- W empik go
Roznegliżowane - ebook
Roznegliżowane - ebook
Na peryferiach Pragi, w ogrodzie chińskiego biznesmena zostaje znalezione ciało młodej dziewczyny. Ofiara jest ubrana wyjątkowo niestosownie do pogody – w seksowny czerwony kombinezon z siateczki. Roznegliżowana.
Na miejscu natychmiast zjawia się podinspektor Marián Holina, wielbiciel rogalików i astropsychologii, zawierzający wyłącznie własnej intuicji, która objawia się łaskotaniem w okolicy pępka. W rozwiązaniu kolejnej niełatwej sprawy z praską mniejszością wietnamską w tle wesprą go: wpędzająca współpracowników płci męskiej w kompleksy, hiperaktywna kapitan Šotolová, młody podkomisarz Diviš, zawsze umiejący zadbać o zawartość swojego żołądka, i niezbyt rozmowna stażystka Běla.
Czy sympatycznemu zespołowi Holiny uda się połapać w labiryncie tropów, tak licznych i poplątanych jak alejki na ogromnym wietnamskim targowisku?
Roznegliżowane to druga część serii ze śledczym Mariánem Holiną autorstwa Ivy Procházkovej. Pierwszy tom, Mężczyzna na dnie zjednał sobie także polskich czytelników. Wartka akcja i nieodzowny czeski humor sprawiają, że Procházková wprowadza nową jakość do literatury kryminalnej.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-09-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy na Andrzeja śnieg,
cichnie gołąbeczki śpiew
Matki. Wszędzie. Tamara starała się ich nie dostrzegać, ale to nie takie proste. Matki były jedną z nieodłącznych części praskiej społeczności. Grupą, do której Tamara nigdy nie należała i nigdy już należeć nie… Udało jej się w porę zatrzymać myśli i stłumić żal. Ojciec Daniel podczas ostatniej spowiedzi tłumaczył, jak ma postępować w takich chwilach. Smutek nie jest niczym złym, to naturalny zwiastun zmian.
– Stoi pani w kolejce? – zapytał starszy mężczyzna z wypełnionym kuponem w dłoni.
– Nie, proszę. – Odeszła na bok, by przepuścić staruszka, i zerknęła w stronę kasy. Ondřej właśnie płacił. Przechylił otwarty portfel ku ladzie i zaczął niezdarnie liczyć wysypane monety. Latem Tamara pomagała mu jeszcze w czynnościach takich jak płacenie, teraz Ondřej jest na kolejnym etapie rehabilitacji, musi rozwijać samodzielność.
– Dał mi pan tylko dwadzieścia koron – usłyszała głos sprzedawcy. Biło od niego źle skrywane zniecierpliwienie. – Brakuje stu.
Ondřej coś odpowiedział, chyba niezrozumiale. Jego oczy szukały Tamary. Szybko spuściła wzrok, niby przeglądając czasopisma na stojaku. Ondřej nie mógł się zorientować, że wciąż go obserwuje. Ciągła kontrola nie jest wskazana. Proszę nie pilnować go na każdym kroku, proszę mu pozwolić popełniać błędy, upominał ją jego psychoterapeuta. Pani współczucie go osłabia. Może pani być żal męża, ale proszę mu tego nie okazywać. Próbowała, ale nie zawsze wychodziło.
– Mówi, że brakuje stu koron. – Ondřej wciąż stał z otwartym portfelem.
– Daj mu dwieście – doradziła.
– Jakie dwieście?
Tamara wzięła od męża portfel i przejrzała przegródki. W zagięciu kieszonki na drobne ukryła się jedna korona. To wszystko. Banknotu dwustukoronowego nie było. Dziwne.
– Kupuje pan ten zakład czy nie? – Sprzedawca już otwarcie okazywał irytację. Sięgnęła do swojej portmonetki, wyjęła sto koron i podała je Ondřejowi. Kiedy mąż wracał do okienka zapłacić za los, znów przejrzała jego portfel. Banknot, który włożył do niego przedwczoraj, zniknął. Tamara sprawdziła, czy zatrzask działa jak powinien. Trzymał mocno, nie był poluzowany. Wyglądało na to, że Ondřej zgubił pieniądze. Wciąż miał kłopoty z siłą uchwytu i małą motoryką. Ćwiczył codziennie, Doubravka mówiła, że z rękami coraz lepiej, jest szansa, że wrócą do dawnej sprawności. Tamara ufała Doubravce. Była świetną fizjoterapeutką i potrafiła zmotywować pacjenta. Gdyby nie ona, Ondřej byłby teraz w dużo gorszym stanie.
Od wypadku minęły już trzy lata, Ondřej robił coraz większe postępy. Rehabilitanci ułożyli mu plan ćwiczeń, z których część mógł wykonywać sam. Tamara mogła znów iść do pracy, na razie na pół etatu.
– Kiedy wrócisz? – pytał każdego dnia, gdy wychodziła, a ona nastawiała wskazówki papierowego zegarka dla dzieci, który porównywał z prawdziwym, w kuchni, i jeśli spóźniała się choćby pięć minut, zaraz do niej dzwonił. Kiedy była z nim Anh (postrzelona dziewczyna, ale opiekowała się mężem już ponad półtora roku, więc się do niej przyzwyczaił, może wręcz za bardzo…), nie brakowało mu Tamary, jednak źle znosił całkowitą samotność. Potrafił wtedy zadzwonić nawet koło jedenastej: – Tak mi się ten czas dłuży – mówił z tłumionym płaczem w głosie. – Możesz przyjechać? – Nie zachowywał się jak czterdziestopięcioletni mężczyzna, tylko jak dziecko w wieku przedszkolnym.
– Zaraz będę – obiecywała zawsze, rzucała wszystko i wracała do domu. Mina, z jaką otwierał jej drzwi, wynagradzała wszystkie problemy, które miała później w pracy.
– Nie wydał reszty. – Znów stał obok niej, mówił szeptem, odwracając się dyskretnie w stronę okienka, przy którym sprzedawca obsługiwał już kolejną osobę.
– Dałeś mu sto dwadzieścia koron.
– Czyli nie ma reszty?
Na jego twarzy malowała się niepewność. Tamara dawno do niej przywykła, zapomniała już, jak wyglądała twarz przedwypadkowego Ondřeja. Czasami, kiedy oglądała zdjęcia ślubne, nie mogła pozbyć się wrażenia, że obok niej w urzędzie stoi obcy facet. Przystojny mężczyzna ze świadczącym o inteligencji czołem, oczami, z których bije pewność siebie, z linią warg ułożoną w uśmiech, lecz zdradzającą zarazem upór i zdecydowanie. Zdecydowanie, pewność siebie i inteligencja. Cechy, dla których wybrała Ondřeja. Imponował jej zaradnością, naturalną charyzmą, z jaką podejmował każde wyzwanie. Urodzony lider. Zawsze czuł się odrobinę lepszy od innych, lecz tę krztę arogancji równoważył humorem – czasami sarkastycznym, ale nie złośliwym. Lubił się śmiać, a jego śmiech miał wielką moc. Ale to było kiedyś. Ludziom, którzy poznali go dopiero po wypadku, trudno byłoby uwierzyć, że mają przed sobą tego samego człowieka. Niemożliwy do przewidzenia plan Boży i nagła awaria żurawia hydraulicznego zmieniły jej męża w zupełnie innego człowieka.
– Przedwczoraj włożyłeś do portfela dwieście. To dość dużo pieniędzy – wróciła do tematu Tamara, kiedy wyszli z kolektury i skierowali się w stronę wyjścia z pasażu.
– Jak to możliwe, że dwieście koron zmieściło się w takim małym portfelu? – pytał zadziwiony.
– To był jeden banknot.
– Jak to jeden? – Patrzył na nią zdezorientowany.
– Są różne banknoty, Ondro, uczyliśmy się o tym. Dwieście koron to taki pomarańczowy, na obrazku jest facet z brodą. Pamiętasz? – wyjaśniała cierpliwie, choć czuła, że mówi po próżnicy. Najwyraźniej za wcześnie jeszcze na samodzielność w kwestii zarządzania finansami.
– Zaraz wygramy miliony w tej loterii, nie ma co się przejmować jednym facetem z brodą – oświadczył pełnym entuzjazmu tonem. Tamara nie mogła powstrzymać uśmiechu. Faktycznie, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
– Na co my wydamy tę całą kasę, hm? – zapytała.
– Pojedziemy nad morze. Na cały rok – odpowiedział natychmiast. – Wiesz, tam, gdzie są takie ogromne fale.
Nawet gdyby trafili tylko pięć liczb, bez Euronumerów, mogliby pozwolić sobie na częstsze wycieczki nad morze. Tam skarb twój, gdzie serce twoje, odpowiedział ojciec Daniel, kiedy zapytała, czy hazard to grzech. Zrozumiała te słowa. Na nasz los wpływają sprawy, na które najbardziej się nastawiamy. Ani ona, ani Ondřej nie nastawiali się na wygraną. EuroJackpot był dla nich tylko zabawą. Poświęcali na grę kilka minut tygodniowo i zawsze kupowali góra dwa zakłady.
– Patrz! – Zatrzymała się pod kwiaciarnią i wskazała głową tablicę z nakreślonym kredą imieniem. – Kto ma dzisiaj imieniny?
Zatopił spojrzenie w tablicy. Po wypadku wszystkiego musiał uczyć się od nowa: jeść, chodzić, mówić. Potem czytać i pisać. Ścieżki, którymi wcześniej biegły słowa, zatarły się, mózg musiał utorować sobie nowe. Lekarze tłumaczyli, że uszkodzenie lewej półkuli jest duże i niektórych rzeczy niestety nie da się odbudować, znikną na zawsze. Musi też pani mieć na uwadze, że mogą pojawić się zupełnie nowe cechy, mówili. Mieli rację. Ondřej bezpowrotnie utracił ogrom swojej wiedzy w zakresie inżynierii, matematyki, z trudem wypracowywał myślenie werbalne, lecz polepszyła mu się spostrzegawczość i wyostrzył słuch. Muzyka zaczęła silniej niż przed wypadkiem oddziaływać na jego zmysły, stał się bardziej wrażliwy na nastroje innych ludzi. Wyglądało na to, że stery przejęła prawa półkula.
– On-dřej – odczytał powoli imię z tablicy. Jego twarz rozpromieniła się, jakby doznał olśnienia. – To ja! Ja mam imieniny!
Tamara złożyła mu życzenia już rano, zaraz jak wstali, rozmawiali też przy śniadaniu o planowanej uroczystości. Na imieniny miała wpaść Doubravka, która w ciągu trzech lat rehabilitacji awansowała z fizjoterapeutki na przyjaciółkę rodziny. Niemal na jej członka. Imieniny nie mogłyby odbyć się bez niej. Ondřej rano słuchał jej i cieszył się na przyjęcie, ale potem wszystko wyleciało mu z głowy. Jak zwykle.
– Doubravka mówiła, że szykuje niespodziankę – przypomniała mu. – Może nawet przyniesie tort?
– Doubravka jest bardzo fajna – powiedział. Słowo „fajny” miało mocną pozycję w jego niedawno odbudowanym zasobie słownictwa. Określenie „bardzo fajny” było natomiast wyrazem najwyższej aprobaty. – Kupmy jej kwiatka.
Nie czekając na to, co powie żona, wciągnął ją za sobą do kwiaciarni. Zdecydował się na astry.
– Proszę dobrze zapakować – zaznaczył. – Bo zmarzną.
Ostatni dzień listopada był tego roku niezwykle chłodny. Na dachach praskich domów iskrzył się mróz, w powietrzu fruwały drobniutkie płatki, na schodach przed kościołem powoli zaczął ścielić się śnieżny dywan. Gdy święty Andrzej ze śniegiem przybieży, sto dni śnieg w polu leży, głosiło ludowe porzekadło. Globalne zmiany klimatu wprawdzie trochę namąciły w mądrościach przodków i nie za bardzo można było polegać na ich przesłaniu w dzisiejszych czasach, wciąż jednak miały w sobie pewną magię. Dla Tamary brzmiały niemal jak zaklęcia: Śnieg w świętego Andrzeja, zła dla żyta nadzieja. Na świętego Andrzeja trza kożucha dobrodzieja… Wydawnictwo, w którym pracowała, publikowało kalendarze, zbiory złotych myśli, przysłów ludowych, dzienniczki z cytatem na każdy dzień. Tamara uwielbiała tę pracę, bo złote myśli zbierała właściwie przez całe życie. Odziedziczyła po babci stary, pożółkły zeszyt pełen porzekadeł i przysłów, sama zebrała tysiące kolejnych. Odnajdywała w nich głęboki sens i pociechę w każdej sytuacji. Ondřejowi też czasami czytała przysłowia, jednak mąż najbardziej lubił bajki. Słuchał ich z dziecięcym zachwytem. Niektórych z przerażeniem. Wszystko odbierał dosłownie, jakby zło wyrządzane w bajce dokonywało się tu i teraz.
– Wyobraź sobie, że ta wstrętna Baba Jaga chciała upiec i zjeść Jasia i Małgosię! – wołał wzburzony kilka dni temu, kiedy wróciła z pracy. Dosłownie dławił się ze złości i przerażenia: – To była bardzo zła Baba Jaga! Chciała wsadzić dzieci do pieca! Ale ostatecznie to dzieci wsadziły do pieca Babę Jagę. Też niedobrze. Wiesz, jak ją to musiało boleć? – Miał oczy pełne łez, najwyraźniej bardzo namacalnie wyobrażał sobie śmierć w płomieniach. Dominująca prawa półkula skrajnie spotęgowała empatię.
Weszli do przedsionka kościoła, Ondřej przytrzymał Tamarze drzwi, puścił ją przodem. Weszła do nawy, wzięła głęboki oddech. Kadzidło, topniejący wosk, wilgotne płaszcze, kurz, który na stałe już osiadł w zgięciach starych drewnianych ławek – wszystko to składało się na zapach, który w ciągu ostatnich kilku lat na dobre zagościł w jej życiu. Dzięki kościołowi nie traciła właściwej perspektywy, potrafiła spoglądać z niej na pewne wydarzenia. W czasie przedwypadkowym wiara nie była obecna w jej życiu. Ani w jej życiu, ani w życiu Ondřeja. Nie byli wychowani w duchu chrześcijańskim, żadne z nich nie chodziło do kościoła. Wypadek wszystko zmienił. Dało się żyć bez kariery i zasobnego konta w banku, ale nie dało się żyć bez nadziei. Przeżegnali się, usiedli. Kiedy rozległ się dźwięk organów, poczuła dłoń Ondřeja. Gładził ją po kolanie i wewnętrznej części uda. Muzyka wyzwalała w nim emocje, którym musiał dać upust. Nachylił się i pocałował ją w policzek.
– Kocham cię.
Jego oczy błyszczały, w głosie nie było grama żalu. Dawno zapomniał, co ma wydarzyć się jutro, jakiego rodzaju zabieg czeka Tamarę, z jaką stratą musi się pogodzić. Siedział obok i był szczęśliwy. Tak po prostu.
– Ja też cię kocham – szepnęła i odwzajemniła pocałunek. – Jesteś fajny. Jesteś bardzo fajny, Ondro.
Błogość na jego twarzy była teraz jeszcze większa. Tamara zamknęła oczy, próbując poczuć się tak samo dobrze jak mąż. Przygniatający smutek jej na to nie pozwalał, starała się jednak pamiętać o słowach ojca Daniela. Smutek to naturalny zwiastun zmian, bez których nie byłoby naszego życia. A życie, wbrew wszystkim troskom, które ze sobą niosło, cieszyło Tamarę. Nawet jeśli miałoby to być życie bez dzieci.
– Re-da-ktor Tamara Knot-ko-vá – sylabizował, czytając słowa na ostatniej stronie książki. Trudne słowa. Słowa oznaczające jego żonę. Podniósł na nią oczy. Stała w drzwiach kuchni i rozmawiała z Doubravką. Pewnie o torcie. Tort miał być niespodzianką. Ukrywały go przed solenizantem, miał go zobaczyć dopiero po kolacji. Ciekawe, czy będzie na nim napis z czekolady. Napis Ondřej. Lubił czekoladę. Bezwiednie przełknął ślinę i otworzył książkę w miejscu zaznaczonym tasiemką. Rozłożył tom przed sobą, oparł łokcie o blat stołu.
– Śnież-ka wy-ros-ła na pięk-ną dziew-czy-nę – dukał szeptem. Zdanie brzmiało znajomo, chyba już kiedyś czytał tę historię. Zjechał oczami kilka wersów niżej. – A lus-tro od-po-wie-dzia-ło…
Lustra chyba normalnie nie mówią. Ale to było czarodziejskie. Królowa pytała, kto jest najpiękniejszy w świecie, a lustro odpowiedziało: „Śnieżka”. Odpowiedź ta, nie wiedzieć czemu, rozgniewała królową. Po co w ogóle pytała, skoro nie chciała poznać prawdy?
– Chciała, żeby lustro odpowiedziało: „Tyś, Królowo, najpiękniejsza jest na świecie” – wyjaśniła mu dziś rano Ania. A może to było wczoraj. Albo przedwczoraj. Ondřej nie za bardzo się orientował, w czasie łatwo było się pogubić. Podobnie jak w imionach. Ania tak naprawdę nie miała na imię Ania. Oderwał się na chwilę od książki, próbując wyłowić z odmętów pamięci prawdziwe imię swojej asystentki. Anita? Aneta? A może Anka? Anh! Miała na imię Anh, ale to imię nie podobało mu się ani trochę. Ania pasowało do niej o wiele bardziej. Ania, Aneczka, śliczna jak laleczka. Równie dobrze mogłaby nosić imię Śnieżka. Miała delikatną skórę, długie rzęsy i włosy… Ondřej całym sobą poczuł błogość na samo wspomnienie chwili, kiedy pozwoliła mu wziąć w palce kosmyk i obciąć go.
Coraz szybciej oddychał. Czuł, że twardnieje tam, na dole, położył rękę na rozporku, lecz nagle uświadomił sobie, co robi, i cofnął ją. Gdyby była z nim teraz Ania, pozwoliłaby, żeby sam się głaskał, wytrysnąłby, a ona by się śmiała. Ale Ani tu nie było. Miał tylko kosmyk włosów i jej pachnące majteczki, ale nie mógł ich teraz wziąć. Ukrył je dobrze przed swoją żoną i Doubravką. Ania nie chciała, żeby się dowiedziały, że je ma. Mówiła, że nie byłyby zadowolone. Tak samo jak z tego, że dawał jej pieniądze. Na powrót wlepił oczy w książkę, był jednak zbyt pobudzony, tekst rozmazywał mu się przed oczami, nie mógł się na nim skupić. Wziął ze stołu karteczkę i przyłożył ją pod właśnie czytany wers.
– Kró-lo-wa ka-za-ła my-śli-we-mu – dukał. To zdanie też skądś znał. Ogarnęło go niepokojące przeczucie, że w bajce zaraz wydarzy się coś strasznego, ale nie pamiętał co. To był jeden z głównych problemów Ondřeja. Czuł, że jakaś myśl tkwi w jego głowie, ale nie potrafił tego odnaleźć. Nie był w stanie jej wyłowić, wciąż tylko krążył wokół niej po omacku. Czuł jednak, jaki ma kształt. Potrafił rozpoznać, czy jest ładna czy okropna, wesoła czy smutna. Czasami zauważał takie ukryte rzeczy i myśli, także w głowach innych osób. Szczególnie w głowie żony. Dziś w kościele Tamara była smutna, ale nie powiedziała dlaczego. A może powiedziała?
– My-śli-wy pro-wa-dził Śnież-kę da-lej i da-lej w las – czytał, czując, że na ciele wyskakuje mu gęsia skórka. To coś zaraz się wydarzy! Struchlał, wiedząc, co zamierza myśliwy. To coś złego, bardzo złego. Przesunął niżej karteczkę, którą podkreślał sobie zdania, ale nie miał odwagi spojrzeć na kolejny wers. Jeśli nie przeczyta o tej strasznej rzeczy, rzecz wcale się nie wydarzy. Zostanie w książce, w ukryciu, jak rzeczy, których nie da się wygrzebać z pamięci. Jak jego wiedza, wiedza inżyniera. Ciekawe, co to takiego, ta wiedza inżyniera. Zdaje się, że coś związanego z liczbami. Z siłą, która wcale nie nazywa się siła, tylko… Przebiegał wzrokiem z kąta w kąt, próbował wytężyć umysł. Wiedział, że w szufladzie czarnej szafki, na którą Tamara mówi „sekretarzyk”, leży ważny papier. Kiedyś mu go pokazywała. Był już stary, ale wciąż ważny, tak samo jak ważne są stare zdjęcia, chociaż ludzie, których przedstawiają, wyglądają teraz zupełnie inaczej. Na papierze był napis Dyplom, a pod spodem Ondřej Knotek, inżynier energoelektryki czy elektroenergetyki, coś w tym rodzaju. Tamara próbowała wyjaśnić mu, co znaczą te słowa, ale uznał, że są za trudne. Bo były bardzo, bardzo trudne. Inżynier Ondřej Knotek przechodził jego pojęcie. Z postaciami z bajek tak nie było, potrafił je pojąć. Ale niektórych się bał. Robiło mu się przez to smutno w środku. Coś nagle jakby go dusiło, robiło mu się przykro i łzy same cisnęły się do oczu.
– Ojej, przecież to tylko bajka – pocieszała go Ania. Uważała, że bajki to bujda. Myliła się. Ondřej czuł, że bajki to szczera prawda. To, co było w nich napisane, wydarzyło się naprawdę, może znów się wydarzyć, mało tego, może nawet właśnie się dzieje. Teraz. Gdy on siedzi przy stole. Czas był podstępny. Robił bardzo wiele rzeczy naraz, ale nigdy nie chciał zdradzić ich wszystkich.
Wrócił do czytania.
– Za-pro-wa-dził Śnież-kę do ciem-ne-go la-su – z trudem odczytywał kolejne sylaby. Był niespokojny, słowa zlewały się ze sobą, szumiało mu w głowie, serce biło jak oszalałe. – Tam wy-jął os-try nóż…
Teraz! Nie mógł dalej czytać. Wiedział, po co myśliwy zabrał ze sobą ostry nóż i dlaczego wyjął go tam, w ciemnym lesie. Od razu wiadomo, co się wydarzy. Co by się wydarzyło, gdyby czytał dalej. Szybko zatrzasnął książkę. Serce wciąż biło zbyt szybko, ale stopniowo odzyskiwał spokój. Nie dopuścił do zła. Zapobiegł katastrofie. Wstał i odniósł książkę do biblioteczki. Ustawił ją na półce i mocno ścisnął z obu stron innymi książkami. Nie chce już jej czytać. Już nigdy jej nie otworzy, nikt więcej nie wyjmie jej z biblioteczki. Ondřej nie pozwoli, by wyszło z niej zło. Rozległ się dzwonek do drzwi.
– Pewnie odczyt wodomierzy – zawołała z kuchni Tamara. Wciąż coś tam szykowały z Doubravką. Niespodziankę. Tort. – Otworzysz, Ondro?
– Idę!
Poszedł do przedpokoju. Podniósł słuchawkę domofonu.
– Halo? Kto tam?
– Odczyt wodomierzy – dobiegł go damski głos z ulicy.
– Proszę wejść – powiedział Ondřej. Nie rozumiał, jak to możliwe, że głos osoby będącej daleko dostaje się do słuchawki, ale lubił rozmawiać przez takie urządzenia. Często specjalnie przeciągał rozmowy. – Mieszkamy na pierwszym piętrze – dodał.
Wcisnął przycisk otwierający drzwi do bramy. Był z siebie dumny, że radzi sobie z tak skomplikowaną czynnością. Kiedyś podobno obsługiwał dużo bardziej skomplikowane urządzenia. Zanim poluzowało się ramię dźwigu. Zanim wpadło z trzaskiem w okno biura, w którym siedział, i wbiło mu gdzieś głęboko, nie wiadomo gdzie, całą wiedzę inżyniera. Podobno nadal ją miał, ale ukrytą. Każda zguba prędzej czy później musi się znaleźć, zapewniała go czasem Tamara. Ondřej nie miał pewności. Tamara była mądra, ale nie znała wydarzeń, które dopiero miały nadejść. Czasami je przewidywała – często jednak nie. Człowiek planuje, Pan Bóg krzyżuje, mawiała, kiedy coś poszło inaczej, niż chciała. Ale pan Bóg to był czas, Ondřej wiedział to na pewno. A czasowi nie ufał.
Doubravka kręciła się, próbując znaleźć wygodną pozycję. Szkoda, że jednak nie położyła się na podłodze. Stara, wysiedziana kanapa Knotków była jak madejowe łoże; jutro będzie cała obolała. Nie lubiła nocować u kogoś. Szczególnie na zbyt miękkim materacu, w przegrzanym pokoju. Ale nie miała wyjścia. Tamara szła jutro na zabieg do szpitala, a Doubravka obiecała, że zostanie z Ondřejem aż do jej powrotu. Przynajmniej tak mogła pomóc Tamarze w jej niełatwej sytuacji. Usunięcie macicy oznaczało koniec nadziei na to, że kiedykolwiek zostanie matką. Jedno dziecko straciła przed porodem, na drugie już nie będzie miała szans.
– Może to i lepiej – powtarzała w kółko, rozmawiając z Doubravką o przyszłości. – Mam prawie czterdzieści trzy lata, Ondřej pochłania całą moją uwagę. Nie jestem pewna, czy w ogóle dałoby się to pogodzić z macierzyństwem.
Doubravka kiwała głową, pytając jednak w duchu, jak niby wyglądałoby zapłodnienie. Nie miała wprawdzie wiedzy na temat pożycia małżeńskiego państwa Knotków, ale zauważyła ostatnio, że Ondřej po kryjomu się onanizuje. Robił to w schowku na miotły i stare graty, gdzie zawsze zamykał się z tajemniczą miną. Później słyszała przez drzwi jego głośny przyspieszony oddech. Miał tam swój mały sekret – ukryty w bocznej kieszeni zielonej walizki. Tamara o tym wiedziała albo i nie. Doubravka nie zamierzała jej o niczym mówić. Każdy ma prawo do swoich tajemnic. Wypadek mocno odbił się na sprawności Ondřeja, ale nie zrobił z niego impotenta. Był zdolny do erekcji (Doubravka zauważała to czasami podczas ćwiczeń rehabilitacyjnych), z popędem też nie miał problemu. Zaspokajał się sam, bo brakowało mu regularnych stosunków, a ich brak wynikał z kolei z mięśniaków Tamary. Mięśniaki sprawiły, że seks stał się dla Tamary bolesny i zaczęła go unikać. Lekarze zapewniali, że po operacji wszystko wróci do normy.
Na dworze padał śnieg. Doubravka widziała z kanapy, jak płatki, niczym przesiewana przez sitko mąka, powoli zasypują ulice. Latarnia przed domem i gzymsy budynku naprzeciwko miały białe mankiety. Któryś z pobliskich kościołów zaczął wybijać północ, po chwili dołączyły do niego kolejne dzwonnice. Ruch pod oknami powoli ustawał, opony samochodów cicho szeleściły na świeżym śniegu. Przytłumione odgłosy nocy gwałtownie przerwało ostre piknięcie, na stole zapalił się wyświetlacz telefonu. Doubravka wyciągnęła rękę. Pamiętam nasz pierwszy śnieg, pisał Arnošt. Kiedy wypróbujemy ten? Ich pierwszym śniegiem był tak naprawdę ostatni śnieg minionej zimy. Cieszyli się nim w Alpach, w Kirchenberg, pod koniec kwietnia, najpierw każde z osobna, a pod koniec wycieczki już wspólnie.
Doubravka patrzyła na wyświetlacz, rozstrząsała, co odpisać. Gryzły ją wyrzuty sumienia. Okłamywała Arnošta i nic nie wskazywało na to, że przestanie. Gdyby wyznała mu prawdę, to byłby koniec. Który mężczyzna da sobie przyprawiać rogi, w dodatku kiedy partnerka robi to z jego kolegą? „Kolega” to może za dużo powiedziane. David i Arnošt grali kiedyś w nogę w tym samym klubie, ale odkąd David przestał grać, bardzo rzadko się spotykali. Byli tylko starymi znajomymi, dziś prawie nic ich nie łączyło. Nic, prócz Doubravki.
Może w piątek? Odpowiedziała pytaniem na pytanie. Oczywiście nie chodziło o żaden śnieg. Chętnie spędziłaby z Arnoštem trochę czasu, kiedy oboje będą mogli na chwilę oderwać się od obowiązków i zająć wyłącznie sobą. W piątek powinno się udać. Po południu ma przyjść Anh i na kilka godzin uwolnić Doubravkę od Knotka.
To idę odkurzyć zebrę, natychmiast przyszła odpowiedź. Wywołała uśmiech Doubravki, uśmiech i lekkie podniecenie. Imitacja skóry zebry (gdyby była prawdziwa, dawno skonfiskowaliby ją komornicy), która leżała w kawalerce Arnošta przy kominku, nieraz posłużyła im jako przyjemne miejsce na miłosne igraszki: ogień w kominku, zapach rozgrzanej skóry, rosnące pożądanie, chłodząca się w kubełku butelka szampana. Cieszyli się tym rytuałem, angażując wszystkie zmysły. Mieli, rzecz jasna, z Arnoštem wiele innych miejsc i innych zwyczajów, które zdążyli wypracować w ciągu dziewięciu miesięcy związku. David bezwstydnie o nie wypytywał. Był ciekaw pikantnych szczegółów, a Doubravka zdradzała mu je bez jakichkolwiek barier. Pokazywała. Prowokowała go. Bardzo podniecająca erotyka, masa adrenaliny. Potrafili się tak drażnić aż do szczytowania.
– Ty suko – szepnęła w cichym pokoju. Ostatnio często w ten sposób wyzwalała pogardę, jaką czuła wobec siebie samej. – Ty mała latawico.
Utrzymywanie relacji intymnych z dwoma mężczyznami wywoływało w niej coraz większe wyrzuty sumienia. To coś nienormalnego, perwersyjnego, wiedziała o tym. Nie potrafiła jednak porzucić żadnego z nich. Nawet po tym, kiedy poznała zdanie Tamary:
– Pomyślisz pewnie, że jestem staroświecka, ale jak dla mnie gra na dwa fronty to zwyczajne świństwo. Zdecyduj się na jednego, drugiego zostaw i już. – I już! Dla Tamary wszystko było proste. Wiara czyniła jej życie łatwiejszym. Doubravka nie miała wiary. Miała swoje dwa fronty. I swój stygmat.
Cicho wstała i otworzyła drzwi salonu. Chwilę nasłuchiwała, czy nikt nie idzie, po czym poszła do łazienki. Kiedy tylko pomyślała o stygmacie, natychmiast musiała na niego popatrzeć – to był odruch Pawłowa. Ostrożnie minęła przedpokój, nie chciała zwracać niczyjej uwagi. Ondřej pewnie spał jak kamień, ale Tamara stresowała się jutrzejszym przyjęciem do szpitala. Ani chybi leżała z otwartymi oczami, analizując w głowie kolejne i kolejne scenariusze własnej przyszłości.
Doubravka przeszła obok sypialni, weszła do łazienki, cicho zamknęła za sobą drzwi i zapaliła światło. Stanęła przed lustrem, podciągnęła koszulę nocną. Wszystko po staremu, cudów nie ma. Pokryty bliznami brzuch przypominał krajobraz po bitwie. Odpychał, odrzucał, zniechęcał do dotyku. Fachowcy zapewniali ją, że jeszcze da się z nim coś zrobić. Zabieg zdziałałby cuda, ale jego cena przewyższała możliwości finansowe Doubravki. Raczej nie miała na niego szans. Nawet w odległej przyszłości. Położyła dłoń na piersiach, powoli zaczęła przesuwać ją w dół. Przejechała nią po zniekształconym pępku aż do pachwin, gdzie skóra z przeszczepu graniczyła z jej prawdziwą skórą. Nie czuła obrzydzenia, jej dłonie zbyt dobrze znały to wrażenie. Co jednak czuła czyjaś ręka, dotykając jej brzucha?
Opuściła koszulę, podniosła oczy, spojrzała na swoją buzię. To też był odruch Pawłowa. Po frustracji, jaką wypełniał ją widok brzucha, musiała pocieszyć się wyglądem twarzy. Była bardzo atrakcyjna. Mężczyźni oglądali się za nią, zaczepiali, szukali kontaktu, próbowali poderwać. Czasami im się udawało. Zwykle odgrywali ten sam scenariusz: śmiała ofensywa, gwałtowne ochłodzenie, tchórzliwy odwrót. Tylko ci odważniejsi decydowali się przemierzyć ugór brzucha Doubravki, ale i tak zwykle nie zostawali przy niej zbyt długo. Arnošt i David byli wyjątkami. Tylko przy nich nie czuła się gorsza. Tylko dla nich dwóch była pociągająca także bez ubrania. Lubili się z nią kochać. Dlatego zatrzymała ich przy sobie. Obu.
– Ty suko – powiedziała znów. Tym razem uśmiechnęła się do lustra. – Ty mała latawico!
– Idziesz, Anh?
– Tak, tak, już!
– Weź stolik numer siedem. Siedzą tam jacyś krawaciarze – mówiła Vanda. – Czterech gości, widać, że dziani, przyszli zaszaleć.
– Minutka!
Anh usłyszała zza drzwi oddalające się kroki Vandy. Zrobiła ostatni ścieg, zawiązała supełek i przegryzła nitkę. Sprawdziła, czy zacerowane miejsce dobrze trzyma. Czerwony kombinezon z siateczki doskonale kontrastował z kolorem jej skóry i zakrywał dokładnie tyle, by eksponować co trzeba, a jednocześnie sprawiać, by Anh nie czuła się kompletnie naga. Może i ciuszek wyglądał pierwszorzędnie, lecz był cholerną tandetą. Rozerwał się, kiedy tylko go włożyła. Jutro kupi coś lepszego. Nienawidziła tandety, sama czuła się w niej tania.
Szybko pomalowała rzęsy, przeciągnęła usta krwistoczerwoną szminką. Jeden kosmyk włosów niesfornie sterczał, efekt odcięcia pasma nożyczkami, schowała go pod grzywkę. No. Teraz idealnie! Wyszła z garderoby, ruszyła w stronę sali, co nie było takie proste na niebotycznych obcasach. W drodze ćwiczyła jeszcze odpowiedni wyraz twarzy. To, co potrafiło wynieść biedaczynę Knotka na wyżyny, nie wystarczało klientom baru Niveau. Ich wymagania były naprawdę wysokie. Vanda tłumaczyła jej to od samego początku. Ekskluzywny night club nie oznacza, że masz po prostu latać tam na golasa i roznosić drinki. Nasi klienci oczekują czegoś wyjątkowego. Wszystko musi idealnie ze sobą współgrać: makijaż, ruchy, perfumy, modulacja głosu, wyraz twarzy. Ci faceci muszą odnosić wrażenie, że każde figlarnie puszczone oczko, każdy twój gest, choćby to, że odchodząc od stolika, zakręcisz tyłkiem, wszystko to show specjalnie dla nich, coś ekstra. Specjalne traktowanie, bonusy, premie. Przychodzą tu właśnie dla nich. Inaczej poszliby przecież do pierwszej lepszej knajpy!
Anh bardzo dobrze wiedziała, co oznacza mieć wysokie wymagania. Sama takie miała i nie cofnęłaby się przed niczym, by im sprostać. Pilnie wkuwała kolejne paragrafy z kodeksu, ochoczo latała na spacerki z panem Knotkiem, odgrzewała mu obiadki, prowadziła rozmowy o sprawiedliwości, bądź jej braku w przypadku bajki o Jasiu i Małgosi, grała z nim w chińczyka, i z lubością skubała go z kasy, jeśli tylko takową posiadał. Knotek dysponował niewielkimi kwotami, ale też niewiele za nie żądał. Chciał ledwie chwilę poprzebierać palcami w jej włosach, trochę się przytulić, dotknąć sutka, pocałować tam, gdzie mu pozwalała, po czym spuszczał się w spodnie i było po sprawie. Zawsze robił tylko to, na co mu pozwalała – posłuszny dzieciak w ciele czterdziestopięciolatka. Przed wypadkiem musiał być całkiem interesującym mężczyzną. Wciąż miał coś z dawnego seksapilu.
Bar powoli wypełniał się ludźmi. Anh pracowała tu dopiero drugi tydzień i jeszcze nie udało jej się całkiem pozbyć tremy. Menadżer na rozmowie kwalifikacyjnej był niezwykle rzeczowy, wręcz grubiański.
– Wietnamki tu jeszcze nie mieliśmy – zauważył, przyglądając jej się z wysokości swoich ponad dwóch metrów. – Obcasy! Jak najwyższe! – Zrozumiała, że to nie prośba, a rozkaz. Powiedział, by nie przedstawiała się klientom jako Anh, Ania brzmi o wiele lepiej. Przyjął ją na okres próbny. Do świąt Bożego Narodzenia. Jeśli się nie sprawdzi, adieu, o tę posadę biją się setki lasek. Anh nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Vanda mówiła, że można zarobić nawet pięćset koron za godzinę. Menadżer zaznaczył, że ma szansę dostać jeszcze więcej. Jeśli tylko chce. Bez wahania powiedziała, że chce i chętnie zrobi, co będzie trzeba. Robiła.
Stolik numer siedem znajdował się w tylnym rogu lokalu. Siedziało przy nim trzech mężczyzn. Czwarty najwyraźniej poszedł na stronę, na oparciu pustego krzesła wisiał jego czarny szalik. Zbliżając się do stolika, Anh oceniała w duchu siedzącą przy nim trójkę. Dwóch koło pięćdziesiątki, jeden młodzik. Dobrze ubrani, kulturalni. Partnerzy biznesowi albo koledzy z pracy, zgadywała.
– Dobry wieczór panom – przywitała się z trenowanym od wielu dni uśmiechem. – Panowie pozwolą, że złożę najszczersze gratulacje.
Czekała, który pierwszy zareaguje.
– A z jakiej to okazji? – zapytał jeden z pięćdziesięciolatków. Na jego nadgarstku lśnił rolex z różowego złota.
– Z takiej, że wybrali panowie najlepszy bar w Pradze – odparła.
– A kto mówi, że najlepszy? – przejął pałeczkę drugi z pięćdziesięciolatków. Miał wesołe iskierki w oczach, był w zabawowym nastroju. Anh poszerzyła swój wystudiowany uśmiech o kilka milimetrów.
– Mam na imię Ania i będę panów obsługiwać dzisiejszego wieczoru – kontynuowała wstępną grę słów, prześliz-gując spojrzenie z jednego na drugiego. Vanda tłumaczyła, jak ważne jest, żeby poświęcać wszystkim zgromadzonym przy stole klientom tyle samo uwagi. Żeby żaden nie czuł się zaniedbany. – Może na początek zaproponuję panom drinka powitalnego Niveau, na koszt firmy?
– Jestem otwarty na wszelkie propozycje, Aniu – zapewnił ją ten z iskierkami w oczach.
– Ja wolę nie eksperymentować – oświadczył Rolex. – Poproszę Jacka Danielsa, bez lodu.
Pozostał najmłodszy z trójki. Dotąd uciekał wzrokiem, jego mina świadczyła, że nie wybrał się tu z własnej woli, a raczej za namową starszych kolegów.
– A co tak wyjątkowego znajdę w drinku Niveau? – zapytał.
– Barman robi go według własnej oryginalnej receptury – odpowiedziała obiecująco. Wszystko, co oferowali w barze, musiało być kuszące, ekskluzywne. – Podstawą jest szwedzka wódka i świeżo wyciśnięty sok z limonki. Więcej nie mogę zdradzić. Ma pan ochotę?
W końcu udało jej się uchwycić spojrzenie chłopaka. Był bardzo młody. Słodziak z piercingiem w brwi. Wyraźnie zażenowany faktem, że siedzi w takim miejscu. Patrzył jej w oczy, pewnie by nie pomyślała, że interesuje go wyłącznie jej nagie ciało.
– Dobrze więc – powiedział, siląc się na naturalność. – Zaryzykuję.
Anh zamierzała odejść, by zrealizować zamówienie, kiedy usłyszała za plecami męski głos. Głos czwartego z klientów, właściciela czarnego szala.
– Co tam, panowie? Co mi przeszło koło nosa?
Znajomy baryton, silnie akcentowane głoski syczące. Znajomy zapach. To nie mógł być przypadek. Anh poczuła gwałtowny uścisk w żołądku, gorączkowo zastanawiała się, jak wybrnąć z opresji. W jej głowie kotłowało się od pomysłów. Wszystkie były niewykonalne. Kiedy decydowała się na pracę w tym lokalu, wiedziała, że prędzej czy później może dojść do podobnej sytuacji. Nie spodziewała się jednak, że tak szybko. Z trudem przełknęła ślinę, wyrównała oddech, odwróciła się. Stał przed nią, w najlepszym garniturze, dyskretnie skropiony Terre D’Hermès, kręcone włosy niedbale opadały mu na czoło. Nawet jeśli był w takim samym szoku jak ona, nie zdradził się z tym. Patrzył na Anh, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
– Ania proponuje nam drinka na koszt firmy – poinformował go wesoło facet z iskierkami w oczach. – Masz ochotę?
– Owszem, zaufam w tej kwestii Ani. Jestem pewien, że trafi w dziesiątkę.
Przejechał dłonią po wąskim, wypielęgnowanym zaroście, po czym wykonał gest, przeznaczony tylko dla niej, gest, którego nie mogli zauważyć jego towarzysze. Dość wymowny gest. Kciuk na dół. Anh nie miała już wątpliwości, nie jest dobrze.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – zaświergotała. – Za sekundkę wracam.
Obdarzyła całą czwórkę olśniewającym uśmiechem i wykręciła zgrabny półobrót na swoich wysokich obcasach. Idąc w stronę baru, czuła, że pod seksownym kombinezonem z siateczki wyskakuje jej gęsia skórka. Ta noc na pewno będzie miała konsekwencje. Zastanawiała się, kiedy je poniesie i czy da się im jakoś zapobiec.