Rozmowy w tańcu - ebook
Rozmowy w tańcu - ebook
Autobiograficzny wywiad autorki z samą sobą.
O samotnym dzieciństwie w Warszawie, czasie wojny, edukacji, studiach na Uniwersytecie Warszawskim i w łódzkiej "Filmówce", pierwszych miłościach i przyjaźniach, wspaniałych latach w Studenckim Teatrze Satyryków, zaskakującej więzi z rodzicami i niekończących się relacjach z mężczyznami, córce, nieumiejętności pogodzenia obowiązków matki i żony z życiem poetki, czasem o rozterkach, a nawet problemach z alkoholem.
Skrząca erudycją, inteligentnym dowcipem, pełna dykteryjek i przypowiastek, fragmentów utworów, wspomnień i spostrzeżeń na temat życia, miłości, przemijania oraz roli twórczości autobiografia w pytaniach i odpowiedziach autorki.
Osiecka, prowadząc dialog z samą sobą, robi to z dystansem, nie unika pytań trudnych i bardzo osobistych.
Najlepsze źródło, by poznać prawdziwą Agnieszkę Osiecką.
Agnieszka Osiecka (1936–1997) – polska poetka, autorka tekstów piosenek, pisarka, reżyser teatralny i telewizyjny, dziennikarka. Od 1954 roku związana była ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS), gdzie zadebiutowała jako autorka tekstów piosenek. Prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, które wydało ponad 500 piosenek i pozwoliło na wypromowanie wielu wielkich gwiazd polskiej estrady. Od 1994 roku była związana z Teatrem Atelier w Sopocie, dla którego napisała swoje ostatnie sztuki i songi. Dorobkiem Agnieszki Osieckiej zajmuje się założona przez córkę poetki Agatę Passent Fundacja Okularnicy. Pośmiertnie została odznaczona przez Prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-677-0 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POCHMURNO, LEKKIE ROZPOGODZENIE
ONA: Data urodzenia?
JA: 1936.
ONA: Urodziłaś się przed wojną...
JA: Była o tym piosenka. Trochę o mnie, trochę o kolegach: Urodziłam się przed wojną, pod jesień, nie pamiętam, jak wyglądał ten wrzesień, ojciec się trudnił, matka przy mężu, bladzi i smutni – Hitler zwyciężył. – W okupację jadłam brukiew, stać nas było też na cukier... – potem płomienie, strach, dużo krzyku... – front, wyzwolenie... – nie ma już fryców...
ONA: Urodziłaś się przed wojną... Pamiętasz coś?
JA: Spiżarnię mojej babki. Zapach cynamonu, ciemność. Mały tunel. Tajemniczość.
ONA: Jaka ona była, ta babka?
JA: Wysoka, próżna, przystojna. Po kądzieli – znaleźliby się ziemianie, po mieczu – warszawscy rzemieślnicy. Hodowała kanarki i foksteriery. Rozwódka. Jako młoda jeszcze kobieta porzuciła swego zacnego męża, czyli mego dziadka, Józia, który grawerował koty i pająki na puderniczkach, i poszła sobie. Zostawiła dwie wystraszone dziewczynki – cudownie utalentowaną Baśkę i moją mamę, Marię. Mama, niedotulona, nigdy nie wyzbyła się strachu przed życiem. Teraz całe dnie spędza w szlafroku. Ten szlafrok to jest jej marzenie o pieluszce.
ONA: Odziedziczyłaś po matce lęk?
JA: W dużym stopniu.
ONA: To dlaczego nie dopinasz pasa w samolocie i nie płacisz składek w ubezpieczalni?
JA: To po ojcu.
ONA: Był ryzykantem?
JA: Wprost przeciwnie, był tchórzem. Ale był niesamowitym oryginałem.
ONA: Nazywasz go w wywiadach „lokalowym pianistą”, to znowu „wirtuozem”. W czym rzecz?
JA: Robił jedno i drugie. Grał na dancingach i w filharmoniach Lwowa, Budapesztu, Capri, Wiednia, Berlina, Warszawy. Ogólnie jednak trzymał się tradycji austro-węgierskiej. Na co drugie pytanie odpowiadał dowcipem. Był wesoły, ale nie miał żadnych złudzeń co do ludzi. Coś w tym było z ponurego poczucia humoru Vonneguta. Ze mnie ojciec zrobił kompletne dziwadło.
ONA: Chciał, żebyś była Beethovenem w spódnicy?
JA: To było tak: zaraz po wojnie znaleźliśmy się w Wiedniu, u macochy ojca, byłej śpiewaczki operowej – madame Strasser. Ojciec wahał się, czy wrócić, wrócił i pojął, że zrobił błąd. Dookoła pieniła się wprawdzie jeszcze pełna rumieńców „Polska mikołajczykowska”, ale już się czaił stalinizm. Wtedy ojciec, przy niemej zgodzie mamy, ukrył mnie pod kloszem. Zbudował szczelną barykadę między mną a światem: chodziłam na francuski i niemiecki do pani Heller, trochę jakby łysiejącej i bardzo chudej damy, jeździłam taksówką na angielski do metodystów, a pływać uczyła mnie instruktorka, pani Buba. Ojciec chciał nawet, żebym się nauczyła prowadzić szybowiec, ale nas strażnik wyrzucił. Aha, nie wolno mi było czytać gazet!
ONA: Pisałaś o tej swojej edukacji?
JA: Bardzo dużo. W siedemdziesiątym roku, w powieści „Zabiłam ptaka w locie” i w osiemdziesiątym trzecim, we wspomnieniach z lat odwilży – „Szpetni czterdziestoletni”. W każdym razie: kiedy przyszło do mnie prawdziwe życie, to ja ani be, ani me.
DZIADEK JÓZIO, FOTO-ZDRÓJ CIECHOCINEK. WARSZAWSKI MISTRZ.
ONA: A szkoła? Nie oświeciła cię?
JA: Ta moja pierwsza szkoła była bardzo kochana, ale biedna jeszcze, kulawa, taka szkoła na gruzach. Pięćdziesiątka dzieci w jednej klasie, kałamarze, zajączki z UNRRY (tak, pamiętam, jak przyjechały paczki z pomocy amerykańskiej), pończochy w prążki, wycieczki ciężarówkami. Nauczycielka, pani Sznaper, dla której znosiłam wilgotne bzy. Chuligan Maniek, hrabianka Rzewuska. Ot, taka szkoła z Saskiej Kępy. Obok była ślizgawka, a w lecie żaby.
ONA: Więc nic? Żadnych śladów tego czasu?
JA: Jak to nic. Od dziesiątego roku życia, z przerwami, pisałam pamiętniki. Namówiła mnie do tego ciotka Baśka, sama pisząca potajemnie. Część z nich jest we wrocławskim Ossolineum, część w tapczanie.
ONA: Wracasz do nich?
JA: Nigdy, są nieszczere. Ciągle pokazywałam je koleżankom, pisałam „pod kogoś”. Poza tym starałam się przypodobać sobie samej. Jakaś taka marna autopsychoterapia.
ONA: Jesteś kokietką?
JA: I tak, i nie.
ONA: Gdybyś miała jednym słowem nazwać jakąś swoją cechę, to jakie by to było słowo?
JA: Dwoistość.
ONA: Jak myślisz, skąd to się wzięło?
JA: Może z tańcowania na linie między rodzicami. Bo moi rodzice też się w końcu rozwiedli. Nie wiedziałam, czyją stronę wybrać, i zostało to we mnie na zawsze. Mawiałam, że wprawdzie ktoś tam jest bandziorem, ale ma złote serce. Albo flirtowałam z dwoma chłopakami naraz. Jednego trzymałam za rękę, a z drugim rozprawiałam o książkach. Albo o kwestiach politycznych. Nie umiałam dokonać wyboru. Parę lat temu, w Nowym Jorku, Miloš Forman spytał mnie: „...a Jaruzelski to człowiek Rosji czy polski patriota?” Odpowiedziałam: „Fifty-fifty”. Myślałam, że z latami mi to przejdzie, ale skąd. To straszne.
ONA: Straszne czy może piękne, podniecające?
JA: Podniecające może, ale piękne w żadnym wypadku.
ONA: Obruszyłaś się na słowo „piękne”.
JA: Bo nie lubię przymiotników, zwłaszcza w takich zestawieniach, w których głucho brzmią. Oczywiście w piosenkach i w wierszach dbam o jakąś „ładność”, ale wystrzegam się przymiotników. Jeśli opisuję poranek i powiadam „litanię dla skowronka już pisze Bóg”, to oczywiście staram się stworzyć obraz pełen słodyczy. Ale nie piszę „dzień był śliczny”. Chociaż czasami takie sformułowanie jest najwłaściwsze.
MOJA CIOTKA BAŚKA – TA, KTÓRA NAUCZYŁA MNIE PISAĆ PAMIĘTNIKI. NA RĘKACH TRZYMA SWEGO SYNKA MAĆKA, DZIŚ DOKTORA MATEMATYKI!
ONA: Zawsze byłaś taka wyczulona na słowo?
JA: Chyba zawsze. Urodziłam się z poczuciem formy, tak jakbym trzymała w rękach organki i światłomierz. Poza tym rozwinęła to we mnie moja druga szkoła.
ONA: Znam ją. Słynne gimnazjum im. Curie-Skłodowskiej na Saskiej Kępie. Też wspominasz o nim w „Szpetnych czterdziestoletnich”.
JA: Bo to świetna szkoła, świetne nauczycielki. Pani Różańska, która była jedyną osobą w szkole używającą szminki – była to szminka koloru maku – uczyła mnie polskiego. Pani Piotrowska – moralności. Pani Bornholtzowa – historii.
ONA: Podobno zmarła w dniu ogłoszenia stanu wojennego?
JA: A czy to nie idealna data dla historyka? Jeżeli musimy umrzeć, dbajmy przynajmniej o efekty.
ONA: Zależy ci na efektach?
JA: I tak, i nie. Ale wróćmy do szkoły. Tam zakochałam się w „socjalizmie utopijnym”. Jeszcze później, kiedy poszłam na dziennikarstwo, zapytana przez zetempowców „kim jesteś?”, odpowiedziałam: „jestem socjalistką utopijną”.
ONA: Jak wspominasz ten czas?
JA: Okropnie.
ONA: To po co poszłaś na dziennikarstwo? Przecież nietrudno było się zorientować, że to było coś w rodzaju propagandowych kursów.
JA: Poszłam, bo przeczytałam u Kischa: „Dziennikarstwo jest najlepszą szkołą dla (–) pisarza”. Głupia byłam. Na naszym wydziale masa osób trudniła się donosicielstwem, wszyscy bali się wszystkich, a co najważniejsze: nie nauczyłam się niczego. Rzeczywiście, to były takie krótkie kursy!
ONA: Pogratulować! Ale: zapisałaś tysiące stron drobnym maczkiem, zarzucasz teatry swoimi przedstawieniami, a antenę piosenkami, i chcesz powiedzieć, że nie masz żadnego uniwersyteckiego zaplecza?
JA: Nic podobnego. Po dziennikarce, w latach 1957–1962, studiowałam na wydziale reżyserii filmowej w Łodzi. To była ta sama fantastyczna uczelnia, którą rządził profesor Jerzy Toeplitz, a studiował w niej Andrzej Wajda, Romek Polański, Janusz Majewski. Nadzwyczajna uczelnia!
W SZKOLE FILMOWEJ W LATACH SZEŚĆDZIESIĄTYCH GONILIŚMY ZA „EKSPERYMENTEM”. TO JEST KADR Z MOJEGO FILMU „SŁOŃ” WEDŁUG MROŻKA, OPERATOREM BYŁ ANDRZEJ KONDRATIUK.
KIEDYŚ ANDRZEJ WAJDA PRZYWIÓZŁ Z BRAZYLII LATAWCA I PRÓBOWAŁ GO PUSZCZAĆ NAD JEZIOREM NIDZKIM. POTEM MOTYL UMARŁ...
ONA: Masz jakieś filmowe osiągnięcia?
JA: Żadnych. Ale zetknęłam się z wykładowcami z prawdziwego zdarzenia. Na przykład dokumentalista, Jerzy Bossak, albo opiekun mego roku, niezwykle elegancki starszy pan, Antoni Bohdziewicz. Albo sławny operator, Stanisław Wohl. Nauczyłam się od nich, wśród wielu innych rzeczy, montażu filmowego. To mi teraz pomaga w... teatrze. Kiedy w roku 1964 razem z Jankiem Biczyckim wystawiłam kolaż o Polsce „Niech no tylko zakwitną jabłonie”, miałam pełną świadomość, że całej sztuki „wybuchowego” montażu scenek nauczyłam się od filmowców. Tak samo w małym musicalu z roku 1967 – dziś przeżywającym swój come back – w „Apetycie na czereśnie”, klejąc piosenki z prozą, korzystałam z łódzkiej szkoły. Poza tym... śmiesznie tam było.
ONA: W jakim sensie?
JA: Moi koledzy byli strasznymi erotomanami. Zbierali się na słynnych „łódzkich schodach” i przeciągali się jak kocięta. Ja, żeby z kimś potańczyć, musiałam przywozić kawalera z Warszawy. W moich kolegach kochały się wszystkie kelnerki z „Honoratki”. A były to piękne dziewczyny. Nie miałam szans.
FILMY LAT SZEŚĆDZIESIĄTYCH TEŻ MIAŁY TĘ POETYCKĄ MGIEŁKĘ, KTÓRĄ MIAŁA KAWIARNIA STATLERA, TEATRZYK PIOSENKI KUBIAKA CZY – ULICA. NA ZDJĘCIU KUBA MORGENSTERN, ZDJĘCIA DO FILMU „JUTRO PREMIERA”.
ONA: Miałaś kłopoty z mężczyznami? Słyszałam, że zdejmując płaszcz w szatni, zrzucasz go po prostu z ramion, nie oglądając się. Taka jesteś pewna, że ktoś tam stoi.
JA: Ale skąd. To ja zawsze uganiałam się za chłopcami. Od tego serce mi posiwiało, a głowa jeszcze bardziej. Kiedyś upiłam się w tak zwanym Ścieku i wyłam: „Jestem wdową po pokoleniu”.
ONA: Miałaś na myśli Marka Hłaskę? Kochałaś go?
JA: Nie wiem. Poznałam Marka w okresie odwilży, miałam dziewiętnaście czy dwadzieścia lat i w sprawach miłości byłam strasznie infantylna. Raz mi się wydawało tak, raz siak, wszystko było grą wyobraźni. Marek był jeszcze barwniej upierzonym ptakiem! Raz odgrywał kowboja, raz starca pochylonego nad grobem, raz typa spod ciemnej gwiazdy, raz znowu brutalnego macho, to znamy z jego prozy. W życiu Marka kobiety chyba nie odgrywały większej roli. Jeżeli kogoś naprawdę uwielbiał, to Hankę Golde. To była taka znana piękność warszawska, jeszcze z okresu Tyrmanda. Znacznie później, „po mnie”, była w Izraelu dziewczyna opisana jako Ester. Nazywał ją „Kaczor Donald”. Tak się śmiesznie złożyło, że wyszła potem za mąż za jakiegoś amerykańskiego oficera, który serio miał na nazwisko Donald. Marek lubił przezwiska. Na jednego mojego amanta mówił „tancerz Druciński”. Mnie nazywał „Panna Czaczkes”. O moim gadulstwie mawiał „Masz rozszerzenie na dziób i zwężenie na móżdżek”. Ale lubił mnie, czuliśmy czułość. Chyba go trochę znałam. Było w nim coś, co jest i w jego książkach: przeczucie katastrofy, a jednocześnie rozpierająca go radość życia.
MAREK HŁASKO
ONA: Hłasko był katastrofistą?
JA: Tak! Uważał, że świat wali się w gruzy, to znaczy upadają wszystkie wartości, które miały jakikolwiek sens: honor, wierność, prawda. Żałował, że nie może napisać książki w conradowskim stylu. Szkoda, że nie dożył dzisiejszej Polski, a z drugiej strony trudno go sobie wyobrazić jako dorosłego człowieka. Jakaś błazenada wiązała się w nim z przeczuciem wczesnej śmierci. Bał się jej, a jednocześnie ją przyciągał. Kiedyś, w Kazimierzu, zaczął się przymierzać do krzyża. Zrobiłam mu wtedy zdjęcie.
ONA: Jesteś przesądna?
JA: Nie, moim ukochanym stworzeniem jest mały czarny kotek.
ONA: Uważasz się za czarownicę?
JA: Ależ skąd. Na co dzień jestem normalną, trzeźwą „dziewczyną z STS-u”. Jestem w znacznym stopniu uformowana przez STS.
ONA: Łatwo dajesz ludziom tę pieczątkę „uformowałem Agnieszkę”. Wierzysz w to?
JA: No jednak. W późnych latach pięćdziesiątych i jeszcze głęboko w lata sześćdziesiąte koledzy z teatru STS uczyli mnie tego, co zaniedbał tata: czegoś w rodzaju postawy społecznej. Andrzej Jarecki, poeta i mój ówczesny chłopak, nazywał nasze piosenki „liryką obywatelską”. Andrzej to był taki Polak z Żeromskiego. Gdyby nie on, nie napisałabym „Okularników”, piosenki, która była przez całe lata niemal hymnem politycznym młodzieży. Ta piosenka miała masę tłumaczeń, ale najlepszego dokonała... Elżbieta Czyżewska. Tytuł brzmi: „Eggheads”. Elżbieta zresztą, nawet gdyby nie pisała, byłaby poetką.
„NA ROBOTACH” WE FRANCJI: ANDRZEJ JARECKI, PIERWSZY POETA STS-U. ROK 1957, ST.-ROMAIN.
ONA: A ty?
JA: Moje życie to jest powieść z przygodami, ale nie wiem, czy zawsze w najlepszym guście. W piosenkach bardziej dbałam o styl. Napisałam ich setki, jeżeli nie więcej. Wyszły w tomikach „Kolory”, „Wyszłam i nie wróciłam”, „Sztuczny miód”, „Białe zeszyty”, „Żywa reklama”, „Śpiewające piaski”...
ONA: Niektóre z nich miałam w rękach. Współczesne piosenki i wiersze mieszasz w nich z dawnymi songami z STS-u. Czy boisz się, że wasza satyra nie wytrzymałaby dziś próby czasu?
JA: Użyj modnego zabiegu, podejdź do sprawy historycznie. Niektóre nasze rzeczy brzmią dziś blado, ale taka na przykład piękna piosenka Jareckiego: „Bądź moją kurtką z welwetu jedyną – bądź pumperniklem, bądź polopiryną – ale już nigdy nie bądź blizną – nasza kochana, bezcenna ojczyzno!” – czy to się postarzało?
W moich tomikach robię groch z kapustą, bo jestem bałaganiarą. Ale nie, nie myślę, żeby tamte nasze poczynania były bez sensu. To są te krople, którą drążą skałę. Pisałam o tym: „Myśmy żyli jak na wietrze, myśmy żyli niebezpiecznie...”. Pamiętasz?
ONA: Słowa „pamięć”, „pamiętasz” wciąż wracają u ciebie. Lubisz wspomnienia?
JA: Nie cierpię. Ale przeszłości nie da się uniknąć. Siedzi mocno w każdym z nas. Zabarwia sepią każdą chwilę radości, ale i rozjaśnia każdą łzę. Popatrz, jak się zachowuje na scenie Anka Prucnal: płacze i śmieje się z siebie, że płacze.
ANKA PRUCNAL W STS-IE, W „CYRKU PIOSENEK”. TERAZ W PARYŻU, TERAZ U FELLINIEGO, TERAZ W JAPONII... BO TEŻ CO TO ZA STWORZENIE NIEWIARYGODNE!
ONA: Mówisz tak, jakbyś coś o tym wiedziała.
JA: Napisałam książkę o pamięci, a właściwie o zmaganiach z pamięcią. Bohaterką jest kobieta, która uczęszcza do czegoś w rodzaju „szkoły zapominania”. Rzecz dzieje się trochę w Nowym Jorku, trochę w Warszawie, nazywa się „Czarna Wiewiórka”, a wyszła w „Czytelniku” w 1985 roku.
ONA: Nie próbowałaś tego wmówić Amerykanom?
JA: Próbowałam, mam przekład, ale na razie spudłowałam. Betsy Lifton, słynna B.J., powiada, że jest to dobra historyjka źle opowiedziana. Zupełnie odwrotnie niż moje życie: zła historia dobrze opowiedziana.
ONA: Zdaje się, że masz dla siebie wiele współczucia. Czy nie było tak, że sama pakowałaś się w tarapaty, zerwałaś z teatrem, zerwałaś z radiem, zerwałaś z filmem, szukałaś niebezpiecznych mężczyzn... Czy Wojciech Frykowski nie był typowym hłaskoidą? Nie goniłaś przypadkiem za cieniem?
JA: Dwie różne sprawy. Te odejścia z „miejsc pracy” to kwestia higieny. Trzeba odchodzić, trzeba zmieniać pracę. Brodski robił to dziesiątki razy. Uważam, że mój rozwój możliwy jest tylko przez nielojalność, przez dziesiątki małych zdrad: wobec kompozytorów, aktorów, posad. Nawet przy „Niewinnych czarodziejach” Wajdy nie wytrzymałam do końca.
WOJCIECH FRYKOWSKI W RADONICACH (1962).
ONA: Coś ty tam robiła?
JA: Byłam jeszcze w szkole filmowej, znalazłam się przy Wajdzie jako praktykantka. Potem polubiliśmy się bardzo, zachwycało mnie to, że Andrzej tworzy w natchnieniu, ale z pracy uciekłam. Ale wróćmy do gonitwy za cieniem. Nie, Wojtek nie był hłaskoidą, miał może podobny sposób bycia, ale w środku zżerała go ambicja. To choroba, straszna choroba.
ONA: Przecież sama wbijałaś sobie paznokcie w dłonie, żeby tylko przeszedł twój pomysł w STS-ie....
JA: Tak, ale kto wie, czy artyście nie jest bardziej potrzebna lekkość niż ambicja. Ona przydaje się tylko do pewnego momentu. To jest jak płomyk pod kociołkiem. Potem z garnka wszystko kipi albo wylatuje w powietrze. Przy pewnym napięciu nic już nie można zrobić. Wojtek chciał czegoś dokonać w sztuce, ale wciąż zamiast pracować planował jakiś jakby gangsterski skok. Mam na myśli artystyczny skok. Aż w końcu zamordowała go banda Mansona. Potem ktoś chciał w Nowym Jorku, żebym udzieliła wywiadu na ten temat.
ONA: Udzieliłaś?
JA: Nie, Europejczycy mają zupełnie inne pojęcie o dyskrecji. Ja i tak więcej mówię o sobie, niż to jest w Polsce przyjęte.
ONA: Brzmi to jak zachęta. Rozstałaś się z Wojtkiem jeszcze w Polsce, w końcu lat sześćdziesiątych. Mimo to spotkałaś go znów na Manhattanie. Co robiliście?
JA: Nic. Koniecznie chciał, żebym poznała jego dziewczynę. Wsadził nas obie w samochód Dawida Halberstama i woził w kółko po Central Parku. Traktował ten wóz jak saneczki na torze bobslejowym. Kiedy go w końcu rozbił, pomógł nam się z niego wykaraskać, a potem porzucił go. Kiedy odchodziliśmy, samochód płonął jak pochodnia.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI