- W empik go
Rozmyślania - ebook
Rozmyślania - ebook
‘Rozmyślania’ lub ‘Rozmyślania. Seria I’ – pisany przez całe życie, "szczelnie izolowany od ówczesnej rzeczywistości" cykl 56 wierszy filozoficzno-refleksyjnych Antoniego Langego, który ukazał się drukiem w Krakowie w 1906. Na przestrzeni lat kompozycja ‘Rozmyślań’ była różnorako określana, min. jako młodopolski odpowiednik antycznego poematu filozoficznego, pamiętnik poetycki całego pokolenia czy traktat filozoficzny zapisany językiem poezji. Głównym motywem spajającym wiersze cyklu jest przeczucie unio mystica w cierpieniu ludzkim. Jak napisała o ‘Rozmyślaniach’ Maria Podraza-Kwiatkowska, "są to proste, przejmujące wiersze o samotności człowieka, o przemijaniu, o życiu, które jest tylko przejściowym więzieniem dla duszy. Wiele z tych wierszy mówi także o śmierci: w najbardziej znanym z nich [XXXIII] podejmuje Lange koncepcję człowieka-skazańca, wprowadzając jednocześnie (...) element etyczny. Ważna to innowacja w ujęciu motywu śmierci". (za Wikipedią).
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-378-0 |
Rozmiar pliku: | 127 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Gdziekolwiek jesteś, chciałbyś odejść precz,
Aby gdzieindziej być tej samej chwili,
Rojąc, że w jutrznię los twój się przechyli
Na innem miejscu... To codzienna rzecz!...
Gdziekolwiek jesteś, chciałbyś odejść w dal,
Bo wiesz, że nigdzie nie jest miejsce twoje –
I płyniesz, zawsze rozdarty na dwoje,
Bo płyniesz zawsze do nie swoich fal.
Gdziekolwiek jesteś, chciałbyś iść gdziebądź,
Gdzie ciebie niema, bo gdzie ciebie niema,
Niema twych smutków – i twa rozpacz niema
Już cię nie trwoży... Dalej, wiosło trąć!
Gdziekolwiek jesteś, wiecznie dążysz tam,
Gdzie cię już nigdy i nigdzie nie będzie,
Boś tam u siebie – i zawsze – i wszędzie,
Boś tam u siebie – u wieczności bram.
II
Ze wszystkich rzeczy, które są w naturze,
Śmierć mię dziś jedna swym urokiem nęci:
Bo ma uśmiechów najpiękniejsze róże,
Szelest najcichszy w swoich skrzydeł piórze –
Jak kołysanka wiecznej niepamięci.
Śmierć jest to podróż nad wszystkie podróże,
Co nam ukwieci byt i rozdyamenci,
Gdzie życia czarne toczą się kałuże
Ze wszystkich rzeczy.
Z chaosu życia rwiemy się ku górze,
Lecz duch się wiecznie na nizinach smęci –
I błądzim, niby na krzyżach rozpięci!
O śmierci, gdy się w łonie twem zanurzę,
Ty ład mi wlejesz w przeźroczyste kruże
Ze wszystkich rzeczy.
III
Obozowiskiem koczuję po ziemi:
I nie mam nigdzie spoczynku dla głowy –
zawsze smutno mi i wszędzie źle mi
czekam, rychłoż zmilknie gwar bojowy.
Niedługo zwinąć przyjdzie mi namioty –
I z żalem patrzę wstecz, w ubiegłe noce:
Jak wiele pracy – jak wiele tęsknoty,
Jak wielkie trudy – jak liche owoce!
I tylko czasem w kradzione godziny,
Kiedy przycichnie ta walka jałowa:
Duch mój ulata w pieśniowe krainy,
Trwożny, czy spełni swych przeznaczeń słowa.
IV
Potrącona życia falą
Dusza moja łka:
Łzy się palą – łzy krysztalą –
Wokół szara mgła.
Błędne było życie moje,
Błędny jego kres:
Marzeń roje – niepokoje
I krynice łez.
Siebie-m winił i nikogo:
Nieszczęśliwa gra!
Inną drogą płynąć błogo –
Moja ścieżka zła.
Wirem złote sny rozwiane
Otoczyły mnie:
Zapomniane, opłakane
Widzę bogi w śnie.
V
Próżno wstrzymywać dni przemijające,
Próżno po marach płakać bezpowrotnych,
Raz tylko jeden lśni młodości słońce,
Raz dusza wzlata na skrzydłach polotnych;
Raz tylko w sercu święta brzmi muzyka,
Zwierz mi niedobry – zegar cyka – cyka...
Nad moją głową cyka zegar stary,
I przypomina umarłe godziny,
I przypomina bezpowrotne mary,
I młodej duszy z wiosną zaślubiny...
Liście padają... Żal serce przenika –
Niedobry zwierz mi zegar cyka – cyka...
Stary mi zegar – niby puls człowieka –
Upływające sekundy wydzwania...
Sekunda każda jest jak gwóźdź do wieka
Mych sekund-pulsów wolnego konania...
Żyć jest to konać. Czas idzie i znika...
Zwierz mi niedobry zegar cyka – cyka...
VI
Chaosem ciemnym bez rozumnej osi
Zda ci się twoja na ziemi robota:
Moc tajemnicza w dale cię unosi,
Cel tajemniczy we mgle ci migota.
Nowy codziennie grom przypadku wali –
W mózg twój i serce – w nogi twe i ręce:
Wiesz-li, na jakiej staniesz jutro fali,
I z jakich cierni wić będziesz swe wieńce?
I wiesz-li, jaka twej męki istota?
Jaki pożytek z twego płaczu będzie?
I w co przepalą iskry losu młota
Nietrwałe dni twych narzędzie?
Znużony padasz codziennie wieczorem,
Wołając w próżnię: czemu? dokąd? poco?
Za jakiemś słońcem, które jest pozorem,
Dni twe niepewne – jako ćmy – łopocą.
Bo nigdy żywym nie będzie czytelny
Hieroglif, który ci plącze te nicie:
Lecz kir mogiły i całun śmiertelny
W logiczną całość powiążą ci życie.
Wszystko, co zdało ci się bezrozumne
I bezcelowe – i straszne – i sprzeczne –
Pojmiesz, przeszedłszy w zaświaty za trumnę,
Że mieści jakieś tajniki przedwieczne.
Śmierć to sens życia – to osierdzie bytu –
Jego przyczyna – i cel – i zasada:
Lecz pókiś jeszcze nie doszedł jej świtu –
Duch twój chaosu nie zbada.
VII
Nie jestem liryk. We mnie biją wody
Jakichś tragicznych bezdeni posępnych:
W poświstach wichru, gromach niepogody,
Ku lodom pustyń dążę niedostępnych.
Jeśli gdzie dzwonią jakie pieśni sielskie –
Wiem – nie mej duszy pieśń ta towarzyszy;
Mnie ominęły jej skrzydła anielskie,
I tylko tęsknię do tych skrzydeł ciszy.
Burza jest moim wieczystym żywiołem,
Ale to burza niewidzialna ducha:
Kto na mnie patrzy, roi, że usnąłem,
A we mnie wicher za wichrem wybucha.
Czy nigdy, nigdy nie ustaną burze?
Więc rzekłem: Kwiaty niech mam ku ozdobie!
Róże chowałem i zakwitły róże,
Lecz róże czarne, jak kiry na grobie.
VIII
Coś mnie wzywa, coś mnie woła
Z niewidzialnych kresów bytu:
Głos to piekieł czy anioła?
Głos to mroku czyli świtu?
Coś mi szepcze, coś mię nęci:
»Do mnie, do mnie płyń tu w ciszę,
W srebrną ciszę niepamięci!...«
Coś mię pieści, coś kołysze.
Kołysanka jakaś cicha
Z ponad Lety czy Kocytu:
Coś mi szemrze, coś mi wzdycha
Z niewidzialnych kresów bytu.
IX
Mam jedno dziwne, prawie dziecinne marzenie –
Wysnute, zda się, z bajań o godzinie szarej:
Są ludzie, którzy mają podwójne widzenie
I nieraz zoczą innym niedojrzane mary.
Tajemnych krain bytu misterni pający
Tak subtelnie swą lotną snują pajęczynę –
Że w nieziemskim fluidzie jej – umierający
Czasem cień swój wysyła w daleką krainę – –
I tym, kogo ukochał, widmem się ukaże,
I na chwilę przed nimi, jako żywy stanie – –
I tak po raz ostatni spojrzy na ich twarze
I niemo im ostatnie złoży pożegnanie!
Obym w godzinie śmierci mógł rozpleść swe ciało,
I, nim ono w proch pójdzie, nim dusza uleci –
Niech ten cień – eterową strojny szatą białą,
Ani duch, ani ciało, jakiś żywioł trzeci –
Niechaj ten cień popłynie przez góry i rzeki,
Niechaj się jej ukaże i niech ją pozdrowi...
Gdziekolwiek ona będzie!... Niech, chociaż daleki,
Zaświadczy, żem był zawsze wierny jej duchowi.
Że zawsze byłem przy niej i że ona we mnie
Żyła wciąż bezcielesnem nadziemskiem zjawieniem.
Obym w godzinie śmierci przeniknął te ciemnie
I uleciał, pozdrowił, pożegnał ją cieniem.
X
Kocham to swoje ciche marzenie cmentarne,
Jak anioł białoskrzydły śmierć mi się uśmiecha:
W jej promienności róże kraśnieją mi czarne,
I zdali słyszę ciche sielskiej pieśni echa.
Jeślim bardzo samotny pośród ludzkich duchów,
Choć może najupiorniej zjednoczenia głodny:
O tem wiem, że na łoże mych mogilnych puchów
Spłyną łzy i uśmiechy tkliwości pogodnej.
Ci, co mię omijali niemo, obojętni,
Nie widząc żywej treści w czynów mych bezładzie:
Przyjdą, i oto dziwnie duch się im rozświętni,
I ujrzą, jak im światło na oczy się kładzie.
Kocham sen mój cmentarny, bo z mojej mogiły
Nowe promienie życia wypłyną błękitnie:
I kiedy moje ciało rozpadnie się w pyły,
Tajemniczy miłości duch nad nią zakwitnie.
XI
Nieraz po ziemi błądzę, jak gdyby umarły,
I zda się, że oglądam świat z tamtego brzega:
Ziemia gdzieś – jakąś oddal – w oku mem zalega,
A ludzie gdzieś podemną błądzą niby karły.
Roję, że mi zaświaty nagle się otwarły –
I nagle w jasnowidztwie dusza ma spostrzega,
Czem jest byt, czem jest bytu alfa i omega –
Aż mi człowiecze sprawy na proch się zatarły!
Jak w odwróconem lustrze, codzienne zjawiska
Migają mi przed okiem, by nikłe atomy –
I dalekiem mi zda się to, co leży z blizka –
I w ekstazie umarłych sfery niewiadomej
Blizkie – nieskończoności są mi dziś ogromy –
Skąd spojrzenia na ziemię oko moje ciska.
XII
O Lillo moja, jeśli tam u Boga
Pomiędzy srebrne wstąpiłaś anioły –
I patrzysz na mnie z..............................................NA PRZEŁOMIE STULECI
(w sylwestrową noc z r. 1900 na 1901)
Stałem na szczycie mej samotnej wieży,
Z tęsknotą patrząc w widnokręgów stropy,
A blask świetlany, co się od nich szerzy,
Zdał mi się rosnąć w lazurów potopy.
Więc duch mój w przyszłość niewiadomą mierzy,
Iżem wytężył, niby teleskopy,
Oczy przestworów głodne nieskończonych
I prawdy świateł w dali zatajonych.
Artemis lśniła swoim złotym rogiem
W gwiazd korowodzie – na wielkim błękicie,
A ziemia wokół drzemała rozłogiem,
W oczekiwania tonąca zachwycie.
A na jej łonie wrzał Goga z Magogiem
Bój nieustanny – bój na śmierć i życie.
Szmerem i gromem wił się po bezdrożach,
Po górach, stepach, po lądach i morzach.
Lecz w dali – w dali – tam cudów godzina –
Jutro nieznane, nadzieją kwitnące,
Mazanderanu bajeczna kraina,
Kędy wcielonych świeci marzeń słońce.
Tam za rubieżą nowy się zaczyna
Świat; nowych kształtów rodzą się tysiące.
O, gdyby przejrzeć! O, gdyby odgadnąć
Kształty nieznane! Ach, jutrem owładnąć!
Więc wytężyłem w nieskończoność oczy,
Więc wytężyłem ku niej słuch. W oddali
Jakaś się jutrznia półświetlana toczy,
Jakaś się tęcza półzaćmiona pali –
Izys w osłonie poprzez światy kroczy,
Jak czysta lilia, z mórz wstająca fali.
Cisza – aż naraz w przeraźliwym zgrzycie
Nowej Godziny usłyszałem bicie.
Moc, zawieszona na Zegarze Czasów,
Naraz zadrgnęła – a wewnętrzne stale,
Od pordzewiałych wstrząśnione zawiasów,
Zgrzytnęły w cichym powietrza krysztale
I, czerpiąc z jęku odwiecznych zapasów,
Jękiem ogromnym w ogromne szły dale!
Cały się wszechświat wydawał być dzwonem,
Hucząc w powietrzu nawskroś rozdzwonionem.
I dreszcz poczułem w duchu, jak prorocy,
Co się na puszczy spowiadają Bogu.
Wiek idzie nowy! Bez czucia i mocy
Leżałem, zda się, u wszechczasu progu.
Wtem przyszedł do mnie o krwawej północy
Duch nieznajomy i rzekł: Astrologu!
Dziw mi, jak zeszedł do mej czatownicy,
A wyglądał jak Numidowie dzicy.
Cały był strojny szatą purpurową,
Czarnemi wkoło przepasany wstęgi,
Oczy mu lśniły jakąś skrą ogniową..........................DEUTERONOMION
czyli
Powtórzenie
Prolog
Samemu sobie.
Poeta rzuca okiem wstecz
I własne czyny swoje waży –
Czy jeszcze ogień w nim się żarzy,
Czy nie pordzewiał jego miecz?
Czyli wykonał swoją rzecz,
Czy sięgnął w rdzeń swoich miraży?
Czy wiernie stał na duchów straży
I czy już może odejść precz?
Bo jeśli milczał niby głaz –
I stał od świata walk zdaleka,
To nie, że ogień jego zgasł,
Lecz że zamyślił się i czeka,
Czyli nadchodzi nowy czas,
Co zbudzi nową treść człowieka?
I Płanetniki
Oto błądzą po ziemi senne płanetniki.
Wygnańce. Troska wieczna tkwi w głębi ich oczu,
A każdy inną marę ściga w zaobłoczu –
Sam w siebie zapatrzony, milczący i dziki...
Harmonii snów poszukiwacze, samotniki.
Każdy w swojej płanety zamknięty omroczu –
Czy znajdzie który brata na ziemskiem roztoczu,
Gdy każdy jeno własnej słyszy dźwięk muzyki?
Nieświadomi. Spełniają woli górnej fata –
Czy przejrzą? Czy się kiedy powiążą te duchy
W jedno słońce? Czy ruszą z posad bryłę świata?
Stanie się, co stać musi. Czas płynie. A przeto,
Wy, których Bóg tu zesłał na wielkie posłuchy –
Idźcie w świat – dumni – każdy sam ze swą...................................