Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Rozmowa o niebie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 grudnia 2025
30,29
3029 pkt
punktów Virtualo

Rozmowa o niebie - ebook

„Rozmowa o niebie” to zbiór szkiców literackich, pogrupowanych w trzy niezależne od siebie działy: filozofia, sztuka i sport. Wiara, miłość i fantazja jawią się tutaj jako żywe źródło inspiracji. Inspiracji, które kształtują nasze pojmowanie świata, etyki i relacji międzyludzkich, i gdzie rzeczywistość nierozerwalnie splata się ze światem czystej abstrakcji. Książka została utworzona z pomocą AI.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8440-120-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W mroźnych grudniowych wieczorach Wrocławia, gdzie Odra szepcze sekrety średniowiecznych murów, a latarnie Rynku rzucają złote aureole na brukowane ścieżki, troje wędrowców myśli spotykało się w intymnych azylach — na plebanii o zapachu kadzidła i wina mszalnego, w hotelowych pokojach o ciężkich baldachimach, w mieszkaniach pachnących dymem fajki i jaśminem pożądania. Karol, profesor filozofii naznaczony cieniem separacji, ateista o oczach głębokich jak studnie wątpliwości; Michał, ksiądz o sutannie czarniejszej niż otchłań konfesjonału, walczący z żarem celibatu; i Ewa, studentka biologii o zgrabnej sylwetce jak rzeźba Canovy, prowokatorka o zielonych oczach, w których tańczyły endorfiny i wyzwania — oni trzej, w półmroku świec i blasku kominków, splatali nici dyskusji w gobelin pytań, które dotykały esencji ludzkiej kondycji.

Tematyka ich rozmów, naznaczona winem i westchnieniami, krążyła wokół granic duszy i ciała: od niebiańskich ekstaz po piekielne meandry zdrady, od czyśćcowych ogni oczyszczenia po feudalne labirynty kościelnej hierarchii, od spowiedzi jako usprawiedliwienia żądz po wyrafinowane pieszczoty jako ścieżkę do boskiego szczęścia. Była to filozofia nie w aulach uniwersytetów, lecz w alkowach intymności — refleksja nad wiarą i rozumem, łaską i instynktem, gdzie teologia splatała się z biologią, a sakramenty z symfonią hormonów. Każde spotkanie, nawarstwiające się jak warstwy średniowiecznych fresków, obnażało nie tylko intelektualne spory, lecz i tkankę egzystencji: poszukiwanie sensu w chaosie pożądania, transcendencję w dotyku, wieczność w ulotnym dreszczu.

Lecz pod tą mozaiką idei tlił się nić uczuciowa, nierozerwalna i paląca — więź, co wykuwała się w flirtach graniczących z ekstazą, w wyznawanych fantazjach i pieszczotach, co rozmywały granice między dyskutantami. Karol i Ewa, złączeni spacerami pod gwiazdami i szeptami w parku, znajdowali w sobie ukojenie ran; Michał, rozdarty między przysięgą a żarem ciała, w ich ramionach szukał oddechu od kajdan celibatu. Ta trójka, w winie i słowach utopiona, nie dyskutowała jedynie — kochała się nawzajem w meandrach myśli i zmysłów, gdzie intelekt stawał się preludium do uniesienia, a uniesienie — metaforą boskiej jedności. „Filozofia” — tak nazwano te kroniki spotkań — to nie traktat, lecz wyznanie: dowód, że prawda rodzi się nie w samotności rozumu, lecz w splocie dusz i ciał, gdzie Bóg, rozum i żądza tańczą w wiecznym, niebiańskim walcu.W Cieniu Niebiańskich Gwiazd

Wrocławskie wieczory jesienne niosły ze sobą chłód, który wciskał się w szpary starych kamienic, ale w mieszkaniu profesora Karola, na drugim piętrze zabytkowej kamienicy przy ulicy Kiełbaśniczej, panowała ciepła, przytulna atmosfera. Pokój gościnny, z regałami uginającymi się pod ciężarem tomów filozoficznych — od Platona po Heideggera — i z wielkim oknem wychodzącym na rozświetlone latarniami podwórko, zdawał się azylem przed światem zewnętrznym. Na stole, nakrytym lnianą serwetą w delikatne wzory, stały trzy kieliszki z cienkiego szkła, dzbanek z wodą i talerz z pokrojonymi owocami. Profesor Karol, mężczyzna po sześćdziesiątce, o siwych skroniach i oczach głębokich jak studnie, w tweedowej marynarce i z fajką w dłoni, krzątał się nerwowo, porządkując księgi. Czekał na gości — na wieczór, który miał być nie tyle spotkaniem, co konfrontacją myśli, tych nieuchwytnych bytów, co krążą w umysłach jak duchy.

Dzwonek do drzwi rozbrzmiał melodyjnie, przerywając ciszę. Karol otworzył je szeroko, a w progu stał ksiądz Michał, szczupły, wysoki mężczyzna w sutannie, z twarzą pooraną zmarszczkami jak stara mapa Dolnego Śląska. W dłoni trzymał butelkę wina mszalnego, owiniętą w bibułę, a na jego ustach błąkał się uśmiech figlarny, niepasujący do powagi habitu.

— Ach, drogi Karolu! — zaczął ksiądz, podając rękę z serdecznym uściskiem. — Przynoszę dar z winnic Pańskich, choć te winnice, jak wiesz, bardziej ziemskie niż niebiańskie. Mszalne, ale nie święcone — na wszelki wypadek, by nie kusić losu w domu ateisty.

Karol roześmiał się cicho, gestem zapraszając gościa do środka.

— Michale, zawsze z takim wdziękiem wchodzisz w moje progi. Ateisty? Może i tak, ale z otwartym sercem na tajemnice. Siadaj, siadaj. Ewa jeszcze nie przyszła, ale jej kroki słyszę na schodach. Ta dziewczyna ma krok baletnicy — lekki, jakby stąpała po chmurach.

Ledwie dokończył zdanie, gdy drzwi uchyliły się po raz drugi. Weszła Ewa, studentka biologii z Uniwersytetu Wrocławskiego, istota o urodzie, która zdawała się kwestionować prawa natury. Miała dwadzieścia dwa lata, włosy kasztanowe, opadające falami na ramiona, i oczy zielone jak liść paproci w porannej rosie. Sukienka mini, czarna, z lekkiego jedwabiu, podkreślała smukłość jej nóg — zgrabnych, opalizujących w świetle lampy — a dekolt delikatny, acz prowokujący, dodawał jej sylwetce nuty nieposkromionej wolności. W dłoni trzymała notes i długopis, jakby szykowała się do notatek z wykładu, lecz uśmiech na ustach mówił o czymś więcej: o ciekawości, która paliła jak ognie świętego Elma.

— Dobry wieczór, profesorze. Ojcze Michale — powiedziała melodyjnie, z lekkim rumieńcem na policzkach. — Przepraszam za spóźnienie. Laboratorium mnie pochłonęło — sekcja żab, wiecie, te amfibie, co niby proste, a skrywają tyle tajemnic ewolucji.

Ksiądz Michał wstał, skłonił głowę z galanterią, a Karol, gestem wskazując fotel obity aksamitem, nalał wody do kieliszka.

— Witaj, Ewo. Jak zawsze, wnosisz powiew świeżości. Siadaj obok nas. Dziś nie sekcja, lecz coś bardziej nieuchwytnego: niebo. Jak jest w niebie? Taki temat postawiłem wam, drodzy przyjaciele, bo w tych czasach, gdy gwiazdy badamy teleskopami, a dusze — skalpelami rozumu, warto zapytać o to, co poza horyzontem.

Usiedli w półkolu: Karol w fotelu skórzanym, z fajką tlącą się leniwie; Michał na kanapie, z butelką wina już otwieraną z pietyzmem; Ewa na brzegu krzesła, z nogami skrzyżowanymi i sukienką podjeżdżającą odrobinę w górę, co nie uszło uwagi nikomu, lecz wszyscy udawali, że świat skupia się na słowach. Ksiądz nalał wina — czerwonego, gęstego jak krew Chrystusa — do trzech kieliszków, pomijając wodę.

— Za niebo — wzniósł toast Michał. — Niechaj ono, gdziekolwiek jest, nie gniewa się na nasze dociekania.

Wypili. Wino smakowało ziemią i słońcem, a w tle, z gramofonu, cicho grał Debussy — preludia, co unoszą duszę ku eterowi.

— Zaczynajmy –Karol, odstawiał kieliszek. — Filozof we mnie każe zacząć od definicji. Niebo… Platon widział je jako krainę Id idealnych, gdzie formy czystych bytują w wiecznym blasku. Ale czy to nie utopia rozumu? Michale, ty, sługa Pański, powiedz: jak jest w niebie według Pisma?

Ksiądz Michał westchnął, opierając się o poduszki. Oczy jego, szare jak mgły nad Odrą, rozbłysły wspomnieniem kazań w katedrze.

— Ach, Karolu, Pismo nie jest mapą, lecz poezją duszy. W Apokalipsie św. Jana czytamy o Nowym Jeruzalem: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły”. Złoto jak szkło czyste, perły na bramach, rzeka wody życia, jaśniejsza niż kryształ, wytryskująca z tronu Boga. I drzewa życia, rodzące dwanaście rodzajów owoców co miesiąc, liśćmi swymi leczące narody. Żadnych łez, śmierci, smutku — wszystko nowe. Ale to nie opis hotelu pięciogwiazdkowego, Ewo — dodał z uśmiechem, spoglądając na dziewczynę. — To metafora pełni, gdzie Bóg jest wszystkim we wszystkich. Miłość bez cienia, jedność bez rozdarcia. Jak wiatr w koronach gotyckich katedry — niewidzialny, lecz czuły.

Ewa skinęła głową, gryząc wargę w zamyśleniu. Jej palce bawiły się brzegiem sukienki, a światło lampy rzucało cienie na jej kolana, podkreślając krzywiznę uda — subtelny, nieświadomy gest, który dodawał scenie intymności.

— Piękne to, ojcze Michale, jak wiersz Mickiewicza o litewskich lasach. Ale ja, biolożka, patrzę na niebo przez pryzmat materii. Niebo… dla nas, naukowców, to warstwa atmosfery, jonosfera, gdzie elektrony tańczą w burzach. Ale jeśli mówimy o tym niebie ostatecznym, po śmierci — cóż, to hipoteza nie do falsyfikacji, jak mawiał Popper. Nie mogę go zmierzyć spektrometrem, nie mogę sekwencjonować jego DNA. A jednak… — zawahała się, spoglądając w okno, gdzie gwiazdy mrugały jak oczy aniołów — tęsknię za nim czasem. Wyobrażam sobie niebo jako nieskończoną sieć neuronów, gdzie świadomość łączy się w superumysł. Bez bólu, bez entropii. Tylko… skąd pewność, że nie jest to iluzja ewolucyjna? Gen, co każe nam wierzyć w raj, by przetrwać w piekle ziemi?

Karol pokiwał głową, wydmuchując kółko dymu z fajki. Pokój wypełnił się aromatem tytoniu, zmieszanym z bukietem wina.

— Brawo, Ewo. Filozofia nauki w pigułce. Ale wróćmy do sedna: jak jest tam? Michale, twoje niebo biblijne — pełne chórów anielskich, harf i kontemplacji boskiej chwały. Czy nie nudne aby to? Wieczność w adoracji… Platon mówił o erosie ku pięknu, ale czy niebo to nie apoteoza nudy? Arystoteles w „Etyce Nikomachejskiej” widział szczęście w kontemplacji, ale na ziemi, gdzie czas płynie. A w wieczności?

Ksiądz Michał roześmiał się serdecznie, nalewając do kieliszków drugą kolejkę wina. Jego dłoń, poorana żyłami jak dno wartkiej rzeki, drżała lekko — znak wieku, lub wzruszenia.

— Nuda? Karolu, ty, synu filozofii, zapominasz o miłości! W niebie nie ma czasu, bo Bóg jest wiecznością. To nie harfy w orkiestrze symfonicznej, co grają adagio bez końca. To dynamika łaski — każdy moment nowy, jak fala na morzu, co nigdy nie powtarza się identycznie. Pamiętam starą opowieść z klasztoru we Wrocławiu, z czasów wojennych: mnich, umierając, szepnął: „W niebie jest jak w ogrodzie różanym, gdzie każdy płatek inny, a zapach wieczny”. A aniołowie? Nie służą, lecz radują się z nami. Św. Tomasz z Akwinu w „Sumie Teologicznej” mówi: _beatitudo perfecta_ — doskonałe szczęście, _visio beatifica_, oglądanie Boga twarzą w twarz. To nie statyczna ikona, lecz taniec Trójcy Świętej, w który wchodzimy. Ewo, ty, co sekcjonujesz żaby, pomyśl: w niebie ciało zmartwychwstaje, chwalebne, duchowe — jak nasiono kiełkujące w kwiat, nie tracąc esencji.

Ewa nachyliła się do przodu, jej sukienka zafalowała, odsłaniając fragment uda — gładkiego, jak marmur rzeźby Canovy. Jaj oczy błyszczały wyzwaniem.

— Zmartwychwstanie ciała… Fascynujące, ojcze. Ale biologicznie? Nasze ciała to maszyny z DNA, pełne mutacji, entropii. Jak zmartwychwstać po rozkładzie? Wyobrażam sobie niebo jako symulację kwantową — nieskończone stany superpozycji, gdzie każda wersja mnie istnieje równocześnie. Szczęście bez granic, bo prawdopodobieństwo nieskończone. Ale czy to niebo sprawiedliwe? Co z cierpieniem? Miliony dusz w piekle — a niebo dla wybrańców? To jak darwinowska selekcja, tylko z boskim faworyzmem. Profesorze, ty, co czytujesz Kanta, powiedz: czy niebo to postulat rozumu praktycznego? Musi istnieć, by moralność miała sens.

Karol zgasił fajkę, wstając i podchodząc do regału. Wyciągnął tomik — „Krytykę czystego rozumu” — i przewertował strony palcami, co drżały lekko od podnieconych myśli.

— Dokładnie, Ewo. Kant w „Krytyce praktycznej” stawia niebo jako postulat: wolność, nieśmiertelność duszy, Bóg — niezbędne dla etyki. Ale jak jest? Nie wie, lecz postuluje. Ja, filozof sceptyczny, widzę niebo jako horyzont — zawsze na wyciągnięcie, lecz nieosiągalny. Schopenhauer, pesymista, mówił o nirwanie buddyjskiej: unicestwienie woli, spokój bez pragnień. Czyż nie to obiecuje niebo? Ale chrześcijańskie… pełne ekstazy. Michale, opowiedz o mistykach. Św. Teresa z Ávili — jej „Zamek wewnętrzny”, wizje, co paliły jak ogień.

Ksiądz Michał pociągnął łyk wina, oczy jego zamgliły się wspomnieniem.

— Teresa… Ach, ta hiszpańska różo! Pisała: „Dusza w niebie jest jak motyl w ogrodzie — wolna, barwna, bez strachu przed nocą”. Jej wizje: anioł z włócznią, co rani serce ekstazą. W niebie to codzienne — zjednoczenie z Bogiem, gdzie miłość jest ogniem, co nie pali, lecz oczyszcza. Nie nuda, Karolu, lecz nieskończona nowość. Jak w twojej ulubionej symfonii Beethovena — każdy takt zaskakuje, choć całość znana. A Ewa… twoje niebo kwantowe? Brzmi jak herezja, ale piękna. Może Bóg jest Wielkim Programistą, a my — algorytmami w Jego symulacji? Lecz nie zapominaj: w Biblii niebo to relacja, nie abstrakcja. „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą”.

Ewa roześmiała się perliście, jej śmiech zabrzmiał jak dzwoneczek na wietrze. Rozparła się na krześle, sukienka podjechała wyżej, odsłaniając kolano — symbol jej śmiałości, wolności młodego ciała.

— Herezja? Może, ojcze. Ale w laboratorium widziałam, jak neurony świecą pod mikroskopem — impulsy, co tworzą świadomość. Niebo dla mnie to mega-sieć: każdy umysł podłączony, dzielący się wspomnieniami bez zazdrości. Bez chorób, bo geny skorygowane. Bez śmierci, bo czas rozciągnięty w wieczność. Ale… samotność? W niebie wszyscy bliscy? A co z wrogami? Przebaczenie wieczne? To wyzwanie dla biolożki — ewolucja uczy rywalizacji, nie miłości.

Karol wrócił do fotela, nalewając wina po raz trzeci. Pokój zdawał się mniejszy, myśli gęstsze, wino rozgrzewało krew.

— Samotność… Oto klucz. Sartre mówił: „Piekło to inni”, ale niebo? Może raj to inni — w pełni. Leibniz w „Teodycei” broni Boga: świat najlepszy z możliwych, a niebo — kulminacja. Ale Leibnizowskie monady… zamknięte w sobie. Michale, twoja teologia: czy w niebie pamiętamy ziemię? Cierpienia, miłości?

Ksiądz skinął głową, głos jego zniżył się do szeptu, jak w konfesjonale.

— Pamiętamy, lecz w blasku łaski — ból transponowany w chwałę, jak Krzyż w Zmartwychwstaniu. Św. Augustyn w „Wyznaniach”: „Sercem niespokojne jest, aż spocznie w Tobie”. W niebie spoczynek dynamiczny — tworzenie, nie stagnacja. Aniołowie śpiewają Alleluja, ale i malują obrazy, komponują symfonie, odkrywają gwiazdy. Ewo, twoje neurony — w niebie to chóry serafinów, pulsujące w rytmie boskiego serca.

Ewa westchnęła, spoglądając na swoje dłonie — delikatne, z paznokciami lakierowanymi na czerwono, jak krople krwi na śniegu.

— Tworzenie… To mnie kusi. Wyobraźcie sobie: w niebie laboratorium bez granic. Sekwencjonuję gwiazdy, hoduję ogrody Edenu. Ale sprawiedliwość? Co z niewinnymi, co umarli w męczarniach? Czy niebo kompensuje? Jak równanie, gdzie strata plus łaska równa się pełni?

Karol pokiwał głową, oczy jego błyszczały.

— Kompensacja… Arystotelesowska katharsis. Ale w wieczności? Nietzsche krytykował niebo chrześcijańskie jako ucieczkę słabych. On wolał wieczną rekurencję — życie wieczne na ziemi. Ale my… tu, przy winie, snujemy marzenia. Michale, a piekło? Cień nieba?

Ksiądz zmarszczył brwi, wino w kieliszku zakołysało się jak morze Galilejskie.

— Piekło to brak Boga — nie kotły, lecz pustka. W niebie obfitość. Jak w Psalmie: „W domu Pańskim pełnia radości”.

Dyskusja toczyła się dalej, godziny mijały jak strony księgi. Ewa gestykulowała żywo, sukienka jej falowała, odsłaniając więcej niż słowa — pasję ciała i umysłu. Karol cytował Hegla: dialektyka nieba jako synteza ducha. Michał przytaczał Ojców Kościoła: Orygenesa o apokatastazie, choć ostrożnie. Ewa kontrargumentowała Dawkinsem: memy nieba jako przetrwanie kulturowe.

Wino się kończyło, świt szary wdzierał się przez okno. Wstali, tuląc się w uściskach — przyjaciele w poszukiwaniu.

— Nie wiemy, jak jest — podsumował Karol. — Ale w tym dialogu, tu, na ziemi, niebo już jest.

— Amen — szepnął Michał.

— Evo-lu-cja — roześmiała się Ewa.

I wyszli w wrocławski poranek, niosąc w sercach echo wieczności.Cienie Otchłani

Wrocławski grudzień 2018 roku otulał miasto szronem i mgłą, która wspinała się po murach kamienic jak palce zmarzniętych dusz. W mieszkaniu profesora Karola, na drugim piętrze przy ulicy Kiełbaśniczej, płomień w kominku trzaskał gniewnie, rzucając cienie na regały zapełnione tomami — od Dantego po Camusa — jakby same księgi drżały przed nadciągającą burzą myśli. Powietrze gęstniało od zapachu starego drewna i dymu z fajki, którą Karol zaciągał głęboko, próbując ujarzmić niepokój w piersi. Tego wieczoru nie był to azyl refleksji, lecz arena, gdzie słowa miały ranić jak sztylety. Na stole stały kieliszki, dzbanek z wodą i patera owoców, lecz wszyscy wiedzieli, że dziś wino mszalne księdza Michała posłuży nie tyle do toastu, co do gaszenia żaru emocji.

Dzwonek zabrzmiał ostro, jak wyrok. Karol otworzył drzwi, a w progu pojawił się ksiądz Michał — wysoki, wychudzony, z twarzą naznaczoną bruzdami jak blizny po dawnych burzach serca. Sutanna jego, czarna jak noc bez gwiazd, szeleściła cicho, a w dłoni trzymał butelkę wina — czerwonego, niemal czarnego, jakby krew z rany nieba. Uśmiech na ustach był blady, oczy — wilgotne, jakby już płakał w samotności konfesjonale.

— Karolu… — głos Michała drżał, uścisk dłoni gorący, niemal desperacki. — Przynoszę to wino, by choć na chwilę złagodzić gorycz tematu. Piekło… Ach, Boże, nawet wymówić to słowo boli, jak cierń w koronie.

Karol skinął głową, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela — gest braterski, lecz ciężki od niewypowiedzianych lęków.

— Wejdź, Michale. Dziś nie filozofujemy lekko. Ewa zaraz będzie. Jej młodość… może wniesie iskrę nadziei w tę otchłań.

Kroki na schodach — lekkie, taneczne — przerwały ciszę jak błyskawica. Ewa weszła, huraganem wiatru i woni jesiennych liści. Dwudziestodwuletnia studentka biologii, o kasztanowych włosach splątanych w nieposkromioną falę, zielonych oczach płonących wyzwaniem i figurze, co zdawała się wyśmiewać z praw grawitacji. Sukienka mini, czarna jak atrament nocy, opinała jej smukłe biodra, a nogi — długie, zgrabne, opalizujące w blasku lampy — niosły ją naprzód z gracją pantery. Dekolt, prowokująco niski, falował z oddechem, a na ustach błąkał się uśmiech, co maskował drżenie warg. W dłoni ściskała notes, palce białe od napięcia.

— Dobry wieczór… — powiedziała głosem melodyjnym, lecz z nutą chrypki, jakby gardło ściskał strach. — Ojcze Michale, profesorze… Piekło. Sama myśl o tym sprawia, że serce mi wali jak młotem. W laboratorium tnę żaby, a tu… mamy ciąć duszę na kawałki.

Usiedli w półkolu: Karol w fotelu, z fajką drżącą w dłoni; Michał na kanapie, otwierający butelkę z westchnieniem, co brzmiało jak modlitwa; Ewa na brzegu krzesła, nogi skrzyżowane nerwowo, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — znak jej niepokoju, cielesnej buntu wobec duchowej grozy. Wino nalano — gęste, cierpkie, jak łzy pokutnika. Kieliszki zadzwoniły, echo jak łańcuchy.

— Za… co? — szepnęła Ewa, głos łamiący się. — Za to, by piekło pozostało tylko słowem?

Wypili. Wino paliło gardło, rozlewało się po ciele jak trucizna, co budzi demony.

— Zaczynajmy — rzekł Karol, głos jego niski, napięty jak struna. — Filozof we mnie drży przed tym pytaniem: jak jest w piekle? Dante w „Boskiej Komedii” malował kręgi — od Limbo po zdradę, gdzie Lucyfer gryzie Judasza w wiecznym mrozie. Ale to poezja, Michale. Ty, sługa Pański, powiedz: co mówi Pismo? Czy piekło to ogień, co trawi, czy pustka, co dusi?

Ksiądz Michał uniósł wzrok, oczy jego wypełniły się łzami — niepowstrzymanymi, spływającymi po pooranej twarzy jak deszcz po szkle katedry. Dłoń mu drżała, wino rozlało się po serwecie jak krew.

— Karolu… Ewo… — głos załamał się, szloch stłumiony w gardle. — Pismo nie koi, lecz rani. „Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, zgotowany diabłu i jego aniołom”. Mateusz, dwudziesty piąty rozdział. Ogień nieugaszony, robak, co nie umiera — Izajasz. Ale to nie płomienie cielesne, ach, Boże! To oddzielenie od Boga — wieczną agonię duszy, co woła o Miłosierdzie, a słyszy ciszę. Pamiętam spowiedź… starca z Oświęcimia, co szepnął: „Piekło to nie gaz, to pustka w sercu, co gryzie mocniej niż zęby SS-mana”. Łzy mi płyną, bo myślę o tych duszach — moich parafianach, co pili, bili, kochali źle… Czy oni tam krzyczą? Czy ich krzyk dociera do nas, tu, w cieple?

Ewa pochyliła się, jej dłoń — delikatna, z paznokciami czerwonymi jak szpony — dotknęła ramienia księdza. Oczy zielone zamgliły się, pierś falowała szybko, sukienka napięła się na piersiach, odsłaniając krzywiznę — symbol jej gniewu, cielesnej furii wobec abstrakcji.

— Ojcze… — głos Ewy drżał, łzy perliły na rzęsach. — To niesprawiedliwe! Ja, biolożka, widzę piekło w genach — mutacjach, co skazują na raka, na ból chroniczny. Ale wieczne? To tortura ewolucyjna! Wyobraźcie sobie: neurony w agonii, impulsy bólu bez końca, bez morfiny łaski. W laboratorium przeprowadzam sekcje, a ręce mi się trzęsą na myśl o tym. Co z niewinnymi? Dzieckiem w Afryce, co umiera z głodu — czy ono w piekle? Nie! To piekło tu, na ziemi — entropia, co pożera życie. Ale Dante… jego kręgi, zdrada w lodzie… To metafora, profesorze? Czy naprawdę tam jest zimno, pusto, bez miłości? Boję się… Boję się, że moje błędy — te noce z chłopakiem, te kłamstwa w pracy — zaprowadzą mnie tam. Serce mi pęka!

Karol zgasił fajkę gwałtownie, dym uniósł się jak duch. Wstał, podszedł do okna, patrząc w mrok, gdzie latarnie mrugały jak oczy potępionych. Głos jego, zwykle spokojny, teraz rwał się jak płótno.

— Ewo, Michale… Filozofia nie chroni przed tym lękiem. Sartre w „Zamkniętym pokoju” mówił: piekło to inni — wzajemne tortury w czterech ścianach wieczności. Ale chrześcijańskie piekło… Tomasz z Akwinu: _poena damni_ i _poena sensus_ — kara zmysłów i kara utraty Boga. Ogień, co pali duszę, nie ciało. A ja… ja, ateista z sercem pełnym ran, widzę piekło w pamięci. W tych chwilach, gdy straciłem żonę — rak, powolny, jak diabelski taniec. Czy ona tam? Nie wierzę, ale strach ściska mi gardło. Michale, powiedz: czy piekło pełne? Czy są tam miliardy, czy tylko garstka upartych grzeszników? I co z litością Boga? Czy On patrzy, jak my, i płacze?

Ksiądz Michał otarł łzy rękawem sutanny, wstał i objął Karola — uścisk ojcowski, drżący, pełen bólu. Wino dolano, kieliszki zadzwoniły jak kości w grobie.

— Litość… Ach, Karolu, Jego litość jest oceanem, a piekło — wyborem. Wolna wola, przekleństwo i dar. W „Sumie” Tomasz mówi: piekło to nie sadystyczna zabawa Boga, lecz konsekwencja — jak skok w przepaść, gdzie grawitacja nie wybacza. Ale wizje… św. Faustyna, jej Dzienniczek: piekło jak czeluść, gdzie demony szarpią dusze, a krzyk echem wraca do nich samych. Czytam to i serce mi krwawi. Ewa, twoje geny — w piekle to nie mutacje, lecz deformacja duszy, co wybrała nienawiść zamiast miłości. Pamiętam pogrzeb dziecka… z Ołbina, utopione w Odrze przez matkę. Czy ona jest tam? Modlę się, by nie, by łaska zwyciężyła. Ale gniew mnie pali — gniew na zło, co rodzi piekło tu i tam. Dlaczego Bóg pozwala? Krzyczę w nocy: dlaczego?!

Ewa zerwała się, sukienka zafalowała, odsłaniając udo — gładkie, napięte od emocji. Podeszła do kominka, grzebiąc w żarze pogrzebaczem, iskry wzleciały jak dusze w agonii. Łzy spływały po jej policzkach, makijaż rozmazał się w czarne smugi.

— Gniew… Tak, ojcze! Gniew mnie dusi. W biologii piekło to pasożyty — tasiemce w jelitach, co ssą życie z bezbronnych. Ale wieczne? To okrucieństwo! Wyobraźcie: w piekle symulacja neuronalna — każdy ból wzmocniony, bez endorfin. Bez końca. A sprawiedliwość? Co z ofiarami? Matka, co straciła dziecko — czy jej gniew na Boga to bilet do otchłani? Profesorze, ty z Kantem: piekło jako postulat moralny? Ale ja czuję je w kościach. Wczoraj… w labie, żaba wiła się pod skalpelem. Pomyślałam: to ja tam, za karę za egoizm. Kocham życie, ciało — patrzcie! — gestem objęła siebie, sukienka napięła się, piersi uniosły w desperackim oddechu. — Ale strach mnie zabija. Czy piekło ma wyjście? Apokatastaza, ojcze? Wszyscy zbawieni?

Karol wrócił do fotela, głos jego chrapliwy od wzruszenia. Wyciągnął tomik — „Mit Syzyfa” Camusa — i ścisnął go jak talizman.

— Wyjście… Camus mówił: bunt przeciwko absurdowi. Piekło to absurd wieczności bez sensu. Ale Orygenes marzył o apokatastazie — powszechne zbawienie, nawet dla diabła. Kościół odrzucił, ale echo zostaje. Michale, twoje łzy… one bolą mnie bardziej niż słowa. Opowiedz o mistykach piekła. Katarzyna ze Sieny — jej wizje, szatańskie pokusy.

Ksiądz westchnął głęboko, łzy znowu popłynęły, dłoń jego zacisnęła się na kieliszku, aż szkło zatrzeszczało.

— Katarzyna… Widziała piekło jak kuźnię — dusze kute na kowadle grzechu, iskry nienawiści. Krzyczała: „Boże, dlaczego ich nie ratujesz?!” Jej ekstaza mieszała się z rozpaczą. W niebie — radość, w piekle — rozpacz bez dna. Ewa, twoje ciało… w piekle nie ma ciała, tylko echo pragnień niespełnionych. Miłość, co pali jak kwas. Gniewam się na siebie — za kazania, co straszą, zamiast wzywać do miłosierdzia. A co z Hitlerem? Miliony dusz na jego sumieniu — czy on tam, gryziony przez ofiary? Serce mi pęka na myśl o tym. Panie, zmiłuj się!

Ewa uklękła przy kominku, ręce jej drżały, sukienka podwinęła się, odsłaniając więcej — nie prowokacja, lecz krzyk bezbronności. Głos jej wzniósł się w szlochu.

— Ofiary… Tak! W piekle sprawiedliwość odwrócona — oprawca cierpi, ale ofiara? Czy patrzy z nieba, z satysfakcją? To mnie przeraża — zemsta w wieczności. Biologicznie: ewolucja piekła to altruizm zdradzony. Geny, co każą zabijać dla przetrwania. Ale ja… ja chcę wierzyć w łaskę. W labie ratuję żaby, tu — dusze? Profesorze, twoja żona… opowiedz. Jej rak — to piekło na ziemi. Czy śmierć to brama?

Karol pochylił się, oczy jego czerwone, głos łamiący się jak gałąź w burzy.

— Jej rak… Powolny, jak diabelski szept. Patrzyłem, jak gaśnie — oczy, co kochały, gasną w bólu. Piekło to ta bezradność. Nie wierzę w ogień, ale w pustkę — wieczną tęsknotę bez spełnienia. Michale, a szatan? On tam król? Czy płacze też?

Ksiądz pokiwał głową, szloch wstrząsnął jego ramionami.

— Szatan… Upadły anioł, co wybrał pychę. W piekle — monarcha rozpaczy, ale samotny. Łzy jego — trucizna. Modlę się za niego, bluźnierczo. Ewa, twoja pasja… ona ratuje nas. Gniew twój — święty ogień.

Dyskusja płonęła godzinami, emocje wirowały jak tornada. Ewa płakała, tuląc się do Karola; Michał cytował Psalmy w szlochu; Karol bił pięścią w stół, wściekły na milczenie niebios. Butelka opróżniona, świt szary wdzierał się jak szron do namiotu na plaży w Jastarni. W lutym..

— Piekło… — szepnął Karol na koniec, głosem ochrypłym. — To wybór, co rani nas wszystkich.

— I łaska, co leczy — dodał Michał, ocierając łzy.

— Ale strach zostaje — westchnęła Ewa, wstając, sukienka w zmarszczkach jak jej dusza.

Wyszli w mróz, niosąc w sercach blizny, bliżsi niż kiedykolwiek.Otchłań Szeptów

Wrocław, 3 grudnia 2018 roku, wieczór, co wciskał się w szpary starej kamienicy na Nadodrzu, gdzie Ewa wynajmowała skromne, lecz pełne ciepła mieszkanie na poddaszu. Pokój gościnny, z wysokim sufitem pooranym krokiewkami jak żyły na czole starca, tonął w blasku świec — tych grubych, woskowych filarach, co kapały leniwie na stolik z mahoniu, rzeźbiony w motywy lwów i winorośli. Okna wychodziły na Odrę, czarną jak atrament, gdzie mosty migotały światełkami jak gasnące nadzieje. Ewa, ta dwudziestodwuletnia amazonka biologii, urządziła to gniazdko z pasją: regały uginające się pod tomami Darwina i Dawkinsa, obok — bukiet suszonych ziół z wrocławskich łąk; na podłodze, pod dywanem z perskiego jedwabiu, skrzypiały deski, co pamiętały burze wojenne. Dziś stolik uginał się pod ciężarem wykwintnych alkoholi — butelki koniaku z Limousin, whisky _single malt_ z Islay, o dymnym posmaku torfu, wódki z polskich zbóż, kryształowo czystej, i likieru z wiśni, co pachniał grzechem i wspomnieniem lata. Kieliszki lśniły, karafki mieniły się w świetle — hołd Ewy dla wieczoru, co miał być nie debatą, lecz wyznaniem, płaczem dusz w butelkach.

Dzwonek — melodyjny, jak dzwonki w katedrze św. Elżbiety — przerwał ciszę. Ewa otworzyła drzwi, jej sukienka mini, czerwona jak krew z rany, falowała na biodrach, odsłaniając nogi — te zgrabne, opalizujące jak marmur w blasku świec. Włosy kasztanowe, rozpuszczone, wiły się dziko, oczy zielone płonęły wyzwaniem zmieszanym z lękiem. W progu stał ksiądz Michał, z twarzą bladą jak pergamin, sutanna czarna, pognieciona po całym dniu spowiedzi, w dłoni — bukiet białych róż, co drżały jak ofiary.

— Ewo, kochanie… — szepnął, głos drżący, uścisk dłoni gorący, jakby palił go ogień wewnętrzny. — Przyniosłem te kwiaty, bo w piekle, mówią, brak róż. A dziś… ach, dziś będziemy grzeszyć słowami, ale z sercem czystym, co?

Ewa roześmiała się nerwowo, tuląc go do piersi — zapach jej perfum, jaśminu i piżma, zmieszał się z woalem sutanny. — Wejdź, ojcze. Profesor już jest, w kuchni miesza drinki. Dziś moje królestwo, moje butelki — niech one nas uratują od tej otchłani, o której dyskutujemy.

W głębi pokoju siedział Karol, profesor filozofii, w fotelu obitym aksamitem, z fajką w zębach, dym unoszący się jak duchy. Marynarka tweedowa, rozchełstana, koszula rozpięta pod szyją — znak, że granice pękły. Na stoliku przed nim butelka koniaku, nalana do szerokich szklanek, obok — misa z orzechami i serami, co topniały w cieple.

— Michale! — zawołał, wstając z trudem, uścisk męski, lecz wilgotny od emocji. — Ewo, ty czarodziejko… Te trunki, ach, one pachną wiecznością, choć dziś mówimy o jej cieniu. Siadajcie, pijmy — za piekło biblijne, niechaj nie pochłonie nas za wcześnie.

Usiedli w trójkącie: Ewa na kanapie, nogi podkulone, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając udo — gest nieświadomy, lecz prowokujący, jakby ciało wołało o litość przed duchową burzą. Michał obok, róża w dłoni, oczy wilgotne; Karol naprzeciw, nalewając hojnie — koniak złocisty, whisky bursztynowa, likier karmazynowy. Kieliszki zadzwoniły, echo jak łańcuchy w kazaniach.

— Za co pijemy? — szepnęła Ewa, głos chrapliwy, palce drżące na szkle. — Za to, by ogień nie palił… tu i teraz?

Wypili. Koniakc palił gardło jak kwas, whisky dymiła w płucach, likier słodził gorycz. Rozmowa ruszyła luźno, jak rzeka po deszczu — bez sztywnych cytatów, z przekleństwami serca, łzami i śmiechem przez łzy.

— Kurde, Michale — zaczął Karol, ocierając usta, oczy czerwone od dymu i wspomnień. — Ta twoja Biblia… „Ogień wieczny, zgotowany diabłu i aniołom jego”. Mateusz, co? Brzmi jak pieprzony grill na końcu świata. Ale serio, jak to sobie wyobrazić? Ja tam widzę pustkę — czarną dziurę, gdzie dusza krzyczy o Boga, a echo wraca: „Nie ma Go”. Pamiętasz moją Anię? Jej rak… to było piekło na ziemi, powolne palenie od środka. A tam, w otchłani? Czy ona by tam trafiła za moje grzechy? Cholera, serce mi pęka na samą myśl!

Michał pociągnął łyk whisky — dymny, ostry, jak konfesyjny sekret. Twarz jego skurczyła się, łzy popłynęły, spływając po brodzie jak rosa po szkle.

— Karolu, ty draniu… — głos załamał się, dłoń zacisnęła na kieliszku. — Nie męcz mnie tym. Biblia nie pieści, rani jak nóż. Izajasz: „Robak ich nie umrze, a ogień ich nie zgaśnie”. To nie metafora, chłopie — to tortura duszy, co gryzie sama siebie w wiecznym głodzie. Wyobraź sobie: stoję w konfesjonale, baba szlocha o aborcji, o facecie, co ją bił… A ja myślę: czy ona tam, w tym ogniu, woła o litość? Kurwa, Ewo, przepraszam za słowo, ale boli! Piekło to nie kotły z siarką, to samotność — Bóg na wyciągnięcie ręki, a ty ślepy, głuchy, głodny. Jak ja po wojnie, w piwnicy pod Breslau, słuchałem krzyków… To echo piekła, tu, na ziemi.

Ewa nachyliła się, jej pierś falowała szybko, dekolt sukienki rozchylił się, odsłaniając krzywiznę — nie pokusa, lecz krzyk ciała w agonii słów. Łzy jej perliły, palce wbiły się w ramię Michała, paznokcie czerwone jak szpony.

— Ojcze… Michale, ty święty głupcze! — wykrzyknęła, głos drżący, chrapliwy od emocji. — Ja, z moimi żabami pod skalpelem, czuję to w kościach. Piekło biblijne? To ewolucyjny koszmar — geny, co krzyczą o przetrwaniu, a tu wieczność w bólu. Wyobraźcie: neurony w ogniu, impulsy bez końca, bez endorfin, bez miłości. Wczoraj w labie… tnąc tę żabę, myślałam: to ja tam, za te moje numery z Tomkiem, za kłamstwa matce. „Idźcie precz ode Mnie” — Jezus to powiedział, co? Jakby nas opluł! A ja… ja chcę Go tam, w otchłani, bym mogła krzyczeć: „Dlaczego?!” Serce mi wali, chłopaki, pijmy więcej, bo inaczej oszaleję. Ten likier… słodki jak kłamstwo, że piekło nie istnieje.

Nalali znowu — whisky dla Michała, koniak dla Karola, Ewa mieszała wódkę z likierem, miksturę gorzko-słodką jak życie. Śmiech wybuchł — nerwowy, histeryczny — gdy Karol przewrócił kieliszek, rozlewając bursztyn na dywan.

— Ha! — ryknął, ocierając łzy. — Patrzcie, piekło już tu — plama po trunku, co nie chce zejść. Ale serio, Michale, ta twoja otchłań… Apokalipsa, jezioro ognia, gdzie bestia i fałszywy prorok się smażą. Brzmi jak hollywoodzki horror, ale boli, cholera. Ja, filozof, zawsze myślałem: piekło to wola — schopenhauerowska, niespełniona, co gryzie jak robak. Ale biblijne? To gniew Boga, co? Czy On naprawdę tak karze? Za co? Za to, że kocham za mocno, że wątpię? Ewo, ty z tymi nogami… — gestem objął powietrze, luźno, z uśmiechem przez łzy — one są jak ratunek, cielesny, przed tą duchową pustką. Opowiedz, co ty czujesz, gdy czytasz o tym ogniu?

Ewa roześmiała się, szlochając, wstała tanecznym krokiem, sukienka wirując, odsłaniając więcej — biodra, krzywiznę uda, symbol jej buntu. Podeszła do okna, patrząc w Odrę, gdzie woda szumiała jak szept potępionych.

— Czuję… kurde, czuję zimno, mimo tego żaru w brzuchu od wódki! — wykrzyknęła, odwracając się, oczy płonące. — Piekło to nie ogień, to lód w sercu — oddzielenie, jak mówi Michał. Wyobraźcie sobie: stoję tam, naga dusza, wołam o matkę, o was, chłopaki, a cisza. Żadnych aniołów z harfami, tylko robak — ten izajaszowski, co żre mnie od środka, gryząc wspomnienia. Moje pierwsze pocałunki, te żaby w słoiku z dzieciństwa… wszystko w proch. A Bóg? On patrzy, ale nie ratuje, bo wybrałam źle? To niesprawiedliwe, do cholery! W biologii piekło to mutacja — rak duszy, co rośnie bez chemioterapii łaski. Michale, ty z tymi różami… rzuć je w ogień świec, niech płoną, jak ja bym paliła się tam za dumę. Pij, Karolu, pij za to, by twoja Ania była w niebie, nie w tej czarnej dziurze!

Michał zerwał się, róże wrzucił w płomienie kominka — iskry wzleciały jak dusze w agonii, zapach spalenizny zmieszał się z dymem fajki. Szloch wstrząsnął nim, objął Ewę — uścisk ojcowski, lecz gorący, cielesny w swej desperacji.

— Ewo, ty moja… — łkał, głos chrapliwy. — Nie pal się, nie! Biblia… ach, ta suka, rani głęboko. Łukasz: bogacz w otchłani, prosi o kroplę wody od Łazarza. Kropla! A dostaje: „Przepaść wielka ustalona jest między nami”. Wyobraźcie ten krzyk — „Ojcze Abrahamie, zlituj się!” — echo w pustce. Ja… ja w nocy budzę się z tym, pot oblewa, myślę o tych parach z Ołbina, co biją dzieci. Czy oni tam, smażą się? Kurwa, Panie, dlaczego nie dajesz drugiej szansy? Ten koniak… pali jak ten ogień, ale gasi. Karolu, ty z twoim Heglem — dialektyka piekła? Synteza zła w dobru? Bzdura! To tortura, wieczna, bez katharsis.

Karol wstał chwiejnie, whisky w dłoni, podszedł do nich, tuląc oboje — trójka w uścisku, łzy mieszające się z potem, alkoholem.

— Dialektyka? Pieprzyć ją! — ryknął, głos łamiący się. — Piekło biblijne to apokalipsa serca — jezioro siarki, gdzie smok wije się w mękach. Ale ja czuję je w sobie: ta pustka po Ani, co gryzie jak robak. Wyobraźcie: tam, w ogniu, spotykam swoich wrogów — tych z uniwersytetu, co mnie poniżali — i nienawidzę wiecznie, bez odkupienia. Ewo, twoje ciało… ono jest antidotum, ciepłe, żywe. Opowiedz o swoich lękach, dziewczyno, bo moje duszą mnie.

Ewa odsunęła się, siadając na stoliku — sukienka podwinęła się do granic, nogi rozstawione luźno, kieliszek w dłoni, wódka spływająca po brodzie.

— Lęki? O matko… — szlochała, śmiejąc się histerycznie. — Boję się, że tam, w tym jeziorze, moje żaby — te sekcjonowane — wrócą jako oskarżycielki, kwaczące: „Zabiłaś nas dla nauki!” A Bóg kiwa głową: „Tak, zabiłaś niewinnych”. To absurd, ale boli! Likier, chłopaki, nalewajcie — słodki jak fałszywa nadzieja. Michale, twoje spowiedzi… one ratują, czy skazują? Powiedz, czy piekło pełne dzieci? Te z Odry, utopione?

Michał ukląkł, łapiąc jej dłoń, pocałował — nie grzesznie, lecz z desperacją brata.

— Pełne? Nie, kochanie, łaska dla nich! Ale dorośli… ach, ten bogacz, co się opił, a biednych olał. Jego krzyk — to mój koszmar. Piję za nich, za nas — by przepaść nie pochłonęła. Karolu, twoja Ania… modlę się za nią, tu, w twoim uścisku.

Godziny mijały w szaleństwie słów — cytaty z Biblii mieszały się z przekleństwami, whisky z koniakiem, łzy z pocałunkami policzków. Ewa tańczyła, wirując sukienką, Karol recytował Izajasza w szlochu, Michał wyznawał grzechy z konfesjonału. Świt wdzierał się bladym szponem przez okno, Odra szumiała pocieszeniem.

— Piekło… — szepnął Karol na koniec, głos ochrypły. — To nasze serca, tu, w butelkach.

— Ale łaska większa — łkał Michał, tuląc róże spalone.

— I ciało… ono przetrwa — roześmiała się Ewa, wstając, sukienka w zmarszczkach.

Wyszli w mróz, pijani słowami, bliżsi niż kiedykolwiek, niosąc echo otchłani w sercach.Oczyszczenie w Ogniu Łaski

Plebania przy katedrze św. Jana Chrzciciela we Wrocławiu, grudniowy wieczór 2018 roku, niosła ze sobą chłód średniowiecznych murów, co szeptały modlitwy wieków. W salonie proboszczowskim, oświetlonym blaskiem lampy naftowej i płomieni w kominku z piaskowca, panowała atmosfera intymna, niemal konspiracyjna — regały z teologicznymi tomami, od św. Tomasza po św. Faustynę, uginały się pod ciężarem myśli, a na stole, nakrytym lnianą serwetą z herbem diecezji, stały kieliszki z cienkiego kryształu, dzbanek z wodą święconą i butelka wina mszalnego, czerwonego jak szkarłat pokuty. Ksiądz Michał, gospodarz wieczoru, siedział w fotelu dębowym, sutanna rozchełstana pod kołnierzem, twarz poorana zmarszczkami jak stara księga modlitewna, oczy szare, zamglone wspomnieniem spowiedzi. Czekał na gości, serce mu biło niespokojnie — temat czyśćca, ten most między piekłem a niebem, zawsze budził w nim burzę uczuć, mieszankę nadziei i litości.

Dzwonek w sieni zadzwonił cicho, jak anioł pański. Michał wstał, otworzył drzwi, a w progu stanął profesor Karol — mężczyzna o siwych skroniach, w płaszczu z wełny kaszmirowej, z teczką pod pachą, pełną notatek z „Sumy Teologicznej”. Uścisk dłoni był ciepły, braterski.

— Michale, mój drogi — rzekł Karol, zdejmując płaszcz. — Plebania twoja jak azyl w burzy. Dziś czyściec… Ach, ta katolicka perła, co lśni w tradycji, choć protestanci plują na nią jak na herezję. Gdzie Ewa? Jej biologiczny zapał zawsze ożywia te rozmowy.

Michał skinął głową, uśmiech blady na ustach. — W kuchni, miesza herbatę z rumem, by rozgrzać kości. Siadaj, Karolu. Wino mszalne już otwarte — dar z winnic Pańskich, choć dziś posłuży dociekaniom, nie Eucharystii.

Ledwie dokończył, gdy z kuchni dobiegł śmiech — perlisty, rozgrzany, jak wiatr w jesiennych liściach. Ewa weszła, huraganem woni wanilii i wina, sukienka mini z czarnego aksamitu opinająca biodra, nogi zgrabne, opalizujące w blasku ognia, włosy kasztanowe w nieładzie, oczy zielone, błyszczące od dwóch kieliszków mszalnego, co wypiła w kuchni dla „odwagi”. Twarz jej rumiana, usta wilgotne, dekolt falujący z oddechem — istota, co zdawała się kwestionować granice między ciałem a duszą.

— Ojcze Michale! Profesorze! — zawołała, tuląc się do Michała z pocałunkiem w policzek, potem do Karola z uściskiem, co trwał o sekundę za długo. — Ta plebania… pachnie historią i grzechem. Wino twoje, ojcze, pali w żyłach jak łaska. Dziś czyściec? O, to moja ulubiona katolicka bajka — ogień, co czyści, nie pali na wieki. Nalewajcie, bo inaczej moje neurony zamarzną!

Usiedli przy stole: Michał na krześle z wysokim oparciem, jak tron pokutnika; Karol obok, z fajką w dłoni, tlącą się leniwie; Ewa między nimi, na brzegu kanapy, nogi skrzyżowane prowokująco, sukienka podjeżdżająca w górę, odsłaniając kolano — gest nieświadomy, lecz elektryzujący. Wino nalano — gęste, aromatyczne, jak krew z kielicha Zbawiciela. Kieliszki zadzwoniły, toast wzniósł Michał głosem cichym, drżącym.

— Za dusze w czyśćcu — szepnął. — Niechaj nasze słowa staną się dla nich modlitwą, a nie raną.

Wypili. Wino rozlało się po ciałach ciepłem, Ewa pociągnęła łyk drugi, oczy jej rozbłysły figlarnie. Rozmowa ruszyła, luźna, lecz głęboka, jak rzeka Odry w nurcie.

— Zaczynajmy od podstaw, Michale — rzekł Karol, odstawiając kieliszek, palce bawiąc się fajką. — Tradycja katolicka… Katechizm, ten wasz kompas, mówi: „Czyściec to ostateczne oczyszczenie wybranych, co osiągają świętość potrzebną do radości nieba”. Pięknie, lecz skąd to? Z Biblii? 2 Machabejska, dwunasty rozdział: Judy Machabeusz składa ofiary za zmarłych żołnierzy, by ich grzechy odpuszczone zostały. „Święta i pobożna to myśl — modlić się za zmarłych, aby odpuszczone im były grzechy”. Jeśli modlitwy za nich działają, to znaczy, że są w stanie pośrednim — nie w piekle, nie w niebie, lecz w ogniu łaski.

Michał pokiwał głową, zęby zacisnął lekko — nie z gniewu, lecz z napięcia, co budził w nim temat. Oczy jego spoczęły na Ewie, co właśnie nalewała sobie trzeci kieliszek, rumieńce na policzkach jak róże w ogrodzie Edenu.

— Dokładnie, Karolu. Sobór Florencki w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym? Nie, czternasty wiek, ale Trydent utrwalił: czyściec to doktryna z Pisma i Tradycji. W liście do _Koryntian 1, trzeci rozdział_: „Dzieło każdego okaże się, bo dzień je ujawni i ogień je wypróbuje, jakiego jest rodzaju”. Jeśli dzieło spłonie, straci, lecz sam „jak przez ogień” zbawiony będzie. Ten ogień — nie kara potępionych, lecz oczyszczenie, jak mydło dla duszy. A Ojcze Kościoła? Św. Augustyn w „Wyznaniach”: modlił się za matkę Monikę, wierząc, że jej dusza czeka na łaskę. Serce mi się ściska, gdy myślę o tych duszach — bliskich, co odeszli z plamą grzechu, wołają o msze, odpusty.

Ewa roześmiała się, głos melodyjny, lecz z nutą chrypki od wina. Rozgrzana, wstała chwiejnie, podeszła do Karola, siadając mu na kolanach — gest śmiały, flirtujący, dłoń na jego ramieniu, palce muskające szyję. Ciało jej ciepłe, sukienka zafalowała, odsłaniając udo — bliskość cielesna, co kontrastowała z duchową głębią tematu. — Och, profesorze… — zamruczała, oddech gorący przy jego uchu. — Ten ogień… brzmi jak sauna dla duszy. Wyobraź sobie: ja tam, po śmierci, moje mutacje grzechu — te kłamstewka, te noce z chłopakami — palone w blasku. Ale boli? Biolożka we mnie drży. Neurony w agonii, lecz z nadzieją? A ty, Karolu, co byś czyścił? Te twoje wątpliwości filozoficzne? — Nachyliła się bliżej, usta blisko jego warg, oczy błyszczące prowokacją.

Karol zarumienił się, dłoń jego mimowolnie objęła jej talię — gest opiekuńczy, lecz podszyty napięciem. Spojrzał na Michała, szukając pomocy, lecz ksiądz odwrócił wzrok, zęby zacisnął mocniej, palce splótł na kieliszku, udając, że skupia się na winie. W sercu jego burza — zazdrość? Litość? A może echo własnych pokus?

— Ewo… — mruknął Karol, głos drżący, lecz z nutą rozbawienia. — Flirtujesz z ogniem, dziewczyno. Ale serio: wizje świętych… Św. Katarzyna ze Sieny widziała czyściec jak górę, co dusze wspinają się po niej, palone ogniem miłości. Niższy poziom — morze płomieni, gdzie cierpią za cielesne grzechy; wyższy — lód, za pychę. Ale nadzieja! One widzą niebo, czują łaskę. Św. Faustyna w Dzienniczku: dusze jak w kotle, wołają o modlitwy, a msza skraca ich męki. To nie tortura, to miłosierdzie — Bóg nie chce nas w brudzie do siebie.

Ewa zachichotała, przesuwając się na kolanach Karola, biodra muskające jego, dłoń bawiącą się guzikiem jego koszuli. — Miłosierdzie? Brzmi jak tortura z happy endem. Ojcze Michale, ty milczysz? Opowiedz o swoich wizjach — te z konfesjonału, gdy dusze szepczą o czyśćcu. A ja… ach, to wino… pali we mnie jak ten ogień. Profesorze, dotknij — czujesz, jak bije mi serce? To strach przed oczyszczeniem, czy podniecenie? — Głos jej zniżył się do szeptu, usta blisko jego, oddech winem woniejący.

Michał przełknął ślinę, zęby zacisnął tak, że szczęka mu pobielała. Spojrzał w okno, na wrocławskie dachy pokryte szronem, udając, że nie widzi tej sceny — Ewa na kolanach Karola, flirtująca jak Ewa z raju, kusząca jabłkiem wina. W sercu jego ukłucie — nie gniewu, lecz bólu kapłańskiego, co przypomina o ludzkiej słabości. — Wizje… — zaczął głosem napiętym, oczy unikające ich. — Św. Ojciec Pio, mój patron w cierpieniu, mówił: dusze w czyśćcu to więźniowie miłości, paleni żądzą Boga. On sam stygmaty niósł jak zapowiedź tego ognia. A św. Franciszek Salezy: „Pomagać duszom w czyśćcu to najdoskonalsze dzieło miłosierdzia”. Modlitwy nasze — jak krople wody na ich wargi, jak w historii bogacza i Łazarza. Mateusz, dwunasty rozdział: grzechy odpuszczone „ani w tym, ani w przyszłym świecie” — implikuje, że inne tak. Ewo, twoje flirt… — zawahał się, zęby zacisnął znowu — ...twoja pasja biologiczna: czyściec to ewolucja duszy, mutacje grzechu spalane w ogniu Ducha.

Ewa roześmiała się głośniej, głowa odrzucona do tyłu, włosy falujące na plecach Karola. Dłoń jej zsunęła się niżej, muskając jego pierś, oczy półprzymknięte w udawanym uniesieniu. — Ewolucja duszy? Pięknie, ojcze! Wyobraź: w czyśćcu laboratorium Boże — geny pychy, zazdrości, pożądania sekwencjonowane, palone laserem łaski. Boli, oj tak — wizje św. Teresy z Ávili: ogień, co rani serce ekstazą, lecz tu po śmierci, bez ciała? Tylko dusza więdnie, wspominając ziemskie rozkosze. Profesorze, a ty? Co byś spalał? Te noce samotności po Ani? — Nachyliła się, usta musnęły jego policzek — pocałunek lekki, flirtujący, wino na wargach. — Ja bym płonęła za ciebie, wiesz? Za te wątpliwości, co gryzą.

Karol westchnął, dłoń jego drżąca na jej talii, oczy błyszczące mieszanką zakłopotania i wzruszenia. Spojrzał na Michała błagalnie, lecz ksiądz wpatrywał się w kieliszek, zęby zaciśnięte, policzki blade. — Ewo, kusisz jak syrena — mruknął Karol. — Ale wracając: tradycja… Sobór Trydencki, szesnasty wiek, potwierdził: odpusty, msze za zmarłych skracają czas w czyśćcu. Św. Jan Chryzostom: „Niechaj nie zapomina o zmarłych ten, kto pamięta o sobie”. To nadzieja, nie strach — dusze wiedzą, że idą do nieba, czują bliskość Boga. Jak w wizji św. Katarzyny: one wołają: „Szybciej, Boże, oczyść nas!”. Ból ich — za ziemskie przywiązania, ale z pokojem.

Ewa, rozgrzana winem do granic, przesunęła się bliżej, noga jej oplotła kolano Karola, sukienka podwinęła się wyżej, odsłaniając krzywiznę uda — flirt jawny, cielesny kontrast do duchowej głębi. — Pokój w bólu? Romantyczne, profesorze. Ja widzę czyściec jak chemioterapię duszy — trucizna grzechu wypalana, włosy opadają, ale rak znika. Ojcze, a twoje spowiedzi? Te dusze, co szepczą o czyśćcu — co mówią? Że tęsknią za nami? Za winem, za dotykiem? — Zwróciła się do Michała, głos prowokujący, dłoń wciąż na Karolu, palce splatające jego.

Michał uniósł wzrok, zęby zacisnął tak, że w skroni pulsowała żyła. Udawał, że nie widzi — tej intymności, co paliła jak ogień w czyśćcu — skupiając się na tomiku „Dzienniczka” Faustyny na stole. Głos jego napięty, jak struna gitary przed zerwaniem. — Mówią… ach, mówią o żalu, o miłości niespełnionej. Św. Faustyna widziała: dusze w kotle, czarne od sadzy grzechu, wołają o „Jezu, Miłosierdzia”. Jedna msza — jak deszcz na pustyni. To nie piekło, Ewo — tam rozpacz, tu nadzieja. Katechizm: „Oczyszczenie, by wejść do radości nieba”. A twoje flirt… — przełknął, zęby zacisnął znowu — ...twoja młodość przypomina: czyściec czyści też cielesne żądze, te, co kuszą tu, na plebanii.

Ewa zachichotała, głowa na ramieniu Karola, usta blisko jego ucha. — Kuszą? Ojcze, zazdrosny? — szepnęła żartobliwie, lecz Karol poczuł dreszcz. — Ale serio: wizje Frances z Rzymu — trzy poziomy: dolny, morze ognia za zmysły; środkowy, mrok za lenistwo; górny, blisko nieba, tylko westchnienia. Ja bym była na dolnym — za te uda, co prowokują. Profesorze, dotknij, poczuj ciepło — to anty-czyściec, ziemska rozkosz. Co spalibyśmy razem? Twoje książki, moje żaby?

Karol roześmiał się nerwowo, dłoń jego sunęła po jej plecach — gest flirtu odwzajemnionego, oczy błyszczące. — Razem? Ewo, jesteś demonem w anielskiej skórze. Ale tradycja… św. Grzegorz Wielki w „Dialogach”: historia mnicha, co po śmierci błąkał się w czyśćcu, aż msza go uwolniła. To dowód: nasze modlitwy docierają, jak most nad przepaścią. Nadzieja dla nas wszystkich — _imperfecti_, co umrzemy z plamami.

Michał wstał gwałtownie, nalewając wina — dłoń drżąca, zęby zaciśnięte, udając, że nie słyszy ich szeptów. — Nadzieja… tak. Św. Robert Bellarmin: czyściec to więzienie, z którego Chrystus nas wykupuje. Modlitwy, posty, jałmużna — klucze. Ewo, twoja pasja… niech służy duszom. A flirt twój — niech będzie iskrą, nie pożogą.

Dyskusja toczyła się godzinami, Ewa na kolanach Karola, flirtująca gestami i słowami, Michał zaciskający zęby, oczy unikające, lecz serce pełne litości. Cytaty z Biblii mieszały się z wizjami świętych, wino dolewało żaru. Świt wdzierał się przez witraże, malując pokój błękitem.

— Czyściec… — podsumował Karol, tuląc Ewę. — Oczyszczenie z miłości.

— Z łaski — szepnął Michał, zęby rozluźnione wreszcie.

— Z flirtu — roześmiała się Ewa, wstając.

Wyszli w mróz, niosąc w sercach echo ognia, co czyści, nie pali.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij