Rozjemca. Wydanie jubileuszowe - ebook
"Rozjemca" to opowieść o dwóch siostrach, które urodziły się księżniczkami, o Królu-Bogu, który ma poślubić jedną z nich, pomniejszym bóstwie, które nie wierzy w siebie, i o nieśmiertelnym człowieku starającym się naprawić błędy, jakich dopuścił się setki lat temu. W ich świecie ci, którzy zginęli w chwalebny sposób, powracają jako bogowie i żyją w zamknięciu w stolicy Hallandren. W tym samym świecie o potędze magii stanowi moc zwana Biochromą, oparta na Oddechach, które można zbierać jedynie pojedynczo od konkretnych osób. Dzięki Oddechom i czerpaniu koloru z nieożywionych przedmiotów Rozbudzający są w stanie zarówno dopuszczać się nikczemności, jak i tworzyć cuda. Siri i Vivenna, księżniczki Idris; Dar Pieśni, zniechęcony bóg odwagi, Król-Bóg Susebron i tajemniczy Vasher - Rozjemca, zetkną się z jednymi i drugimi.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68240-94-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podziękowania
Praca nad _Rozjemcą_ była w wielu aspektach niezwykłym procesem – możecie o tym przeczytać na mojej stronie. Wystarczy, jeśli powiem, że miałem więcej czytelników alfa niż zwykle, a większość z nich znam jedynie z nicków na moim forum. Próbowałem umieścić tu nazwiska wszystkich, ale z pewnością kogoś pominąłem. Jeśli należysz do tych osób, wyślij mi maila, a my spróbujemy uwzględnić cię w dodrukach.
Po pierwsze, dziękuję mojej wspaniałej żonie, Emily Sanderson, którą poślubiłem w czasie pisania tej książki. To moja pierwsza powieść, w której tworzeniu uczestniczyła poprzez udzielanie mi informacji zwrotnych i dawanie sugestii. Jak zawsze, mój agent Joshua Bilmes i redaktor Moshe Feder włożyli dużo pracy w ten manuskrypt, wznosząc go z poziomu Drugiego lub Trzeciego Wywyższenia do co najmniej Ósmego.
W wydawnictwie Tor kilka osób włożyło dodatkową pracę poza tym, co było od nich wymagane. Pierwszą jest Dot Lin, specjalistka od spraw reklamy, z którą wspaniale mi się pracowało. Dzięki, Dot! Jak zawsze na wzmiankę zasługują niezmożone wysiłki Larry’ego Yodera, jak również doskonała praca kierownik artystycznej wydawnictwa, Irene Gallo. Dan dos Santos stworzył okładkę do oryginalnego wydania w twardej oprawie, a ja sugeruję, byście zajrzeli na jego stronę i zobaczyli jego inne dzieła, bo myślę, że jest w tej chwili jednym z najlepszych w branży. Paul Stevens zasługuje również za podziękowanie jako mój łącznik z wydawnictwem.
W dziale szczególnych podziękowań chciałbym wymienić następujące osoby: Joevans3, Dreamking47, Louise Simard, Jeff Creer, Megan Kauffman, thelsdj, Megan Hutchins, Izzy Whiting, Janci Olds, Drew Olds, Karla Bennion, Eric James Stone, Dan Wells, Isaac Stewart, Ben Olsen, Greyhound, Demented Yam, D.Demille, Loryn, Kuntry Bumpken, Vadia, U-boat, Tjaeden, Dragon Fly, pterath, BarbaraJ, Shir Hasirim, Digitalbias, Spink Longfellow, amyface, Richard „Kapitan Goradel” Gordon, Swiggly, Dawn Cawley, Drerio, David B, Mi’chelle Trammel, Matthew R Carlin, Ollie Tabooger, John Palmer, Henrik Nyh i nierozpuszczalny Peter Ahlstrom.
Jeśli chodzi o wydanie w skórzanej oprawie z Dragonsteel, chciałbym podziękować Peterowi Ahlstromowi za wagę, którą przywiązywał do szczegółów. Nie tylko doskonale zajmuje się recenzowaniem i redagowaniem tych wydań jubileuszowych, ale poświęca mnóstwo czasu składowi, by każde słowo, zdanie i akapit wyglądały doskonale na stronie. Czyni cuda niezależnie od okoliczności i za to jestem mu wdzięczny.
Kierownik artystyczny Isaac Stewart zaprojektował książkę, którą macie w rękach i zatrudnił utalentowaną grupę ilustratorów, by ożywili świat Rozjemcy. Są to Ben McSweeney, Shawn Boyles, Bryan Mark Taylor, Howard Lyon, Magali Villeneuve, Miranda Meeks i Micah Epstein. Dziękuję wam za inspirujące i piękne wizje.
Chciałbym szczególnie podziękować Jianowi Guo i Danowi dos Santosowi za pracę nad tym tomem. Wspaniałe inicjały Jiana Guo zaczynają każdy rozdział i sprawiają, że wygląda jak iluminowany manuskrypt, co mnie zachwyca.
Dan dos Santos powtarza swoją rolę jako główny ilustrator Nalthis – jego nowe wyklejki w tym tomie to prawdziwe dzieła sztuki, a ilustracje wewnętrzne są cudowne. Dziękuję, Dan, że nadal z nami współpracujesz.
Bill Wearne z drukarni American Print & Bindery pracował niezmordowanie, by znaleźć właściwe materiały i procesy, by to wydanie stało się rzeczywistością. Chcielibyśmy podziękować również wszystkim ciężko pracującym w okopach, którzy te książki drukowali, przycinali, kolacjonowali, zszywali, oprawiali, pakowali w folię i przygotowywali do wysyłki. Każde z was jest bohaterem.
W końcu nie zapominajmy o ekipie, która zabiera te książki z magazynu, pakuje je i wysyła czytelnikom, a są to: Kara Stewart, Mem Grange, Jacob Chrisman, Lex Willhite, Michael Bateman, Hoe Deardeuff, Erika Marler i Christi Jacobsen.PROLOG
Prolog
To zabawne, pomyślał Vasher, że tak wiele historii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrącają mnie do więzienia.
Trzej wartownicy zaśmiali się rubasznie i z głośnym brzękiem zamka zatrzasnęli celę. Vasher podniósł się z podłogi i otrzepał z kurzu. Poruszył ramieniem i skrzywił się. Dolna połowa drzwi była wykonana z twardego drewna, ale nieco wyżej widniała w nich stalowa krata, przez którą zobaczył, jak trzej strażnicy otwierają jego worek i przeglądają zawartość.
Jeden z nich zauważył spojrzenie Vashera. Był potężny, przerośnięty do prawdziwie zwierzęcych rozmiarów, miał ogoloną głowę i brudny mundur, na którym ledwie tylko można było rozpoznać jaskrawą żółć i błękit, barwy straży miejskiej T’Telir.
Te jasne, intensywne barwy, przemknęło Vasherowi przez głowę. Znów muszę się do nich przyzwyczaić. W każdym innym mieście, w dowolnym innym królestwie, aż tak żywe kolory wyglądałyby na żołnierzach niedorzecznie. Teraz jednak był w Hallandren, w Krainie Bogów, którzy Powrócili, ziemi Nieżywych, badań nad BioChromą i – oczywiście – kolorów.
Barczysty strażnik zostawił zabawę rzeczami Vashera towarzyszom i podszedł do celi.
– Mówią, że niezły z ciebie twardziel – zagaił, mierząc więźnia spojrzeniem.
Vasher nie zareagował.
– Karczmarz twierdzi, że sam jeden pokonałeś dwudziestu chłopa – wartownik podrapał się po brodzie. – Na moje oko nie wyglądasz na takiego. Tak czy inaczej, powinieneś wiedzieć, że na kapłana nie wolno podnosić ręki. Wszyscy pozostali spędzą noc w ciupie. Ale ty, no cóż… zawiśniesz. Bezbarwny głupcze.
Vasher odwrócił się od drzwi. Cela była urządzona jak wszystkie inne, które widział w życiu. Bez polotu. Światło wpadało do środka przez cienką szczelinę otwierającą się u góry jednej ze ścian. Porośnięte mchem mury ociekały wodą. W kącie leżało naręcze przegniłej słomy.
– Ignorujesz mnie? – rzucił strażnik i podszedł bliżej kraty.
Barwy na jego mundurze nabrały intensywności, jakby nagle go zalało mocniejsze światło. Zmiana jednak nie była wyraźna. Vasherowi nie pozostało wiele Oddechów, więc jego aura nie wpływała zbyt silnie na kolory otaczających go przedmiotów. Wartownik nic nie zauważył – podobnie, jak nie zwrócił uwagi na to zjawisko w karczmie, w której razem z kolegami zgarnął Vashera z podłogi, po czym razem wrzucili go do swojego wózka. Zmiana intensywności barw była na tyle słaba, że wyłowienie jej okiem przeciętnego człowieka graniczyło z niemożliwością.
– A to co znowu? – odezwał się jeden z mężczyzn przetrząsających worek.
Vasherowi od zawsze wydawało się niezwykle ciekawe, że faceci strzegący lochów okazywali się zazwyczaj równie źli lub nawet gorsi od tych, których pilnowali. Istniała oczywiście możliwość, że był to element większego planu. Społeczeństwu jako całości nie sprawiało różnicy, czy tego pokroju ludzie siedzą w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w więzieniach, z dala od uczciwych ludzi.
O ile ci ostatni w ogóle istnieją.
Strażnik wyciągnął z worka Vashera długi, owinięty w białą lnianą płachtę przedmiot. Odwinął go i aż zagwizdał ze zdumienia. Spod materiału wyjrzał smukły miecz o wąskim ostrzu, ukryty w srebrnej pochwie. Rękojeść była jednolicie czarna.
– Jak myślicie, komu on to ukradł?
Dowódca wartowników obrzucił więźnia uważnym spojrzeniem, prawdopodobnie zastanawiając się, czy ma do czynienia z arystokratą. W samym Hallandren arystokracja nie istniała, ale w wielu sąsiednich królestwach aż się roiło od lordów i szlachetnie urodzonych dam. Tylko jaki lord paradowałby po T’Telir w znoszonym brązowym płaszczu, z niechlujną brodą i butach noszących ślady wieloletnich wędrówek? Strażnik odwrócił się wreszcie, zapewne dochodząc do wniosku, że Vasher nie jest lordem.
Miał rację. I jednocześnie bardzo się mylił.
– Pokaż mi to – rzucił dowódca i odebrał koledze miecz. Mruknął cicho, wyraźnie zaskoczony, że ostrze było tak lekkie. Obrócił broń w dłoni i zauważył zatrzask zabezpieczający klingę przed wysunięciem z pochwy. Otworzył go.
Barwy w pomieszczeniu nabrały głębi i wyrazu. Nie stały się jaśniejsze – nie w ten sposób, w jaki pojaskrawiały kolory na kamizelce wartownika, kiedy podszedł do celi Vashera. Zrobiły się po prostu silniejsze. Ciemniejsze. Czerwienie przeobraziły się w karmazynowe plamy. Żółć zhardziała i przemieniła się w złoto. Błękity zbliżyły się do odcieni granatu.
– Ostrożnie, przyjacielu – przestrzegł Vasher. – Ta zabawka potrafi być niebezpieczna.
Strażnik podniósł wzrok. Zawahał się, po czym prychnął niewyraźnie pod nosem i odszedł od celi, nie wypuszczając miecza z dłoni. Pozostała dwójka wartowników zabrała ze sobą worek i ruszyli korytarzem za dowódcą. Zniknęli w wartowni.
Rozległ się trzask zamykanych drzwi. Vasher natychmiast uklęknął przy stercie słomy, z której wybrał kilka mocnych i długich ździebeł. Ze swojego płaszcza – który u dołu zaczynał się miejscami pruć – wysnuł kilka nici i związał słomę na kształt niewielkiej, wysokiej może na trzy cale figurki o prostych ramionach i nogach. Wyrwał sobie włos i przyłożył do głowy słomianego człowieczka, po czym sięgnął do buta i wyciągnął z cholewy wspaniały, czerwony szal.
Uwolnił swój Oddech.
Wypłynął z niego – rozchodząc się, rosnąc w powietrzu, przejrzysty, choć jednocześnie lśniący, przypominający nieco oświetloną słonecznymi promieniami plamę oliwy, rozlewającą się na powierzchni wody. Vasher wyraźnie czuł, jak opuszcza jego ciało: BioChromatyczny Oddech, jak nazywali go uczeni. Większość ludzi mówiła po prostu Oddech. Każdy takim dysponował. Przynajmniej w większości wypadków – jedna osoba, jeden Oddech.
Vasher miał ich około pięćdziesięciu, co stanowiło liczbę ledwie pozwalającą mu osiągnąć poziom Pierwszego Wywyższenia. Teraz, z tak niewieloma Oddechami czuł się ubogi w porównaniu z ilością, jaką miał do dyspozycji dawniej, choć wielu innych uznałoby posiadanie pięćdziesięciu za wielki skarb. Niestety, nawet proste Przebudzenie niewielkiej figurki sporządzonej z organicznego materiału – z wykorzystaniem części własnego ciała jako ogniska – wyczerpało około połowy jego Oddechów.
Mały, słomiany ludzik drgnął i zaczął wchłaniać w siebie BioChromę. Połowa trzymanego przez Vashera czerwonego szala spłowiała, stała się szara. Vasher pochylił się – skupił na poleceniu, które zamierzał wydać figurce – i dokończył całości, wypowiadając Rozkaz.
– Przynieś klucze – rzucił wyraźnie.
Ludzik wstał i unosząc jedyną brew, spojrzał na swego twórcę.
Vasher wskazał palcem na wartownię, z której dobiegły go zaskoczone okrzyki.
Nie zostało mi już wiele czasu, pomyślał.
Figurka rozpędziła się po posadzce celi, wybiła w powietrze i wyskoczyła na zewnątrz pomiędzy prętami zakratowanego okienka w drzwiach. Vasher zdjął płaszcz i rozłożył go na podłodze. Materiał był skrojony na kształt ludzkiego ciała – poznaczonego teraz rozcięciami pasującymi do blizn na ciele właściciela. Otwory w kapturze odpowiadały oczom Vashera. Im bardziej materiał przypominał człowieka, tym mniej Oddechów potrzeba było do jego Przebudzenia.
Vasher pochylił się i próbował nie przypominać sobie czasów, kiedy miał tyle Oddechów, by nie przejmować się kształtem czy skupieniem przy Przebudzeniu. To było bardzo dawno temu. Skrzywił się, wyrwał z głowy jeszcze jeden włos i przytknął go do kaptura.
Znów wypuścił BioChromę.
Ta czynność wyczerpała wszystkie jego pozostałe Oddechy. Płaszcz zadrżał, szal stał się już zupełnie szary – sam Vasher poczuł się… bezbarwny. Utrata Oddechu nie była śmiertelna. Co więcej, dodatkowe Oddechy, z których właśnie skorzystał, też kiedyś należały do innych ludzi. Vasher nie miał pojęcia kim byli; nie zebrał tej BioChromy samodzielnie. Dostał ją. Jak zawsze. Oddechu nie można było nikomu odebrać przemocą.
A jednak utrata BioChromy zmieniła sposób, w jaki postrzegał świat. Barwy nie wydawały się już tak jaskrawe. Przestał wyczuwać tłumy przechadzających się ludzi w mieście leżącym powyżej, co zazwyczaj było dlań stanem normalnym. Była to ta sama świadomość obecności innego człowieka, jaką odczuwają wszyscy – taka jak ostrzegawcze przeczucie, które otrzymujemy we śnie, gdy ktoś wchodzi do pokoju. Tego rodzaju zmysł Vasher miał zwykle pięćdziesiąt razy silniejszy.
A teraz go stracił. Wraz z Oddechem wessanym przez słomianą figurkę i płaszcz, udzielającym im siły.
Płaszcz zadrżał. Vasher się pochylił.
– Chroń mnie – Rozkazał i płaszcz znieruchomiał. Vasher wstał i włożył go na powrót.
Pod celą pojawił się słomiany człowieczek. Niósł ze sobą wielkie koło z kluczami. Nogi figurki były splamione czerwienią. Szkarłatna barwa krwi wydawała się teraz Vasherowi niecodziennie przytłumiona.
Zabrał klucze.
– Dziękuję – powiedział.
Zawsze im dziękował. Nie wiedział dlaczego, zwłaszcza że chwilę potem zrobił coś jeszcze.
– Twój Oddech do mnie – Rozkazał i dotknął piersi słomianego ludzika, który pozbawiony życia natychmiast padł na podłogę.
Vasher odzyskał swój Oddech. Znajomy zmysł świadomości obecności innych, powrócił, wraz z wrażeniem bycia połączonym, dopasowanym do świata. Oddech mógł odebrać figurce jedynie dlatego, iż sam ją stworzył, sam ją Przebudził. Przebudzeń tego rodzaju rzadko dokonywało się na stałe. Najczęściej oddawał swoją BioChromę przedmiotom, a potem ją odbierał.
Jeśli wziąć pod uwagę potęgę, jaką dysponował kiedyś, dwadzieścia pięć Oddechów stanowiło śmiechu wartą liczbę. Niemniej w porównaniu z niczym, wydawało się niezmiernym skarbem. Zadrżał z emocji, jakie towarzyszyły przyjęciu BioChromy.
Krzyki z wartowni umilkły. W lochu zapadła cisza. Wiedział, że musi działać szybko.
Vasher przełożył rękę przez kraty i przekręcił klucz w zamku. Pchnął grube drzwi i szybko wyszedł na korytarz, zostawiając za sobą zapomnianą figurkę. Nie udał się do wartowni – ani do widniejącego za nią wyjścia – skręcił na południe, zmierzając w głąb lochu.
Ta część jego planu była obarczona największym stopniem ryzyka. Odnalezienie tawerny uczęszczanej przez kapłanów Opalizujących Odcieni okazało się proste. Sprowokowanie karczemnej burdy – i zaatakowanie wspomnianego przez strażnika kapłana – było równie łatwe. W Halladren osoby duchowne traktowano bardzo poważnie, przez co Vasher nie trafił do podrzędnego aresztu, ale zasłużył sobie na wycieczkę do lochu Króla-Boga.
Gatunek ludzi, jakich przeznaczano do pilnowania więźniów znał na tyle dobrze, że był niemal pewien, że spróbują wyciągnąć Krew Nocy z pochwy. A tego właśnie potrzebował, by odwrócić ich uwagę i zdobyć klucze.
Teraz jednak czekała go niemożliwa do przewidzenia część planu.
Zatrzymał się. Przebudzony płaszcz cicho szeleścił. Odszukanie właściwej celi nie było trudne – większa część otaczających ją kamiennych murów była wyprana z kolorów. Zarówno drzwi, jak i ściany pokrywała mdła szarość. W takich miejscach trzymano Rozbudzających – brak koloru wykluczał możliwość dokonania Przebudzenia. Vasher podszedł do celi i zajrzał do środka. Pod sufitem kołysał się zawieszony za ręce mężczyzna. Nagi i skuty łańcuchami. Jego opalenizna wydawała się Vasherowi niezwykle intensywna, sińce na ciele wyglądały jak jaskrawe plamy fioletu i błękitu.
Więzień był zakneblowany. Kolejne zabezpieczenie. Aby przeprowadzić udane Przebudzenie, potrzebne były trzy rzeczy: Oddech, barwa i Rozkaz. Niektórzy zwali to Harmoniką i Odcieniami. Opalizujące Odcienie, wzajemna relacja pomiędzy dźwiękiem i barwą. Rozkaz należało wypowiedzieć głośno i wyraźnie w ojczystym języku Rozbudzającego – wszelkie zająknięcia lub niestarannie wyartykułowany dźwięk udaremniłyby Przebudzenie. Oddech wydostałby się na zewnątrz, lecz przedmiot pozostałby martwy.
Vasher otworzył celę kluczem z kółka i wszedł do środka. Gdy zbliżył się do więźnia, aura wiszącego rozjaśniła kolory jego stroju. Tak silną aurę dostrzegłby każdy, choć dla człowieka, który dostąpił Pierwszego Wywyższenia było to jeszcze łatwiejsze.
Nie była to najmocniejsza BioChromatyczna aura, jaką Vasher widział w swym życiu – silniejsze należały do Powracających, czczonych w Hallandren jak bogowie. Niemniej BioChroma wiszącego robiła duże wrażenie i była o wiele silniejsza niż ta, która otaczała Vashera. Więzień dysponował wieloma Oddechami. Setkami setek Oddechów.
Wisiał, delikatnie kołysząc się na łańcuchach. Przyglądał się Vasherowi. Zakneblowane usta krwawiły wskutek odwodnienia. Vasher wahał się tylko przez chwilę, po czym wyciągnął rękę i wyjął knebel z ust mężczyzny.
– Ty… – szepnął więzień i zakaszlał. – Przyszedłeś mnie uwolnić?
– Nie, Vahr – odpowiedział cicho Vasher. – Przyszedłem, żeby cię zabić.
Vahr prychnął. Niewola odbiła się na nim mocnym piętnem. Gdy Vasher widział go ostatnio, wydawał się o wiele bardziej mięsisty. Sądząc po jego wychudłym wysuszonym ciele musiał być przez dłuższy czas przetrzymywany o głodzie. Całe jego ciało pokrywały świeże rany, sińce i oparzenia. Zarówno cierpienie, jak i niepokój w podkrążonych oczach Vahra świadczyły o jego poważnym stanie. Oddech można było przekazać jedynie dobrowolnie, za pomocą świadomie wydanego Rozkazu. Nikt jednak nie powiedział, że nie można kogoś do wydania takiego Rozkazu odpowiednio zachęcić.
– A więc – wychrypiał więzień – osądziłeś mnie. Tak samo jak wszyscy.
– Nie interesuje mnie twój nieudany bunt. Chcę od ciebie tylko Oddechu.
– Ty i cały dwór Hallandren.
– Owszem. Ale nie oddasz go jednemu z Powracających. Przekażesz go mnie. W zamian za to, że cię zabiję.
– To raczej kiepski interes. – W głosie Vahra zabrzmiała wyzuta z emocji hardość, której Vasher nie słyszał, kiedy się ostatnio spotkali.
To dziwne, przemknęło mu przez myśl, że wreszcie, po tym wszystkim, dostrzegłem w nim coś, z czym potrafię się identyfikować.
Vasher trzymał się od Vahra na bezpieczną odległość. Teraz, kiedy więzień mógł już mówić, był też w stanie wydawać Rozkazy. Choć z drugiej strony dotykał jedynie metalowych łańcuchów, a metal niełatwo było Przebudzić. Nigdy nie był żywy, a kajdany były dalekie kształtem od człowieka. Nawet u szczytu swej mocy, Vasherowi udało się Przebudzić metal jedynie kilka razy. Oczywiście bardzo potężni Rozbudzający potrafili budzić przedmioty, których nie dotykali, a które znajdowały się w zasięgu ich głosu. To jednak wymagało Dziewiątego Wywyższenia, a tylu Oddechów nie posiadał nawet Vahr. Co więcej, Vasher wiedział o tylko jednej osobie, która miała ich wystarczająco wiele: sam Król-Bóg.
Najprawdopodobniej zatem był bezpieczny. Vahr dysponował olbrzymią liczbą Oddechów, ale nie miał czego Przebudzić. Vasher spokojnie okrążył wiszącego. Nie potrafił wzbudzić w sobie ani cienia współczucia dla więźnia. Vahr zasłużył na ten los. Kapłani nie chcieli pozwolić mu umrzeć. Miał w sobie zbyt wiele Oddechów. Gdyby zginął, całe to bogactwo odeszłoby wraz z nim. Na zawsze i nieodwracalnie.
I nawet władcy Hallandren – w którym panowały bardzo surowe prawa dotyczące przekazywania i sprzedaży Oddechów – nie chcieli zmarnować takiego skarbu. Pragnęli tej BioChromy do tego stopnia, że odłożyli nawet egzekucję tak znanego przestępcy, jakim był Vahr. Teraz było jednak zupełnie możliwe, że wkrótce zaczną żałować, iż nie pozostawili przy nim silniejszej straży.
A Vasher czekał na podobną okazję od dwóch lat.
– No więc? – spytał Vahr.
– Daj mi Oddech, Vahr – rzucił Vasher i zbliżył się o krok.
Vahr mruknął coś pod nosem i powiedział:
– Wątpię, żebyś był równie zdolny jak kaci Króla-Boga, Vasher, a im opieram się już od dwóch tygodni.
– Zdziwiłbyś się. Ale to nie ma znaczenia. Oddasz mi swój Oddech. Wiesz, że masz tylko dwie możliwości. Albo dostanę go ja, albo dostaną go oni.
Vahr wisiał na łańcuchach. Obracał się wolno. Milczał.
– Nie masz wiele czasu do namysłu – podjął Vasher. – W każdej chwili ktoś może znaleźć martwych wartowników. Podniosą alarm. Zostawię cię tutaj i znów poddadzą cię torturom i kiedyś w końcu złamią. I cała twoja moc przejdzie na własność ludzi, których przysięgałeś zniszczyć.
Vahr wpatrywał się w podłogę. Vasher pozwolił mu się zastanawiać przez kilka chwil w ciszy, obserwował, jak do więźnia dociera prawdziwy obraz sytuacji. Wreszcie Vahr uniósł wzrok na Vashera.
– Ta… rzecz, którą nosisz. Jest tu? W mieście?
Vasher skinął głową.
– Te wrzaski sprzed chwili? To ona je spowodowała?
Vasher skinął raz jeszcze.
– Jak długo zostaniesz w T’Telir?
– Jakiś czas. Może rok.
– Użyjesz tego przeciwko nim?
– To, co zrobię, to moja sprawa, Vahr. Dobijemy targu czy nie? Szybka śmierć w zamian za twój Oddech. Mogę obiecać ci jedno. Twoi wrogowie go nie dostaną.
Vahr umilkł.
– Jest twój – powiedział wreszcie.
Vasher wyciągnął rękę i dotknął dłonią czoła więźnia – uważał przy tym, by nie dotknąć ciała Vahra żadną częścią swego stroju, z którego Vahr mógłby zaczerpnąć potrzebny do Przebudzenia kolor.
Vahr przestał się ruszać. Wyglądał na zupełnie zrezygnowanego. Po chwili, gdy Vasher zaczynał się już niepokoić, że więzień zmienił zdanie, ten uwolnił swoją BioChromę. Opuściły go barwy. Piękna Opalizacja, aura, która sprawiała, że mimo ran i siniaków wyglądał majestatycznie, wypłynęła z jego ust i zawisła w powietrzu, migocząc jak poranna mgła. Vasher zamknął oczy i wchłonął ją w siebie.
– Moje życie do twojego – rozkazał Vahr. W jego głosie zamajaczyła rozpacz. – Mój Oddech staje się twoim.
Oddech wpłynął w Vashera i wszystko znów stało się jaskrawe i żywe. Brązowy płaszcz nabrał głębi, nasyciły go kolory. Krew na podłodze stała się intensywnie czerwona, płonęła niczym ogień. Nawet skóra Vahra wydawała się teraz malarskim arcydziełem – jej powierzchnia, poznaczona czarnymi włosami, błękitnymi otarciami i czerwonymi ranami. Wiele lat upłynęło od ostatniego razu, kiedy Vasher doświadczył tak głębokiego poczucia… życia.
Jęknął i osunął się na kolana, czując przepełniającą go energię. Żeby nie upaść na kamienną podłogę, musiał podeprzeć się ręką. Jak mogłem bez tego żyć? – pomyślał.
Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę jego zmysły nie wyostrzyły się ani trochę, stał się po prostu o wiele bardziej świadomy i uważny. Uwrażliwiony. Docierało do niego potężne piękno doznań. Gdy dotknął kamienia, zachwycił się jego szorstką fakturą. A szum wiatru dolatujący przez wąskie okno więzienia? Czy zawsze był tak melodyjny? Jak mógł tego nie słyszeć?
– Dotrzymaj swojej części umowy – powiedział Vahr.
Vasher docenił dźwięk jego głosu, piękno każdej głoski, ich wewnętrzną harmonię. Uzyskał słuch doskonały. Był to dar dla każdego, kto osiągał Drugie Wywyższenie. Dobrze będzie znów z nim żyć.
Oczywiście, gdyby chciał, mógł w każdej chwili osiągnąć nawet i Piąte Wywyższenie, ale wymagało to kilku ofiar, których nie chciał ponosić. Zmuszał się więc, by zrobić to w staromodny sposób, zbierając Oddechy od ludzi takich jak Vahr.
Podniósł się i wyciągnął odbarwiony szal, z którego skorzystał przedtem. Zarzucił go na szyję Vahra i wypuścił BioChromę.
Nie bawił się w nadawanie materiałowi ludzkiego kształtu, nie musiał też używać własnych włosów czy skóry w charakterze ogniska – musiał jednak zaczerpnąć koloru ze swojej koszuli.
Spojrzał w pełne rezygnacji oczy więźnia.
– Dusić rzeczy – rozkazał Vasher, dotykając drgającego szala.
Materiał skręcił się natychmiast, wykorzystując przy tym dużą – choć teraz już nieistotną – liczbę Oddechów. Owinął się wokół szyi Vahra i zacisnął, dławiąc ofiarę. Vahr nie walczył, nawet nie jęknął. Po prostu patrzył nienawistnie na Vashera, aż oczy wyszły mu z orbit, i umarł.
Nienawiść. W swoim czasie Vasher zaznał jej wiele. Wyciągnął rękę i odzyskał Oddech z szala, po czym zostawił w celi kołyszące się ciało więźnia. Cicho przeszedł przez loch, wciąż podziwiając barwę drewna i kamieni. Po kilku chwilach zauważył w korytarzu nowy kolor. Czerwień.
Ominął kałużę krwi, która ciekła po nierównej podłodze lochu, i wszedł do wartowni. Trzej strażnicy już nie żyli. Jeden z nich siedział na krześle. Krew Nocy, wciąż w ostro zakończonej pochwie, tkwił w piersi trupa. Spod srebra było widać mniej więcej cal czarnego ostrza.
Vasher ostrożnie wsunął broń do pochwy i zapiął zatrzask.
_Sprawiłem się dziś bardzo dobrze_ – rozległo się w jego myślach.
Nie odpowiedział.
_Zabiłem ich wszystkich_ – ciągnął Krew Nocy. _Nie jesteś ze mnie dumny?_
Przyzwyczajony do niecodziennego ciężaru ostrza Vasher podniósł broń jedną ręką. Zabrał też swą torbę i zarzucił ją na ramię.
_Wiedziałem, że będziesz zachwycony_, dodał z zadowoleniem miecz.ROZDZIAŁ 2
2
Oszołomiona Siri siedziała w trzęsącym się powozie. Jej ojczysta ziemia z każdym podskokiem kół oddalała się coraz bardziej.
Minęły już dwa dni, a ona wciąż nie rozumiała. Przecież to była rola Vivenny. Wszyscy o tym wiedzieli. Kiedy przyszła na świat, w Idris hucznie świętowano. Król uczył ją wszystkiego od dnia, w którym postawiła pierwszy krok: studiowała zasady życia dworskiego i reguły polityki. Fafen, druga córka Dedelina, także się tego wszystkiego uczyła, na wypadek gdyby Vivenna umarła przed dniem swego ślubu. Ale nie Siri. Ona przecież od zawsze była zbędna. Nieważna.
I to się właśnie skończyło.
Wyjrzała za okno. Ojciec wybrał dla niej najładniejszy powóz królestwa – wraz z eskortą honorową składającą się z dwudziestu żołnierzy. Jechali na południe. Razem z namiestnikiem i kilkoma posługaczami tworzyli najwspanialszy orszak, jaki Siri kiedykolwiek widziała. Graniczyło to z ostentacją, która zapewne by dziewczynę zachwyciła, gdyby tylko nie oznaczała dla niej rozstania z Idris.
Nie tak miało być, myślała. Zupełnie nie tak.
A jednak stało się.
Nic nie miało sensu. Powóz trząsł wściekle, ale Siri siedziała zupełnie zobojętniała. Mogli chociaż, narzekała w myślach, wysłać mnie konno, a nie zmuszać do więdnięcia w tym powozie.
Niestety, wjazd wierzchem nie był odpowiednio godnym sposobem wkroczenia do Hallandren.
Hallandren.
Siri poczuła, jak włosy bieleją jej ze strachu. Wysłano ją do Hallandren! Do królestwa, którego mieszkańcy przeklinają co drugi oddech. Swego ojca nie zobaczy przez długi czas, albo i wcale. Nie będzie już mogła rozmawiać z Vivenną, nie posłucha nauczycieli, nie złaja jej Mab, nie będzie jeździć na wierzchowcach z królewskiej stajni, nie poszuka kwiatków w dziczy, nie pomoże w kuchni. Za to…
Za to poślubi Króla-Boga. Demona z Hallandren, potwora, który nigdy nie zaczerpnął żywego oddechu. W Hallandren jego władza nie była niczym ograniczona. Mógł wydać rozkaz stracenia dowolnej osoby wiedziony choćby tylko przelotnym kaprysem.
Ale ja będę bezpieczna, prawda? – przemknęło jej przez myśl. Będę przecież jego żoną.
Żoną. Wychodzę za mąż. Och, Austre, Boże Kolorów… – pomyślała, czując się coraz gorzej. Zwinęła się, podciągnęła kolana pod brodę – jej włosy stały się tak białe, że niemal lśniły – i położyła się na siedzeniu. Nie była pewna, czy tak bardzo trzęsie się niepowstrzymanie zmierzający na południe powóz, czy ona sama.
***
– Myślę, że powinieneś się jeszcze raz nad tym zastanowić, ojcze – powiedziała spokojnie Vivenna, siedząc obyczajnie – tak jak ją nauczono – z dłońmi na kolanach.
– Zastanawiałem się nad tym nie raz, Vivenno – odparł król Dedelin i machnął ręką. – Decyzja już zapadła.
– Siri nie ma odpowiedniego przygotowania.
– Poradzi sobie – odpowiedział ojciec, przeglądając leżące na biurku dokumenty. – Tak naprawdę musi tylko urodzić dziecko. Jestem pewien, że akurat do tego ma odpowiednie przygotowanie.
Co wobec tego z moimi naukami? – zastanowiła się Vivenna. Dwadzieścia dwa lata przygotowań? Po co było to wszystko, skoro tak naprawdę chodziło jedynie o zapewnienie odpowiedniej macicy?
Jej włosy pozostały czarne, głos opanowany, twarz spokojna.
– Siri jest zapewne zrozpaczona – zauważyła. – Nie wiem, czy będzie w stanie poradzić sobie z tym emocjonalnie.
Dedelin podniósł wzrok – jego włosy pojaśniały nieco, poczerwieniały – czerń umykała z nich, jak spływająca z płótna farba. Wyraźne świadectwo irytacji.
Jej wyjazd bardziej go martwi, niż sam to przyznaje, przemknęło Vivennie przez myśl.
– Tak będzie najlepiej dla naszych poddanych, Vivenno – powiedział król, z wyraźnym wysiłkiem walcząc o przywrócenie czerni swej fryzurze. – Jeśli wybuchnie wojna, będziesz naszemu królestwu potrzebna tutaj, na miejscu. W Idris.
– A co się stanie z Siri? Jeśli wybuchnie wojna?
Ojciec umilkł.
– Może jednak nie wybuchnie – odezwał się po chwili.
Austre… – pomyślała wstrząśnięta Vivenna. On sam w to nie wierzy. Jest przekonany, że posłał ją na śmierć.
– Wiem, o czym myślisz – odezwał się władca, na powrót przykuwając jej uwagę. Patrzyła tak poważnie. – Jak mogłem dokonać takiego wyboru? Jak mogłem posłać ją na śmierć, a ciebie zachować przy życiu? Nieważne, co myślą inni. Nie wybierałem, kierując się względami osobistymi. Podjąłem decyzję, która okaże się najlepszą dla Idris, jeśli dojdzie do wojny.
Kiedy dojdzie do wojny, przemknęło Vivennie przez myśl. Spojrzała Dedelinowi w oczy.
– To ja miałam tej wojnie zapobiec, ojcze! Miałam zostać żoną Króla-Boga! Miałam z nim mówić, przekonać go. To mnie nauczono tajników polityki, to ja poznałam ich obyczaje, ja…
– Zapobiec wojnie? – Ojciec przerwał jej pytaniem. Do księżniczki dopiero teraz dotarło, jak arogancko musiały zabrzmieć jej słowa. Odwróciła wzrok.
– Vivenna, dziecko moje – ciągnął Dedelin. – Tej wojnie nie można zapobiec. Do tej pory powstrzymywała ich tylko obietnica córki z królewskiego rodu. Odesłanie Siri może zyskać nam nieco czasu. Może… może jednak nic się jej nie stanie, nawet, kiedy rozgorzeje wojna. Może uznają, że jej krew jest na tyle cenna, że zostawią ją przy życiu, na wypadek, gdyby jej pierworodne dziecko umarło. – Na twarzy władcy odmalowało się wahanie. – Tak, może to wcale nie o Siri powinniśmy się bać, tylko…
„O siebie”, dokończyła w duchu Vivenna. Nie była wtajemniczona we wszystkie szczegóły wojennych przygotowań ojca, ale wiedziała dosyć. Idris nie było w nadchodzącym starciu faworytem. W razie otwartego konfliktu z Hallandren nie istniała zbyt duża szansa zwycięstwa. Wojna przyniesie katastrofę dla ich ludu i ich sposobu życia.
– Ojcze, ja…
– Proszę, Vivenno… – przerwał jej cicho. – Nie jestem już w stanie o tym mówić. Odejdź. Porozmawiamy później.
Później. Kiedy Siri będzie już daleko i nie uda się jej sprowadzić z powrotem. A jednak Vivenna wstała. Była posłuszna, tak ją wychowano i nauczono. Tym właśnie różniła się od młodszej siostry.
Wyszła z gabinetu ojca, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez drewniany pałac, udając, że nie widzi wokół siebie spojrzeń i nie słyszy szeptów. Poszła do swojej komnaty – małej i pozbawionej ozdób – gdzie usiadła na łóżku, z rękami na kolanach.
Nie zgadzała się ze swoim ojcem. Wiedziała, że mogła mieć wpływ na sytuację. Miała przecież zostać żoną Króla-Boga. To oznaczało pewne wpływy na dworze. Wszyscy dobrze wiedzieli, że jeśli chodzi o politykę wobec własnych poddanych Król-Bóg jest nieprzejednany, ale jego żona z pewnością mogła odegrać pewną rolę w obronie interesów swego ludu.
I jej ojciec z tego wszystkiego zrezygnował?
On naprawdę musi wierzyć, że nic nie jest w stanie powstrzymać inwazji, uznała. Wskutek tego odesłanie Siri stało się tylko kolejnym manewrem politycznym, mającym na celu zyskanie czasu. Idris od dziesięcioleci nie robiło nic innego. Tak czy inaczej, jeśli poświęcenia królewskiej córki nie można było uniknąć, to i tak była to rola, którą powinna była odegrać Vivenna. To przecież ona od zawsze szykowała się do poślubienia Króla-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna.
Nie czuła wdzięczności za ocalenie. Nie wydawało się jej też, że bardziej przysłuży się Idris, zostając w Bevalis. W razie śmierci ojca, o wiele lepszym przywódcą na czas wojny byłby Yarda, nie ona. Poza tym Ridger – młodszy brat Vivenny – od lat przygotowywał się do przejęcia tronu po Dedelinie.
Została ocalona bez powodu. W pewien sposób zabolało ją to jak kara. Przez całe życie słuchała, przygotowywała się, uczyła i ćwiczyła. Wszyscy chwalili, wszyscy powtarzali, że jest doskonała. Dlaczego więc nie pozwolono jej służyć Idris zgodnie z planem?
Na te pytania nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Siedziała z rękami na kolanach i martwiła się, myśląc o straszliwej prawdzie. Najważniejszy cel życia został jej skradziony i oddany w cudze ręce. Ona stała się teraz zbędna. Bezużyteczna.
Nieważna.
***
– Co on sobie myśli? – syknęła Siri, wychylając się do połowy z okna powozu, który turkotał na bitej drodze.
Obok pojazdu maszerował młody żołnierz. W popołudniowym świetle wyglądał na zawstydzonego.
– No pomyśl tylko – ciągnęła Siri. – Wysłał mnie, żebym wyszła za króla Hallandren. To głupie, prawda? Z pewnością słyszałeś o tym, jak ja się zachowuję. Uciekam, kiedy nikt nie patrzy. Unikam lekcji. Wściekam się, do jasnych Kolorów!
Strażnik rzucił jej przelotne spojrzenie, ale poza tym nie zareagował. Siri to nie przeszkadzało. Nie wściekała się na niego. Wściekała się po prostu. Wisiała za oknem niebezpiecznie wychylona, czuła, jak wiatr igra z jej włosami – długimi, prostymi, czerwonymi – i podsycała swój gniew. Wściekłość pomagała jej powstrzymać płacz.
Dni mijały i zielone wiosenne wzgórza Wyżyny Idris z wolna znikały w oddali. Prawdopodobnie byli już w Hallandren – granica pomiędzy królestwami nie była ściśle wyznaczona, co zresztą nie zaskakiwało. Przed Wielowojniem oba stanowiły jeden organizm.
Przyjrzała się biednemu strażnikowi, którego jedynym sposobem radzenia sobie z wściekłą księżniczką było ignorowanie jej. Wreszcie cofnęła się do powozu i opadła na siedzenie. Nie powinna była go tak traktować, ale cóż, właśnie została sprzedana niczym kawałek baraniny – sprzedana wskutek klątwy dokumentu spisanego wiele lat temu, zanim przyszła na świat. Zatem, jeśli ktokolwiek miał w tej chwili prawo do wpadania w szał, to właśnie Siri.
Może to właśnie dlatego? – przyszło jej do głowy, gdy oparła skrzyżowane ręce na oknie. Może ojciec miał po prostu dość moich szaleństw i postanowił się mnie pozbyć?
To jednak wydało się jej zbyt daleko idącym podejrzeniem. W końcu istniały prostsze sposoby radzenia sobie z jej nastrojami – sposoby niewymagające wysyłania jej na obcy dwór, na którym miała reprezentować Idris. Ale w takim razie, dlaczego? Czy naprawdę uznał, że dziewczyna sobie poradzi? Zastanowiła się. To jednak śmieszna myśl. Niemożliwe, by ojciec spodziewał się, że będzie w tej roli lepsza od Vivenny. Nikt nie robił niczego lepiej od Vivenny.
Siri westchnęła i poczuła, jak jej włosy oblewają się refleksyjnym brązem. Przynajmniej widoki okazały się ciekawe i, by nie czuć narastającej frustracji, poświęciła się oglądaniu okolicy. Hallandren było krainą nizinną, porośniętą tropikalnymi lasami i pełną dziwnych wielobarwnych zwierząt. Siri słyszała od wędrowców opowieści o tym królestwie, a nawet potwierdzała te historie w kilku książkach, do których lektury została zmuszona. Wydawało się jej więc, że wie, czego powinna się spodziewać. A mimo to, kiedy wzgórza ustąpiły rozległym trawiastym równinom, a potem obok drogi zacieśniała się dżungla, Siri zaczęła rozumieć, że jest na świecie coś, czego żadne opasłe tomisko ani nawet najciekawsza opowieść nie są w stanie opisać.
Kolory. W jej górach kwiaty rosły w luźno rozrzuconych nieśmiałych kępkach, jakby same próbowały dostosować się do panującej w Idris filozofii. Tutaj pyszniły się wszędzie. Maleńkie kielichy pokrywały ziemię kolorowymi miękkimi dywanami. Wielkie różowe kwiaty zwieszały się z drzew niczym kiście owoców, rosły jedne na drugich puszystymi bukietami. W tej krainie kwitły nawet chwasty. Gdyby nie przyglądający się im z wielką nieufnością żołnierze, Siri chętnie by je zebrała.
Jeśli ja się tak boję, stwierdziła w duchu, to oni muszą czuć się jeszcze gorzej. Nie była jedyną osobą odesłaną nagle z dala od rodziny i przyjaciół. Czy ci gwardziści będą mogli powrócić? Nagle ogarnęły ją jeszcze większe wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki potraktowała młodego żołnierza.
Po przybyciu odeślę ich z powrotem, zdecydowała. I natychmiast poczuła, jak jej włosy pokrywają się bielą. Jeśli wyśle swą straż do domu, zostanie sama w mieście pełnym Nieżywych, Rozbudzających, i pogan.
Ale czy dwudziestu żołnierzy zdołałoby ją przed tym wszystkim ochronić? Lepiej będzie, jeśli choć komuś uda się wrócić do domu.
***
– A można by pomyśleć, że się ucieszysz – zauważyła Fafen – w końcu już nie musisz wychodzić za tyrana.
Vivenna wrzuciła siną jagodę do koszyka i podeszła do następnego krzewu. Fafen pracowała przy sąsiednim. Miała na sobie białą szatę mniszki. Jej głowa była ogolona do nagiej skóry. Fafen była średnią siostrą niemal pod każdym względem – w pół drogi między Siri i Vivenną jeśli chodzi o wzrost, mniej dostojna niż Vivenna, ale nie tak beztroska jak Siri. Była również nieco bardziej zaokrąglona w pewnych miejscach, co przykuwało spojrzenia pokaźnej liczby młodych mężczyzn. Niemniej fakt, że chcąc ją poślubić, sami musieliby zostać mnichami, trzymał ich na dystans. Jeśli Fafen zdawała sobie sprawę ze swej popularności, to nigdy tego nie okazywała. Decyzję o włożeniu mniszej szaty podjęła przed swymi dziesiątymi urodzinami, co jej ojciec poparł z całego serca. Każdy arystokratyczny lub po prostu bogaty ród w Idris był zobligowany mocą tradycji do odesłania jednej osoby do klasztoru. Egoizm, nawet jeśli chodziło o własną rodzinę, był niezgodny z Pięcioma Wizjami.
Siostry zbierały jagody, które Fafen miała potem rozdać potrzebującym. Palce mniszki nabrały lekko fioletowego odcienia. Vivenna pracowała w rękawiczkach. Tyle koloru na skórze byłoby poważną niestosownością.
– Tak – mówiła dalej Fafen – wydaje mi się, że źle do tego wszystkiego podchodzisz. Zachowujesz się tak, jakbyś chciała tam pojechać i poślubić tego Nieżywego potwora.
– On nie jest Nieżywy – zauważyła Vivenna. – Susebron jest Powracającym, a to wielka różnica.
– Owszem, ale jest fałszywym bóstwem. Poza tym wszyscy wiedzą jaka z niego odrażająca kreatura.
– Ale to była moja rola. To ja miałam zostać jego żoną. Fafen, to sens całego mojego życia. Bez tego jestem nikim.
– Bzdura. – Fafen pokręciła głową. – Za to teraz zamiast Ridgera ty obejmiesz tron po ojcu.
Co tylko jeszcze bardziej zakłóci naturalny porządek rzeczy, pomyślała Vivenna. Jakie mam prawo odbierać bratu ten zaszczyt?
Pozwoliła jednak dyskusji wygasnąć. Rozmawiała o tym już od dobrych kilkunastu minut i nie miała siły ciągnąć tego dalej. Postąpiła jak należy. Przedtem rzadko się zdarzało, by Vivenna czuła taką frustrację, musząc zachowywać się według zasad. Jej emocje stawały się… niestosowne.
– A co z Siri? – wyrwało się jej nagle. – Podoba ci się, jak została potraktowana?
Fafen podniosła wzrok i nieznacznie zmarszczyła brwi. Zwykle nie zastanawiała się nad sprawami, które nie dotyczyły jej bezpośrednio. Vivenna poczuła się nieco winna, nie chciała bowiem zadać tego pytania tak otwarcie, ale z Fafen nie można było rozmawiać inaczej.
– Tu masz rację – przyznała Fafen. – Nie bardzo rozumiem, dlaczego w ogóle kogoś trzeba było tam posyłać.
– To z powodu traktatu – przypomniała Vivenna. – Żeby chronić naszych poddanych.
– Naszych poddanych chroni Austre – zauważyła Fafen i podeszła do następnego krzaka.
Tylko, czy ochroni Siri? – zastanowiła się Vivenna. Biedna, niewinna, kapryśna Siri. Nigdy nie nauczyła się nad sobą panować; na Dworze Bogów w Hallandren zjedzą ją żywcem. Siri nie pojmie wymogów polityki, nie nauczy się wbijać noży w plecy, nie zrozumie fałszywych uśmiechów i kłamstw. Zostanie też zmuszona do urodzenia następnego Króla-Boga Hallandren. Ten konkretny obowiązek nie był czymś, czego Vivenna wyczekiwała szczególnie ochoczo. Byłoby to z jej strony poświęcenie, ale jej własne poświęcenie, dobrowolne, złożone w ofierze poddanym.
Tego rodzaju myśli dręczyły Vivennę, gdy razem z Fafen kończyły zbieranie jagód. Potem obie dziewczyny zeszły ze wzgórza i skierowały się ku miasteczku. Fafen, podobnie jak wszyscy mnisi, całą swą pracę poświęcała dobru innych ludzi. Pasała zwierzęta, zbierała jedzenie i sprzątała domy tych, którzy nie byli w stanie zrobić tego sami.
Vivenna, pozbawiona swego celu, nie wiedziała, co powinna robić. Mimo to po zastanowieniu doszła do wniosku, że istnieje ktoś, komu jest jeszcze potrzebna. Ktoś, kto wyjechał tydzień temu, we łzach, wystraszony, rzucając starszej siostrze pełne rozpaczy spojrzenia.
Bez względu na to, co powiedział jej ojciec, Vivenna nie była potrzebna w Idris. Tutaj była bezużyteczna, ale znała przecież mieszkańców, kulturę i społeczeństwo Hallandren. Gdy szła drogą w ślad za Fafen, w jej głowie zaczął się kształtować pewien plan.
Plan, którego żadną miarą nie można było nazwać spokojnym i opanowanym.ROZDZIAŁ 6
6
Siri wysiadła z powozu. Natychmiast zaroiło się wokół niej od służących w błękitno-srebrnych strojach. Odprowadzono ją niemal przemocą. Siri odwróciła się, patrząc z niepokojem na żołnierzy. Jej gwardziści ruszyli naprzód, ale Treledees uniósł dłoń.
– Kielich pójdzie sama – oświadczył kapłan.
Siri poczuła dźgnięcie strachu. Zrozumiała, że nadeszła właściwa pora.
– Wracajcie do Idris – poleciła swym ludziom.
– Ależ moja pani… – odezwał się dowódca eskorty.
– Nie – ucięła Siri. – Już nic więcej dla mnie nie zrobicie. Wracajcie, proszę, i przekażcie memu ojcu, że bezpiecznie dotarłam na miejsce.
Oficer spojrzał niepewnie na swych podkomendnych. Siri nie zdążyła się przekonać, czy jej usłuchali, czy nie, służące poprowadziły ją śpiesznie za zakręt długiego czarnego korytarza. Dziewczyna starała się nie okazywać lęku. Przybyła do tego pałacu na własny ślub i wciąż zamierzała wywrzeć na Królu-Bogu dobre wrażenie. Ale teraz, gdy przyszło co do czego, była przerażona. Dlaczego nie uciekła? Dlaczego nie starała się z tego jakoś wykręcić?
Teraz jednak nie było już mowy o ucieczce. Służki prowadziły ją do serca czarnego pałacu. Gdzieś za nią rozpływały się pozostałości jej dawnego życia.
Została zupełnie sama.
Na ścianach wisiały szeregi lamp z kolorowego szkła. Szli mrocznymi, wijącymi się korytarzami, i po schodach, co najmniej pięć razy. Dziewczyna starała się zapamiętać drogę, ale wkrótce całkowicie straciła orientację. Służba otaczała ją niczym gwardia honorowa. Same kobiety, choć w różnym wieku. Każda miała na sobie niebieski czepek, spod którego spływały im na plecy rozpuszczone włosy. Szły ze spuszczonymi głowami. Ich lśniące błękitne szaty powiewały luźno, także wokół piersi. Siri zarumieniła się, widząc głęboko wycięte dekolty. W Idris kobiety zakrywały nawet szyje.
Czarny korytarz otworzył się wreszcie na szeroką salę. Dziewczyna zatrzymała się niepewnie u wejścia. Kamienne ściany pomieszczenia były co prawda czarne, ale obwieszono je rdzawobrunatnymi jedwabiami. W komnacie wszystko było rdzawobrunatne – dywany i meble, a także wanny. Otaczała je posadzka z kafelków, która stopniowo wznosiła się aż do ich krawędzi.
Służące zaczęły szarpać na niej ubrania, rozbierały ją. Siri odtrąciła ich ręce. Kobiety zamarły, zaskoczone. Po chwili jednak zaatakowały ze zdwojoną energią i dziewczyna zrozumiała, że nie ma wyjścia i musi zacisnąć zęby i znieść wszystko, co z nią zrobią. Uniosła ręce, pozwalając służkom zdjąć suknię i bieliznę. Poczuła, jak czerwienią się jej włosy, wtórując zalewającemu twarz rumieńcowi. Na szczęście w pałacu było ciepło.
Jednak i tak drżała. Zmuszono ją, by stała naga, czekając na kolejne służące, które przyniosły ze sobą miary krawieckie. Trącały ją i szturchały, zdejmując miarę. Zmierzyły ją całą – talię, piersi, ramiona i biodra. Gdy i to dobiegło wreszcie końca, kobiety cofnęły się i w sali zapanowała cisza. Ze znajdującej się na środku największej wanny biły w powietrze kłęby pary. Kilka służących wskazało w tamtą stronę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki