz­cie, po tym wszyst­kim, dostrze­głem w nim coś, z czym potra­fię się iden­ty­fi­ko­wać.

Vasher trzy­mał się od Vahra na bez­pieczną odle­głość. Teraz, kiedy wię­zień mógł już mówić, był też w sta­nie wyda­wać Roz­kazy. Choć z dru­giej strony doty­kał jedy­nie meta­lo­wych łań­cu­chów, a metal nie­ła­two było Prze­bu­dzić. Ni­gdy nie był żywy, a kaj­dany były dale­kie kształ­tem od czło­wieka. Nawet u szczytu swej mocy, Vashe­rowi udało się Prze­bu­dzić metal jedy­nie kilka razy. Oczy­wi­ście bar­dzo potężni Roz­bu­dza­jący potra­fili budzić przed­mioty, któ­rych nie doty­kali, a które znaj­do­wały się w zasięgu ich głosu. To jed­nak wyma­gało Dzie­wią­tego Wywyż­sze­nia, a tylu Odde­chów nie posia­dał nawet Vahr. Co wię­cej, Vasher wie­dział o tylko jed­nej oso­bie, która miała ich wystar­cza­jąco wiele: sam Król-Bóg.

Naj­praw­do­po­dob­niej zatem był bez­pieczny. Vahr dys­po­no­wał olbrzy­mią liczbą Odde­chów, ale nie miał czego Prze­bu­dzić. Vasher spo­koj­nie okrą­żył wiszą­cego. Nie potra­fił wzbu­dzić w sobie ani cie­nia współ­czu­cia dla więź­nia. Vahr zasłu­żył na ten los. Kapłani nie chcieli pozwo­lić mu umrzeć. Miał w sobie zbyt wiele Odde­chów. Gdyby zgi­nął, całe to bogac­two ode­szłoby wraz z nim. Na zawsze i nie­od­wra­cal­nie.

I nawet władcy Hal­lan­dren – w któ­rym pano­wały bar­dzo surowe prawa doty­czące prze­ka­zy­wa­nia i sprze­daży Odde­chów – nie chcieli zmar­no­wać takiego skarbu. Pra­gnęli tej Bio­Chromy do tego stop­nia, że odło­żyli nawet egze­ku­cję tak zna­nego prze­stępcy, jakim był Vahr. Teraz było jed­nak zupeł­nie moż­liwe, że wkrótce zaczną żało­wać, iż nie pozo­sta­wili przy nim sil­niej­szej straży.

A Vasher cze­kał na podobną oka­zję od dwóch lat.

– No więc? – spy­tał Vahr.

– Daj mi Oddech, Vahr – rzu­cił Vasher i zbli­żył się o krok.

Vahr mruk­nął coś pod nosem i powie­dział:

– Wąt­pię, żebyś był rów­nie zdolny jak kaci Króla-Boga, Vasher, a im opie­ram się już od dwóch tygo­dni.

– Zdzi­wił­byś się. Ale to nie ma zna­cze­nia. Oddasz mi swój Oddech. Wiesz, że masz tylko dwie moż­li­wo­ści. Albo dostanę go ja, albo dostaną go oni.

Vahr wisiał na łań­cu­chach. Obra­cał się wolno. Mil­czał.

– Nie masz wiele czasu do namy­słu – pod­jął Vasher. – W każ­dej chwili ktoś może zna­leźć mar­twych war­tow­ni­ków. Pod­niosą alarm. Zosta­wię cię tutaj i znów pod­da­dzą cię tor­tu­rom i kie­dyś w końcu zła­mią. I cała twoja moc przej­dzie na wła­sność ludzi, któ­rych przy­się­ga­łeś znisz­czyć.

Vahr wpa­try­wał się w pod­łogę. Vasher pozwo­lił mu się zasta­na­wiać przez kilka chwil w ciszy, obser­wo­wał, jak do więź­nia dociera praw­dziwy obraz sytu­acji. Wresz­cie Vahr uniósł wzrok na Vashera.

– Ta… rzecz, którą nosisz. Jest tu? W mie­ście?

Vasher ski­nął głową.

– Te wrza­ski sprzed chwili? To ona je spo­wo­do­wała?

Vasher ski­nął raz jesz­cze.

– Jak długo zosta­niesz w T’Telir?

– Jakiś czas. Może rok.

– Uży­jesz tego prze­ciwko nim?

– To, co zro­bię, to moja sprawa, Vahr. Dobi­jemy targu czy nie? Szybka śmierć w zamian za twój Oddech. Mogę obie­cać ci jedno. Twoi wro­go­wie go nie dostaną.

Vahr umilkł.

– Jest twój – powie­dział wresz­cie.

Vasher wycią­gnął rękę i dotknął dło­nią czoła więź­nia – uwa­żał przy tym, by nie dotknąć ciała Vahra żadną czę­ścią swego stroju, z któ­rego Vahr mógłby zaczerp­nąć potrzebny do Prze­bu­dze­nia kolor.

Vahr prze­stał się ruszać. Wyglą­dał na zupeł­nie zre­zy­gno­wa­nego. Po chwili, gdy Vasher zaczy­nał się już nie­po­koić, że wię­zień zmie­nił zda­nie, ten uwol­nił swoją Bio­Chromę. Opu­ściły go barwy. Piękna Opa­li­za­cja, aura, która spra­wiała, że mimo ran i sinia­ków wyglą­dał maje­sta­tycz­nie, wypły­nęła z jego ust i zawi­sła w powie­trzu, migo­cząc jak poranna mgła. Vasher zamknął oczy i wchło­nął ją w sie­bie.

– Moje życie do two­jego – roz­ka­zał Vahr. W jego gło­sie zama­ja­czyła roz­pacz. – Mój Oddech staje się twoim.

Oddech wpły­nął w Vashera i wszystko znów stało się jaskrawe i żywe. Brą­zowy płaszcz nabrał głębi, nasy­ciły go kolory. Krew na pod­ło­dze stała się inten­syw­nie czer­wona, pło­nęła niczym ogień. Nawet skóra Vahra wyda­wała się teraz malar­skim arcy­dzie­łem – jej powierzch­nia, pozna­czona czar­nymi wło­sami, błę­kit­nymi otar­ciami i czer­wo­nymi ranami. Wiele lat upły­nęło od ostat­niego razu, kiedy Vasher doświad­czył tak głę­bo­kiego poczu­cia… życia.

Jęk­nął i osu­nął się na kolana, czu­jąc prze­peł­nia­jącą go ener­gię. Żeby nie upaść na kamienną pod­łogę, musiał pode­przeć się ręką. Jak mogłem bez tego żyć? – pomy­ślał.

Zda­wał sobie sprawę, że tak naprawdę jego zmy­sły nie wyostrzyły się ani tro­chę, stał się po pro­stu o wiele bar­dziej świa­domy i uważny. Uwraż­li­wiony. Docie­rało do niego potężne piękno doznań. Gdy dotknął kamie­nia, zachwy­cił się jego szorstką fak­turą. A szum wia­tru dola­tu­jący przez wąskie okno wię­zie­nia? Czy zawsze był tak melo­dyjny? Jak mógł tego nie sły­szeć?

– Dotrzy­maj swo­jej czę­ści umowy – powie­dział Vahr.

Vasher doce­nił dźwięk jego głosu, piękno każ­dej gło­ski, ich wewnętrzną har­mo­nię. Uzy­skał słuch dosko­nały. Był to dar dla każ­dego, kto osią­gał Dru­gie Wywyż­sze­nie. Dobrze będzie znów z nim żyć.

Oczy­wi­ście, gdyby chciał, mógł w każ­dej chwili osią­gnąć nawet i Piąte Wywyż­sze­nie, ale wyma­gało to kilku ofiar, któ­rych nie chciał pono­sić. Zmu­szał się więc, by zro­bić to w sta­ro­modny spo­sób, zbie­ra­jąc Odde­chy od ludzi takich jak Vahr.

Pod­niósł się i wycią­gnął odbar­wiony szal, z któ­rego sko­rzy­stał przed­tem. Zarzu­cił go na szyję Vahra i wypu­ścił Bio­Chromę.

Nie bawił się w nada­wa­nie mate­ria­łowi ludz­kiego kształtu, nie musiał też uży­wać wła­snych wło­sów czy skóry w cha­rak­te­rze ogni­ska – musiał jed­nak zaczerp­nąć koloru ze swo­jej koszuli.

Spoj­rzał w pełne rezy­gna­cji oczy więź­nia.

– Dusić rze­czy – roz­ka­zał Vasher, doty­ka­jąc drga­ją­cego szala.

Mate­riał skrę­cił się natych­miast, wyko­rzy­stu­jąc przy tym dużą – choć teraz już nie­istotną – liczbę Odde­chów. Owi­nął się wokół szyi Vahra i zaci­snął, dła­wiąc ofiarę. Vahr nie wal­czył, nawet nie jęk­nął. Po pro­stu patrzył nie­na­wist­nie na Vashera, aż oczy wyszły mu z orbit, i umarł.

Nie­na­wiść. W swoim cza­sie Vasher zaznał jej wiele. Wycią­gnął rękę i odzy­skał Oddech z szala, po czym zosta­wił w celi koły­szące się ciało więź­nia. Cicho prze­szedł przez loch, wciąż podzi­wia­jąc barwę drewna i kamieni. Po kilku chwi­lach zauwa­żył w kory­ta­rzu nowy kolor. Czer­wień.

Omi­nął kałużę krwi, która cie­kła po nie­rów­nej pod­ło­dze lochu, i wszedł do war­towni. Trzej straż­nicy już nie żyli. Jeden z nich sie­dział na krze­śle. Krew Nocy, wciąż w ostro zakoń­czo­nej pochwie, tkwił w piersi trupa. Spod sre­bra było widać mniej wię­cej cal czar­nego ostrza.

Vasher ostroż­nie wsu­nął broń do pochwy i zapiął zatrzask.

_Spra­wi­łem się dziś bar­dzo dobrze_ – roz­le­gło się w jego myślach.

Nie odpo­wie­dział.

_Zabi­łem ich wszyst­kich_ – cią­gnął Krew Nocy. _Nie jesteś ze mnie dumny?_

Przy­zwy­cza­jony do nie­co­dzien­nego cię­żaru ostrza Vasher pod­niósł broń jedną ręką. Zabrał też swą torbę i zarzu­cił ją na ramię.

_Wie­dzia­łem, że będziesz zachwy­cony_, dodał z zado­wo­le­niem miecz.ROZDZIAŁ 2

2

Oszo­ło­miona Siri sie­działa w trzę­są­cym się powo­zie. Jej ojczy­sta zie­mia z każ­dym pod­sko­kiem kół odda­lała się coraz bar­dziej.

Minęły już dwa dni, a ona wciąż nie rozu­miała. Prze­cież to była rola Vivenny. Wszy­scy o tym wie­dzieli. Kiedy przy­szła na świat, w Idris hucz­nie świę­to­wano. Król uczył ją wszyst­kiego od dnia, w któ­rym posta­wiła pierw­szy krok: stu­dio­wała zasady życia dwor­skiego i reguły poli­tyki. Fafen, druga córka Dede­lina, także się tego wszyst­kiego uczyła, na wypa­dek gdyby Vivenna umarła przed dniem swego ślubu. Ale nie Siri. Ona prze­cież od zawsze była zbędna. Nie­ważna.

I to się wła­śnie skoń­czyło.

Wyj­rzała za okno. Ojciec wybrał dla niej naj­ład­niej­szy powóz kró­le­stwa – wraz z eskortą hono­rową skła­da­jącą się z dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy. Jechali na połu­dnie. Razem z namiest­ni­kiem i kil­koma posłu­ga­czami two­rzyli naj­wspa­nial­szy orszak, jaki Siri kie­dy­kol­wiek widziała. Gra­ni­czyło to z osten­ta­cją, która zapewne by dziew­czynę zachwy­ciła, gdyby tylko nie ozna­czała dla niej roz­sta­nia z Idris.

Nie tak miało być, myślała. Zupeł­nie nie tak.

A jed­nak stało się.

Nic nie miało sensu. Powóz trząsł wście­kle, ale Siri sie­działa zupeł­nie zobo­jęt­niała. Mogli cho­ciaż, narze­kała w myślach, wysłać mnie konno, a nie zmu­szać do więd­nię­cia w tym powo­zie.

Nie­stety, wjazd wierz­chem nie był odpo­wied­nio god­nym spo­so­bem wkro­cze­nia do Hal­lan­dren.

Hal­lan­dren.

Siri poczuła, jak włosy bie­leją jej ze stra­chu. Wysłano ją do Hal­lan­dren! Do kró­le­stwa, któ­rego miesz­kańcy prze­kli­nają co drugi oddech. Swego ojca nie zoba­czy przez długi czas, albo i wcale. Nie będzie już mogła roz­ma­wiać z Vivenną, nie posłu­cha nauczy­cieli, nie złaja jej Mab, nie będzie jeź­dzić na wierz­chow­cach z kró­lew­skiej stajni, nie poszuka kwiat­ków w dzi­czy, nie pomoże w kuchni. Za to…

Za to poślubi Króla-Boga. Demona z Hal­lan­dren, potwora, który ni­gdy nie zaczerp­nął żywego odde­chu. W Hal­lan­dren jego wła­dza nie była niczym ogra­ni­czona. Mógł wydać roz­kaz stra­ce­nia dowol­nej osoby wie­dziony choćby tylko prze­lot­nym kapry­sem.

Ale ja będę bez­pieczna, prawda? – prze­mknęło jej przez myśl. Będę prze­cież jego żoną.

Żoną. Wycho­dzę za mąż. Och, Austre, Boże Kolo­rów… – pomy­ślała, czu­jąc się coraz gorzej. Zwi­nęła się, pod­cią­gnęła kolana pod brodę – jej włosy stały się tak białe, że nie­mal lśniły – i poło­żyła się na sie­dze­niu. Nie była pewna, czy tak bar­dzo trzę­sie się nie­po­wstrzy­ma­nie zmie­rza­jący na połu­dnie powóz, czy ona sama.

***

– Myślę, że powi­nie­neś się jesz­cze raz nad tym zasta­no­wić, ojcze – powie­działa spo­koj­nie Vivenna, sie­dząc oby­czaj­nie – tak jak ją nauczono – z dłońmi na kola­nach.

– Zasta­na­wia­łem się nad tym nie raz, Vivenno – odparł król Dede­lin i mach­nął ręką. – Decy­zja już zapa­dła.

– Siri nie ma odpo­wied­niego przy­go­to­wa­nia.

– Pora­dzi sobie – odpo­wie­dział ojciec, prze­glą­da­jąc leżące na biurku doku­menty. – Tak naprawdę musi tylko uro­dzić dziecko. Jestem pewien, że aku­rat do tego ma odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nie.

Co wobec tego z moimi naukami? – zasta­no­wiła się Vivenna. Dwa­dzie­ścia dwa lata przy­go­to­wań? Po co było to wszystko, skoro tak naprawdę cho­dziło jedy­nie o zapew­nie­nie odpo­wied­niej macicy?

Jej włosy pozo­stały czarne, głos opa­no­wany, twarz spo­kojna.

– Siri jest zapewne zroz­pa­czona – zauwa­żyła. – Nie wiem, czy będzie w sta­nie pora­dzić sobie z tym emo­cjo­nal­nie.

Dede­lin pod­niósł wzrok – jego włosy poja­śniały nieco, poczer­wie­niały – czerń umy­kała z nich, jak spły­wa­jąca z płótna farba. Wyraźne świa­dec­two iry­ta­cji.

Jej wyjazd bar­dziej go mar­twi, niż sam to przy­znaje, prze­mknęło Viven­nie przez myśl.

– Tak będzie naj­le­piej dla naszych pod­da­nych, Vivenno – powie­dział król, z wyraź­nym wysił­kiem wal­cząc o przy­wró­ce­nie czerni swej fry­zu­rze. – Jeśli wybuch­nie wojna, będziesz naszemu kró­le­stwu potrzebna tutaj, na miej­scu. W Idris.

– A co się sta­nie z Siri? Jeśli wybuch­nie wojna?

Ojciec umilkł.

– Może jed­nak nie wybuch­nie – ode­zwał się po chwili.

Austre… – pomy­ślała wstrzą­śnięta Vivenna. On sam w to nie wie­rzy. Jest prze­ko­nany, że posłał ją na śmierć.

– Wiem, o czym myślisz – ode­zwał się władca, na powrót przy­ku­wa­jąc jej uwagę. Patrzyła tak poważ­nie. – Jak mogłem doko­nać takiego wyboru? Jak mogłem posłać ją na śmierć, a cie­bie zacho­wać przy życiu? Nie­ważne, co myślą inni. Nie wybie­ra­łem, kie­ru­jąc się wzglę­dami oso­bi­stymi. Pod­ją­łem decy­zję, która okaże się naj­lep­szą dla Idris, jeśli doj­dzie do wojny.

Kiedy doj­dzie do wojny, prze­mknęło Viven­nie przez myśl. Spoj­rzała Dede­li­nowi w oczy.

– To ja mia­łam tej woj­nie zapo­biec, ojcze! Mia­łam zostać żoną Króla-Boga! Mia­łam z nim mówić, prze­ko­nać go. To mnie nauczono taj­ni­ków poli­tyki, to ja pozna­łam ich oby­czaje, ja…

– Zapo­biec woj­nie? – Ojciec prze­rwał jej pyta­niem. Do księż­niczki dopiero teraz dotarło, jak aro­gancko musiały zabrzmieć jej słowa. Odwró­ciła wzrok.

– Vivenna, dziecko moje – cią­gnął Dede­lin. – Tej woj­nie nie można zapo­biec. Do tej pory powstrzy­my­wała ich tylko obiet­nica córki z kró­lew­skiego rodu. Ode­sła­nie Siri może zyskać nam nieco czasu. Może… może jed­nak nic się jej nie sta­nie, nawet, kiedy roz­go­rzeje wojna. Może uznają, że jej krew jest na tyle cenna, że zosta­wią ją przy życiu, na wypa­dek, gdyby jej pier­wo­rodne dziecko umarło. – Na twa­rzy władcy odma­lo­wało się waha­nie. – Tak, może to wcale nie o Siri powin­ni­śmy się bać, tylko…

„O sie­bie”, dokoń­czyła w duchu Vivenna. Nie była wta­jem­ni­czona we wszyst­kie szcze­góły wojen­nych przy­go­to­wań ojca, ale wie­działa dosyć. Idris nie było w nad­cho­dzą­cym star­ciu fawo­ry­tem. W razie otwar­tego kon­fliktu z Hal­lan­dren nie ist­niała zbyt duża szansa zwy­cię­stwa. Wojna przy­nie­sie kata­strofę dla ich ludu i ich spo­sobu życia.

– Ojcze, ja…

– Pro­szę, Vivenno… – prze­rwał jej cicho. – Nie jestem już w sta­nie o tym mówić. Odejdź. Poroz­ma­wiamy póź­niej.

Póź­niej. Kiedy Siri będzie już daleko i nie uda się jej spro­wa­dzić z powro­tem. A jed­nak Vivenna wstała. Była posłuszna, tak ją wycho­wano i nauczono. Tym wła­śnie róż­niła się od młod­szej sio­stry.

Wyszła z gabi­netu ojca, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez drew­niany pałac, uda­jąc, że nie widzi wokół sie­bie spoj­rzeń i nie sły­szy szep­tów. Poszła do swo­jej kom­naty – małej i pozba­wio­nej ozdób – gdzie usia­dła na łóżku, z rękami na kola­nach.

Nie zga­dzała się ze swoim ojcem. Wie­działa, że mogła mieć wpływ na sytu­ację. Miała prze­cież zostać żoną Króla-Boga. To ozna­czało pewne wpływy na dwo­rze. Wszy­scy dobrze wie­dzieli, że jeśli cho­dzi o poli­tykę wobec wła­snych pod­da­nych Król-Bóg jest nie­prze­jed­nany, ale jego żona z pew­no­ścią mogła ode­grać pewną rolę w obro­nie inte­re­sów swego ludu.

I jej ojciec z tego wszyst­kiego zre­zy­gno­wał?

On naprawdę musi wie­rzyć, że nic nie jest w sta­nie powstrzy­mać inwa­zji, uznała. Wsku­tek tego ode­sła­nie Siri stało się tylko kolej­nym manew­rem poli­tycz­nym, mają­cym na celu zyska­nie czasu. Idris od dzie­się­cio­leci nie robiło nic innego. Tak czy ina­czej, jeśli poświę­ce­nia kró­lew­skiej córki nie można było unik­nąć, to i tak była to rola, którą powinna była ode­grać Vivenna. To prze­cież ona od zawsze szy­ko­wała się do poślu­bie­nia Króla-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna.

Nie czuła wdzięcz­no­ści za oca­le­nie. Nie wyda­wało się jej też, że bar­dziej przy­służy się Idris, zosta­jąc w Beva­lis. W razie śmierci ojca, o wiele lep­szym przy­wódcą na czas wojny byłby Yarda, nie ona. Poza tym Rid­ger – młod­szy brat Vivenny – od lat przy­go­to­wy­wał się do prze­ję­cia tronu po Dede­li­nie.

Została oca­lona bez powodu. W pewien spo­sób zabo­lało ją to jak kara. Przez całe życie słu­chała, przy­go­to­wy­wała się, uczyła i ćwi­czyła. Wszy­scy chwa­lili, wszy­scy powta­rzali, że jest dosko­nała. Dla­czego więc nie pozwo­lono jej słu­żyć Idris zgod­nie z pla­nem?

Na te pyta­nia nie potra­fiła sobie odpo­wie­dzieć. Sie­działa z rękami na kola­nach i mar­twiła się, myśląc o strasz­li­wej praw­dzie. Naj­waż­niej­szy cel życia został jej skra­dziony i oddany w cudze ręce. Ona stała się teraz zbędna. Bez­u­ży­teczna.

Nie­ważna.

***

– Co on sobie myśli? – syk­nęła Siri, wychy­la­jąc się do połowy z okna powozu, który tur­ko­tał na bitej dro­dze.

Obok pojazdu masze­ro­wał młody żoł­nierz. W popo­łu­dnio­wym świe­tle wyglą­dał na zawsty­dzo­nego.

– No pomyśl tylko – cią­gnęła Siri. – Wysłał mnie, żebym wyszła za króla Hal­lan­dren. To głu­pie, prawda? Z pew­no­ścią sły­sza­łeś o tym, jak ja się zacho­wuję. Ucie­kam, kiedy nikt nie patrzy. Uni­kam lek­cji. Wście­kam się, do jasnych Kolo­rów!

Straż­nik rzu­cił jej prze­lotne spoj­rze­nie, ale poza tym nie zare­ago­wał. Siri to nie prze­szka­dzało. Nie wście­kała się na niego. Wście­kała się po pro­stu. Wisiała za oknem nie­bez­piecz­nie wychy­lona, czuła, jak wiatr igra z jej wło­sami – dłu­gimi, pro­stymi, czer­wo­nymi – i pod­sy­cała swój gniew. Wście­kłość poma­gała jej powstrzy­mać płacz.

Dni mijały i zie­lone wio­senne wzgó­rza Wyżyny Idris z wolna zni­kały w oddali. Praw­do­po­dob­nie byli już w Hal­lan­dren – gra­nica pomię­dzy kró­le­stwami nie była ści­śle wyzna­czona, co zresztą nie zaska­ki­wało. Przed Wie­lo­woj­niem oba sta­no­wiły jeden orga­nizm.

Przyj­rzała się bied­nemu straż­ni­kowi, któ­rego jedy­nym spo­so­bem radze­nia sobie z wście­kłą księż­niczką było igno­ro­wa­nie jej. Wresz­cie cof­nęła się do powozu i opa­dła na sie­dze­nie. Nie powinna była go tak trak­to­wać, ale cóż, wła­śnie została sprze­dana niczym kawa­łek bara­niny – sprze­dana wsku­tek klą­twy doku­mentu spi­sa­nego wiele lat temu, zanim przy­szła na świat. Zatem, jeśli kto­kol­wiek miał w tej chwili prawo do wpa­da­nia w szał, to wła­śnie Siri.

Może to wła­śnie dla­tego? – przy­szło jej do głowy, gdy oparła skrzy­żo­wane ręce na oknie. Może ojciec miał po pro­stu dość moich sza­leństw i posta­no­wił się mnie pozbyć?

To jed­nak wydało się jej zbyt daleko idą­cym podej­rze­niem. W końcu ist­niały prost­sze spo­soby radze­nia sobie z jej nastro­jami – spo­soby nie­wy­ma­ga­jące wysy­ła­nia jej na obcy dwór, na któ­rym miała repre­zen­to­wać Idris. Ale w takim razie, dla­czego? Czy naprawdę uznał, że dziew­czyna sobie pora­dzi? Zasta­no­wiła się. To jed­nak śmieszna myśl. Nie­moż­liwe, by ojciec spo­dzie­wał się, że będzie w tej roli lep­sza od Vivenny. Nikt nie robił niczego lepiej od Vivenny.

Siri wes­tchnęła i poczuła, jak jej włosy oble­wają się reflek­syj­nym brą­zem. Przy­naj­mniej widoki oka­zały się cie­kawe i, by nie czuć nara­sta­ją­cej fru­stra­cji, poświę­ciła się oglą­da­niu oko­licy. Hal­lan­dren było kra­iną nizinną, poro­śniętą tro­pi­kal­nymi lasami i pełną dziw­nych wie­lo­barw­nych zwie­rząt. Siri sły­szała od wędrow­ców opo­wie­ści o tym kró­le­stwie, a nawet potwier­dzała te histo­rie w kilku książ­kach, do któ­rych lek­tury została zmu­szona. Wyda­wało się jej więc, że wie, czego powinna się spo­dzie­wać. A mimo to, kiedy wzgó­rza ustą­piły roz­le­głym tra­wia­stym rów­ni­nom, a potem obok drogi zacie­śniała się dżun­gla, Siri zaczęła rozu­mieć, że jest na świe­cie coś, czego żadne opa­słe tomi­sko ani nawet naj­cie­kaw­sza opo­wieść nie są w sta­nie opi­sać.

Kolory. W jej górach kwiaty rosły w luźno roz­rzu­co­nych nie­śmia­łych kęp­kach, jakby same pró­bo­wały dosto­so­wać się do panu­ją­cej w Idris filo­zo­fii. Tutaj pysz­niły się wszę­dzie. Maleń­kie kie­li­chy pokry­wały zie­mię kolo­ro­wymi mięk­kimi dywa­nami. Wiel­kie różowe kwiaty zwie­szały się z drzew niczym kiście owo­ców, rosły jedne na dru­gich puszy­stymi bukie­tami. W tej kra­inie kwi­tły nawet chwa­sty. Gdyby nie przy­glą­da­jący się im z wielką nie­uf­no­ścią żoł­nie­rze, Siri chęt­nie by je zebrała.

Jeśli ja się tak boję, stwier­dziła w duchu, to oni muszą czuć się jesz­cze gorzej. Nie była jedyną osobą ode­słaną nagle z dala od rodziny i przy­ja­ciół. Czy ci gwar­dzi­ści będą mogli powró­cić? Nagle ogar­nęły ją jesz­cze więk­sze wyrzuty sumie­nia z powodu spo­sobu, w jaki potrak­to­wała mło­dego żoł­nie­rza.

Po przy­by­ciu ode­ślę ich z powro­tem, zde­cy­do­wała. I natych­miast poczuła, jak jej włosy pokry­wają się bielą. Jeśli wyśle swą straż do domu, zosta­nie sama w mie­ście peł­nym Nie­ży­wych, Roz­bu­dza­ją­cych, i pogan.

Ale czy dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy zdo­ła­łoby ją przed tym wszyst­kim ochro­nić? Lepiej będzie, jeśli choć komuś uda się wró­cić do domu.

***

– A można by pomy­śleć, że się ucie­szysz – zauwa­żyła Fafen – w końcu już nie musisz wycho­dzić za tyrana.

Vivenna wrzu­ciła siną jagodę do koszyka i pode­szła do następ­nego krzewu. Fafen pra­co­wała przy sąsied­nim. Miała na sobie białą szatę mniszki. Jej głowa była ogo­lona do nagiej skóry. Fafen była śred­nią sio­strą nie­mal pod każ­dym wzglę­dem – w pół drogi mię­dzy Siri i Vivenną jeśli cho­dzi o wzrost, mniej dostojna niż Vivenna, ale nie tak bez­tro­ska jak Siri. Była rów­nież nieco bar­dziej zaokrą­glona w pew­nych miej­scach, co przy­ku­wało spoj­rze­nia pokaź­nej liczby mło­dych męż­czyzn. Nie­mniej fakt, że chcąc ją poślu­bić, sami musie­liby zostać mni­chami, trzy­mał ich na dystans. Jeśli Fafen zda­wała sobie sprawę ze swej popu­lar­no­ści, to ni­gdy tego nie oka­zy­wała. Decy­zję o wło­że­niu mni­szej szaty pod­jęła przed swymi dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, co jej ojciec poparł z całego serca. Każdy ary­sto­kra­tyczny lub po pro­stu bogaty ród w Idris był zobli­go­wany mocą tra­dy­cji do ode­sła­nia jed­nej osoby do klasz­toru. Ego­izm, nawet jeśli cho­dziło o wła­sną rodzinę, był nie­zgodny z Pię­cioma Wizjami.

Sio­stry zbie­rały jagody, które Fafen miała potem roz­dać potrze­bu­ją­cym. Palce mniszki nabrały lekko fio­le­to­wego odcie­nia. Vivenna pra­co­wała w ręka­wicz­kach. Tyle koloru na skó­rze byłoby poważną nie­sto­sow­no­ścią.

– Tak – mówiła dalej Fafen – wydaje mi się, że źle do tego wszyst­kiego pod­cho­dzisz. Zacho­wu­jesz się tak, jak­byś chciała tam poje­chać i poślu­bić tego Nie­ży­wego potwora.

– On nie jest Nie­żywy – zauwa­żyła Vivenna. – Suse­bron jest Powra­ca­ją­cym, a to wielka róż­nica.

– Ow­szem, ale jest fał­szy­wym bóstwem. Poza tym wszy­scy wie­dzą jaka z niego odra­ża­jąca kre­atura.

– Ale to była moja rola. To ja mia­łam zostać jego żoną. Fafen, to sens całego mojego życia. Bez tego jestem nikim.

– Bzdura. – Fafen pokrę­ciła głową. – Za to teraz zamiast Rid­gera ty obej­miesz tron po ojcu.

Co tylko jesz­cze bar­dziej zakłóci natu­ralny porzą­dek rze­czy, pomy­ślała Vivenna. Jakie mam prawo odbie­rać bratu ten zaszczyt?

Pozwo­liła jed­nak dys­ku­sji wyga­snąć. Roz­ma­wiała o tym już od dobrych kil­ku­na­stu minut i nie miała siły cią­gnąć tego dalej. Postą­piła jak należy. Przed­tem rzadko się zda­rzało, by Vivenna czuła taką fru­stra­cję, musząc zacho­wy­wać się według zasad. Jej emo­cje sta­wały się… nie­sto­sowne.

– A co z Siri? – wyrwało się jej nagle. – Podoba ci się, jak została potrak­to­wana?

Fafen pod­nio­sła wzrok i nie­znacz­nie zmarsz­czyła brwi. Zwy­kle nie zasta­na­wiała się nad spra­wami, które nie doty­czyły jej bez­po­śred­nio. Vivenna poczuła się nieco winna, nie chciała bowiem zadać tego pyta­nia tak otwar­cie, ale z Fafen nie można było roz­ma­wiać ina­czej.

– Tu masz rację – przy­znała Fafen. – Nie bar­dzo rozu­miem, dla­czego w ogóle kogoś trzeba było tam posy­łać.

– To z powodu trak­tatu – przy­po­mniała Vivenna. – Żeby chro­nić naszych pod­da­nych.

– Naszych pod­da­nych chroni Austre – zauwa­żyła Fafen i pode­szła do następ­nego krzaka.

Tylko, czy ochroni Siri? – zasta­no­wiła się Vivenna. Biedna, nie­winna, kapry­śna Siri. Ni­gdy nie nauczyła się nad sobą pano­wać; na Dwo­rze Bogów w Hal­lan­dren zje­dzą ją żyw­cem. Siri nie poj­mie wymo­gów poli­tyki, nie nauczy się wbi­jać noży w plecy, nie zro­zu­mie fał­szy­wych uśmie­chów i kłamstw. Zosta­nie też zmu­szona do uro­dze­nia następ­nego Króla-Boga Hal­lan­dren. Ten kon­kretny obo­wią­zek nie był czymś, czego Vivenna wycze­ki­wała szcze­gól­nie ocho­czo. Byłoby to z jej strony poświę­ce­nie, ale jej wła­sne poświę­ce­nie, dobro­wolne, zło­żone w ofie­rze pod­da­nym.

Tego rodzaju myśli drę­czyły Vivennę, gdy razem z Fafen koń­czyły zbie­ra­nie jagód. Potem obie dziew­czyny zeszły ze wzgó­rza i skie­ro­wały się ku mia­steczku. Fafen, podob­nie jak wszy­scy mnisi, całą swą pracę poświę­cała dobru innych ludzi. Pasała zwie­rzęta, zbie­rała jedze­nie i sprzą­tała domy tych, któ­rzy nie byli w sta­nie zro­bić tego sami.

Vivenna, pozba­wiona swego celu, nie wie­działa, co powinna robić. Mimo to po zasta­no­wie­niu doszła do wnio­sku, że ist­nieje ktoś, komu jest jesz­cze potrzebna. Ktoś, kto wyje­chał tydzień temu, we łzach, wystra­szony, rzu­ca­jąc star­szej sio­strze pełne roz­pa­czy spoj­rze­nia.

Bez względu na to, co powie­dział jej ojciec, Vivenna nie była potrzebna w Idris. Tutaj była bez­u­ży­teczna, ale znała prze­cież miesz­kań­ców, kul­turę i spo­łe­czeń­stwo Hal­lan­dren. Gdy szła drogą w ślad za Fafen, w jej gło­wie zaczął się kształ­to­wać pewien plan.

Plan, któ­rego żadną miarą nie można było nazwać spo­koj­nym i opa­no­wa­nym.ROZDZIAŁ 6

6

Siri wysia­dła z powozu. Natych­miast zaro­iło się wokół niej od słu­żą­cych w błę­kitno-srebr­nych stro­jach. Odpro­wa­dzono ją nie­mal prze­mocą. Siri odwró­ciła się, patrząc z nie­po­ko­jem na żoł­nie­rzy. Jej gwar­dzi­ści ruszyli naprzód, ale Tre­le­dees uniósł dłoń.

– Kie­lich pój­dzie sama – oświad­czył kapłan.

Siri poczuła dźgnię­cie stra­chu. Zro­zu­miała, że nade­szła wła­ściwa pora.

– Wra­caj­cie do Idris – pole­ciła swym ludziom.

– Ależ moja pani… – ode­zwał się dowódca eskorty.

– Nie – ucięła Siri. – Już nic wię­cej dla mnie nie zro­bi­cie. Wra­caj­cie, pro­szę, i prze­każ­cie memu ojcu, że bez­piecz­nie dotar­łam na miej­sce.

Ofi­cer spoj­rzał nie­pew­nie na swych pod­ko­mend­nych. Siri nie zdą­żyła się prze­ko­nać, czy jej usłu­chali, czy nie, słu­żące popro­wa­dziły ją śpiesz­nie za zakręt dłu­giego czar­nego kory­ta­rza. Dziew­czyna sta­rała się nie oka­zy­wać lęku. Przy­była do tego pałacu na wła­sny ślub i wciąż zamie­rzała wywrzeć na Królu-Bogu dobre wra­że­nie. Ale teraz, gdy przy­szło co do czego, była prze­ra­żona. Dla­czego nie ucie­kła? Dla­czego nie sta­rała się z tego jakoś wykrę­cić?

Teraz jed­nak nie było już mowy o ucieczce. Służki pro­wa­dziły ją do serca czar­nego pałacu. Gdzieś za nią roz­pły­wały się pozo­sta­ło­ści jej daw­nego życia.

Została zupeł­nie sama.

Na ścia­nach wisiały sze­regi lamp z kolo­ro­wego szkła. Szli mrocz­nymi, wiją­cymi się kory­ta­rzami, i po scho­dach, co naj­mniej pięć razy. Dziew­czyna sta­rała się zapa­mię­tać drogę, ale wkrótce cał­ko­wi­cie stra­ciła orien­ta­cję. Służba ota­czała ją niczym gwar­dia hono­rowa. Same kobiety, choć w róż­nym wieku. Każda miała na sobie nie­bie­ski cze­pek, spod któ­rego spły­wały im na plecy roz­pusz­czone włosy. Szły ze spusz­czo­nymi gło­wami. Ich lśniące błę­kitne szaty powie­wały luźno, także wokół piersi. Siri zaru­mie­niła się, widząc głę­boko wycięte dekolty. W Idris kobiety zakry­wały nawet szyje.

Czarny kory­tarz otwo­rzył się wresz­cie na sze­roką salę. Dziew­czyna zatrzy­mała się nie­pew­nie u wej­ścia. Kamienne ściany pomiesz­cze­nia były co prawda czarne, ale obwie­szono je rdza­wo­bru­nat­nymi jedwa­biami. W kom­na­cie wszystko było rdza­wo­bru­natne – dywany i meble, a także wanny. Ota­czała je posadzka z kafel­ków, która stop­niowo wzno­siła się aż do ich kra­wę­dzi.

Słu­żące zaczęły szar­pać na niej ubra­nia, roz­bie­rały ją. Siri odtrą­ciła ich ręce. Kobiety zamarły, zasko­czone. Po chwili jed­nak zaata­ko­wały ze zdwo­joną ener­gią i dziew­czyna zro­zu­miała, że nie ma wyj­ścia i musi zaci­snąć zęby i znieść wszystko, co z nią zro­bią. Unio­sła ręce, pozwa­la­jąc służ­kom zdjąć suk­nię i bie­li­znę. Poczuła, jak czer­wie­nią się jej włosy, wtó­ru­jąc zale­wa­ją­cemu twarz rumień­cowi. Na szczę­ście w pałacu było cie­pło.

Jed­nak i tak drżała. Zmu­szono ją, by stała naga, cze­ka­jąc na kolejne słu­żące, które przy­nio­sły ze sobą miary kra­wiec­kie. Trą­cały ją i sztur­chały, zdej­mu­jąc miarę. Zmie­rzyły ją całą – talię, piersi, ramiona i bio­dra. Gdy i to dobie­gło wresz­cie końca, kobiety cof­nęły się i w sali zapa­no­wała cisza. Ze znaj­du­ją­cej się na środku naj­więk­szej wanny biły w powie­trze kłęby pary. Kilka słu­żą­cych wska­zało w tamtą stronę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij