Rozpakuj wreszcie ten prezent - ebook
Rozpakuj wreszcie ten prezent - ebook
Mazie Tarleton jako szesnastolatka dostała kosza od J.B. Vaughana i znienawidziła go z całego serca. Po latach jest jedyną kobietą w Charleston odporną na urok tego miliardera. Nagle ma szansę się odegrać, zmusić go, by się przed nią upokorzył. Ale gdy przez przypadek zostaje z nim sam na sam, zamknięta w ciasnym pomieszczeniu, pożądanie bierze górę i myśl o zemście schodzi na dalszy plan...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4670-5 |
Rozmiar pliku: | 960 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Odpowiedź brzmi: nie!
Mazie Tarleton rozłączyła się. Żałowała, że nie ma staromodnego telefonu. Satysfakcja z przerwania rozmowy za pomocą stuknięcia palcem w czerwone kółko nie umywa się do frajdy ciśnięcia słuchawki na widełki.
Za jej plecami Gina – najlepsza przyjaciółka i koleżanka z pracy – zjadła resztkę precla z posypką cynamonową i starła z palców serek śmietankowy.
– Kto cię tak wkurzył? – zapytała.
Siedziały w gabinecie Mazie, zagraconej klitce na tyłach eleganckiego salonu wystawowego przyciągającego turystów i miejscowych do „Nie wszystko złoto, co się świeci” – ekskluzywnego sklepu jubilerskiego Mazie w historycznej dzielnicy handlowej Charlestonu.
Mazie skrzywiła się.
– Znowu ta agentka nieruchomości od J.B. Nasłał ją na mnie, więc stale wierci mi dziurę w brzuchu.
– Mówisz o tym samym J.B., który proponuje ci absurdalną kupę pieniędzy za ten budynek, który sypie nam się na głowy?
– Z kim ty właściwie trzymasz, co? – Mazie i Gina poznały się na pierwszym roku malarstwa i projektowania na ASP w Savannah. Gina wiedziała o zadawnionym konflikcie przyjaciółki z tym miliarderem, niesamowicie seksownym biznesmenem i jedną z najlepszych partii w Charlestonie. Teraz strząsnęła okruszek z kaszmirowej sukienki.
– Strych jest zmurszały – odparła. – Ogrzewanie pochodzi z czasów wojny secesyjnej. I nie muszę ci chyba przypominać, że za ubezpieczenie od huraganów zapłacimy w tym roku potrójną stawkę? To, że jak wszyscy Tarletonowie tarzasz się w forsie, wcale nie znaczy, że mamy kręcić nosem na wspaniałą ofertę.
– Gdyby złożył ją ktokolwiek, byle nie J.B. – mruknęła Mazie, czując zaciskającą się nieubłaganie pętlę na szyi.
J.B., czyli Jackson Beauregard Vaughan. Obiekt jej nienawiści, odkąd miała szesnaście lat. Wzięła go na celownik i pragnęła zadać mu tyle bólu, ile on zadał jej.
– A co takiego ci zrobił? – spytała Gina zaskoczona. J.B. Vaughan był uosobieniem męskości: wysoki, ciemnowłosy, przystojny. Szelmowski uśmiech. Jasnoniebieskie oczy. Zdecydowane rysy twarzy. I szerokie bary.
– To skomplikowane – bąknęła Mazie. Poczuła uderzenie gorąca. Mimo upływu lat wspomnienie było upokarzające.
J.B. od zawsze był obecny w jej życiu. Nawet w tych zamierzchłych czasach, gdy go jeszcze kochała. Był niemal jak brat. Ale gdy jej hormony zaczęły szaleć i zmieniła stosunek do niego, pomyślała, że bal maturalny w żeńskim liceum będzie doskonałą okazją do bardzo dorosłych eksperymentów.
Nie myślała o seksie, co to, to nie. Już wtedy zdawała sobie sprawę, że J.B. „zna się na rzeczy”, ale nie była jeszcze gotowa posunąć się tak daleko.
Zadzwoniła do niego w środę wieczorem, w kwietniu. Dygocząc z nerwów, wykrztusiła zaproszenie. J.B., co do niego niepodobne, odpowiedział wymijająco, ale już cztery godziny później znienacka stanął w progu jej domu.
Jej ojciec ze szklaneczką na sen zamknął się w gabinecie, a bracia – Jonathan i Hartley – wypuścili się na miasto, więc otworzyła drzwi. Krępowała się wpuszczać go do środka, mimo że J.B. setki razy bywał w jej domu, więc wyszła na werandę i uśmiechnęła się niepewnie.
– Cześć, J.B. – przywitała go. – Nie sądziłam, że cię dzisiaj zobaczę.
Oparł się o filar – uosobienie luzu i męskości licealisty. Jeszcze kilka miesięcy i skończy osiemnaście lat. Będzie dorosły. Jej serce zabiło szybciej.
– Chciałem z tobą porozmawiać – odparł. – Miło, że mnie zaprosiłaś na potańcówkę.
– Miło?
Dziwny dobór słów, zwłaszcza w jego ustach.
– Jestem zaszczycony – wyjaśnił.
– Przez telefon właściwie mi nie odpowiedziałeś. – Nagle poczuła, że dłonie ma lodowate i cała się trzęsie.
J.B. przestąpił z nogi na nogę.
– Śliczna z ciebie dziewczyna, Mazie. Cieszę się, że mam taką przyjaciółkę.
Nic więcej nie musiał mówić, była mądra, spostrzegawcza i potrafiła czytać między wierszami. Ale nie zamierzała odpuścić mu tak łatwo.
– Mów wprost, o co ci chodzi, J.B. – powiedziała.
Ponura mina odebrała mu nieco uroku, ale nie pozbawiła go seksapilu.
– Do diabła, Mazie, nie mogę iść z tobą na te tańce. Nie powinnaś była mnie prosić. Jesteś jeszcze dzieckiem.
Serce jej zamarło.
– Nie jestem dzieckiem – odparła cicho. – Jestem zaledwie rok młodsza od ciebie.
– Prawie dwa lata.
Zaskoczyło ją, że o tym pamięta. Zrobiła trzy kroki w jego stronę. W duchu załamała się, ale nie zamierzała mu pokazać, jak bardzo ją dotknął.
– Nie szukaj wymówek. Nie chcesz iść ze mną na bal, to po prostu powiedz.
Zaklął i odrzucił z twarzy nieco za długie włosy.
– Jesteś dla mnie jak siostra – powiedział, a raczej bąknął ledwie dosłyszalnie, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nie potrafił wymyślić bardziej przekonującego kłamstwa? Dlaczego odgradza się od niej murem?
Mazie oddychała szybko. Najwyraźniej źle oceniła sytuację. J.B. nie przyszedł tu dlatego, że ją lubił i chciał ją zobaczyć. Zjawił się, bo jako prawdziwy dżentelmen z Południa nie chciał jej dawać kosza przez telefon.
Ktoś milszy pewnie by mu ułatwił zadanie, ale Mazie miała powyżej uszu uprzejmości. Objęła go w pasie i przytuliła policzek do jego piersi. Miał na sobie granatową koszulkę, spłowiałe dżinsy i stare skórzane espadryle. Kilkadziesiąt lat wcześniej byłby klasycznym odpowiednikiem Jamesa Deana – buntownik nieuznający żadnych konwenansów.
Zesztywniał, gdy go dotknęła. Ani drgnął, chociaż… coś jednak się poruszyło. Jackson Vaughan się podniecił. A skoro Mazie przylgnęła do niego całym ciałem, nie sposób było tego ukryć. Ustami odnalazła jego wargi i pocałowała go z nieskrywaną namiętnością nastolatki.
Smakował wspaniale, tak jak w jej marzeniach, tylko lepiej. Przez chwilę sądziła, że wygrała. Objął ją mocniej. Odwzajemnił pocałunek. Wsunął język między jej wargi i zaczął nim pieścić wnętrze jej ust. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, więc uwiesiła się na nim.
– J.B. – wyszeptała. – Och, J.B.
Jej słowa przerwały urok chwili. Odsunął się tak szybko, że aż się potknęła. A on nawet nie spróbował jej podtrzymać.
Gapił się na nią w niekorzystnym żółtawym świetle werandy. Słońce już zaszło, wieczór wypełniały zapachy i odgłosy wiosny. Znaczącym ruchem otarł usta.
– Jak mówiłem, Mazie, jesteś jeszcze dzieckiem. Wracaj bawić się w piaskownicy.
Te słowa, zwłaszcza tuż po pocałunku, zbiły ją z tropu.
– Dlaczego jesteś dla mnie taki okropny? – szepnęła.
– A ty dlaczego jesteś taka naiwna i zielona?
Jej oczy zaszły łzami.
– Chyba powiedzieliśmy sobie wszystko. Zrób coś dla mnie, J.B. Nie waż się do mnie odezwać, nawet gdyby spadł na ciebie kataklizm, gdyby ścigały cię zombie czy licho wie co, i tylko ja jedna na świecie mogłabym ci pomóc. Chrzań się.
– Mazie… Halo! Mazie!
Głos Giny przywrócił ją do rzeczywistości.
– Przepraszam – mruknęła. – Zamyśliłam się.
– Na temat J.B., mam rację? Miałaś mi powiedzieć, dlaczego tak go nienawidzisz i dlaczego nie chcesz mu sprzedać tej chałupy, mimo że proponuje trzy razy więcej, niż jest warta.
Mazie przełknęła ślinę i otrząsnęła się we wspomnień.
– Kiedy byliśmy nastolatkami, złamał mi serce i zachował się jak dupek, więc… Nie chcę mu dawać niczego, na czym mu zależy.
– Jesteś nielogiczna.
– Możliwe.
– Pal licho pieniądze, ale chyba proponował ci dwie inne lokalizacje idealne na nasz sklep, nie? I chce ubić interes od ręki. Na co czekasz, Mazie?
– Na to, żeby mnie błagał.
J.B. wykupił wszystkie tereny położone na odcinku dwóch ulic wzdłuż promenady Battery. Zamierzał je odrestaurować, oczywiście pod kierunkiem konserwatora zabytków. Na poziomie ulicy miały być wystawy szpanerskich sklepów, urocze, w stylu Południa i niepowtarzalne, a na piętrach chciał urządzić luksusowe apartamenty z widokiem na malowniczy port i Fort Sumter. Na drodze stała mu tylko Mazie.
Gina pomachała ręką przed twarzą przyjaciółki.
– Przestań się zawieszać. Rozumiem, że chcesz dopiec wrogowi z lat szczenięcych, ale chyba nie będziesz blokowała faceta tylko dla zasady?
Mazie zazgrzytała zębami.
– Nie wiem, czy chcę mu sprzedać dom. Muszę się zastanowić.
– A jeśli jego agentka już nie zadzwoni?
– Zadzwoni. J.B. nigdy się nie poddaje. To jedna z jego najlepszych cech, ale i najbardziej wkurzających.
– Obyś miała rację.
J.B. usiadł przy stoliku w pogrążonej w mroku wnęce i dał znak kelnerowi. Na zebranie, które miał wcześniej, włożył sportową marynarkę i krawat, który nareszcie mógł zdjąć, a koszulę rozpiąć pod szyją.
Jonathan Tarleton siedział po drugiej stronie stołu ze szklanką wody z limonką w ręku. J.B. przyjrzał mu się z troską.
– Wyglądasz koszmarnie. Coś się stało?
Przyjaciel się skrzywił.
– To te cholerne migreny.
– Powinieneś się wybrać do lekarza.
– Już byłem.
– To idź do lepszego.
– Możesz się odczepić od mojego zdrowia? Mam trzydzieści lat, nie osiemdziesiąt.
– W porządku – rzekł J.B. Chciał ciągnąć temat, ale skoro Jonathan sobie tego nie życzył, zajął się swoim piwem. – Twoja siostra doprowadza mnie do szału. Przemówisz jej do rozumu? – Nie chciał zdradzić, dlaczego tak naprawdę potrzebuje pomocy. Mazie go nienawidziła, on zaś od lat starał się wmówić sobie, że ma to gdzieś.
Bezskutecznie.
– Mazie jest uparta jak osioł – odparł Jonathan.
– Jak wszyscy Tarletonowie.
– Skoro tak twierdzisz.
– Tylko dlatego, że gra mi na nosie, wstrzymałem prace nad całym projektem.
Jonathan nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
– Moja siostra za tobą nie przepada, J.B.
– Co ty powiesz? Ona nie chce pertraktować w sprawie sprzedaży. Co mam zrobić?
– Przedstaw atrakcyjniejszą ofertę.
– Niby jak? Ona nie chce moich pieniędzy.
– Nie wiem. Od lat jestem ciekaw, czym ją tak wkurzyłeś. Dlaczego moja siostrzyczka jest jedyną kobietą w Charlestonie odporną na urok słynnego J.B. Vaughana?
– Kto to wie? – skłamał J.B. z ponurą miną. – Tak czy siak, nie mam czasu na gierki. Jeśli do połowy stycznia nie rozpocznę budowy, zawalę terminy.
– Ona lubi pralinki. – wycedził Jonathan z kamienną miną, ale J.B. wiedział, że przyjaciel się z nim droczy.
– Że niby mam jej kupić cukierki?
– Cukierki, kwiaty… Bo ja wiem? Siostra to skomplikowana istotka, mądra jak cholera i ma diaboliczne poczucie humoru, ale bywa wredna. Da ci popalić, przygotuj się na to, że cię przeczołga.
J.B. upił piwa, próbując wybić sobie Mazie z głowy. Ale bez skutku. Zakrztusił się, więc odstawił kufel i próbował złapać oddech. Szlag by trafił!
Potomstwo Tarletonów było piękne, sztuka w sztukę. J.B. prawie nie pamiętał zmarłej matki Jonathana poza tym, że była olśniewająco śliczna i wiecznie smutna.
Jonathan i Hartley odziedziczyli po matce oliwkową cerę, brązowe oczy i kasztanowe włosy. Mazie miała nieco jaśniejszą cerę, a oczy bardziej złote niż brązowe. Właściwie to bursztynowe.
Jej brat strzygł się na krótko, ale Mazie miała włosy do ramion, które latem, z powodu upału i wilgoci, zbierała w koński ogon, a zimą je rozpuszczała. J.B. nie widział jej od miesięcy. Czasami podczas Święta Dziękczynienia zachodził do Tarletonów, w tym roku miał jednak inne zobowiązania. A teraz był już grudzień.
– Zastanowię się nad tymi cukierkami – powiedział.
– A ja zobaczę, co mi się uda zrobić – oparł Jonathan z kwaśną miną. – Ale nie licz na moją pomoc. Czasami jeśli jej coś sugeruję, robi dokładnie na odwrót. To się zaczęło już w dzieciństwie.
– Bo chciała dorównać tobie i Hartleyowi, a wy ją traktowaliście jak małe dziecko.
– Pewnie masz rację. Ale dorastanie w naszym domu nie było łatwe, zwłaszcza od śmierci mamy. Biedna Mazie nie miała kobiecego wzorca.
– Wiesz przecież, że nigdy nie zaszkodziłbym jej interesom.
– Nie bądź durny. Wiem. To, że chcesz kupić jej nieruchomość, jest sensowne. Ale co ja poradzę, że ci robi na złość? Bóg jeden wie dlaczego.
J.B. wiedział. A przynajmniej się domyślał. Ten jeden pocałunek prześladował go od lat, chociaż usilnie starał się o nim zapomnieć.
– Będę próbował dalej. A ty daj znać, gdybyś coś zdziałał.
– Postaram się, ale nie rób sobie wielkich nadziei.ROZDZIAŁ DRUGI
Mazie uwielbiała Charleston w okresie świątecznym. Eleganckie stare miasto miało szczególny urok w grudniu. Świeciło słońce, wilgotność czasem spadała poniżej sześćdziesięciu procent, a wszystkie balkony w mieście ozdabiały pachnące rośliny, maleńkie białe światełka, kokardy z czerwonego aksamitu. Nawet zaprzężone do powozów konie były przystrojone narzutami w czerwono-zieloną kratę.
Mazie przyznawała, że lato w Karolinie Południowej bywa niezbyt przyjemne. W lipcu i sierpniu turyści zaglądali do jej sklepu głównie po to, by schronić się przed parówką na dworze. Ale dzięki temu mogła zamienić z nimi słówko i sprzedać złotą bransoletkę z wisiorkiem. Albo – jeśli trafiła na kogoś z chudszym portfelem – zestaw srebrnych kółek Giny, wysadzanych kamieniami półszlachetnymi.
W lecie przypadał szczyt sezonu. Lato zapewniało przypływ gotówki. W „Nie wszystko złoto, co się świeci” ruch panował od końca maja do co najmniej połowy października. Potem zamierał.
A mimo to Mazie i tak najbardziej lubiła święta.
Dziwne, bo jej dzieciństwo nie było jak z bajki. Mama i tata nie czytali przed kominkiem dzieciakom w piżamach, siorbiącym kakao. Mimo swoich pieniędzy zapewniających wygodę i dobrobyt Tarletonowie byli trudnymi ludźmi.
Ale Mazie miała to gdzieś. Od Święta Dziękczynienia aż po Nowy Rok pławiła się w ogólnej życzliwości.
Niestety, ohydne zachowanie J.B. sprzed lat wciąż powodowało, że chciała mu dopiec, ale tak, by nie zaszkodzić swoim interesom. Kiedy więc nazajutrz agentka J.B. zadzwoniła z kolejną ofertą. Mazie nie odmówiła.
Nie od razu.
Spokojnie wysłuchała beznamiętnej gadki agentki, a kiedy kobieta przerwała dla nabrania oddechu, Mazie wtrąciła przesadnie miłym głosem:
– Proszę przekazać panu Vaughanowi, że skoro tak szalenie zależy mu na kupnie mojej nieruchomości, niech zajrzy i omówi to ze mną osobiście. To mój warunek.
I tradycyjnie rozłączyła się.
Gina, która polerowała olbrzymi srebrny serwis do kawy, zwykle stojący na wystawie, zeskoczyła z drabinki po środek do czyszczenia sreber.
– No proszę, nie rzuciłaś od razu słuchawką – zauważyła. – Idzie lepsze.
– Byłam wręcz obrzydliwie uprzejma – przyznała Mazie.
– Ludzie zwykle cenią uprzejmość.
– Prawda. Chociaż nie zawsze. Zobaczymy, co się stanie. Jeśli J.B. tak zależy na tym miejscu, będzie się musiał pokazać.
Gina zbladła i machnęła ręką, jakby rąbała tasakiem.
– A tobie co znowu? – zdziwiła się Mazie.
Przyjaciółka syknęła, oczy niemal wyszły jej z orbit. Mazie odwróciła się, sprawdzając, co doprowadziło Ginę do takiego stanu.
Do sklepu weszła grupka kobiet w średnim wieku, co zasygnalizowało brzęczenie dzwoneczka nad drzwiami. Między nimi był J.B. Vaughan, wyższy od nich o dobre piętnaście centymetrów.
– Chyba zaskoczył ją mój widok – odezwał się z krzywym uśmiechem. – Witaj, Mazie. Kopę lat.
Jego głos ociekał miodem. Dlaczego brzmiał tak cholernie seksownie?!
Facet wyglądał jak marzenie. Miał na sobie drogie dżinsy i jeszcze droższe włoskie mokasyny. Jego szerokie bary okrywała rozpięta lniana marynarka, spod której wystawał śnieżnobiały T-shirt na tyle opięty, by uwydatnić twarde mięśnie brzucha.
O Boże! Zażądała, żeby się zjawił osobiście, ale nie wiedziała, w co się pakuje!
Przełknęła ślinę, by ukryć zmieszanie.
– Witaj, J.B. – Szybki rzut oka na zegarek powiedział jej, że nie mógł się tu zjawić tak szybko po rozmowie z agentką. Widocznie przewidział jej żądanie. – Rozmawiałeś rano z agentką?
Zmarszczył czoło.
– Ależ skąd. Wracam z siłowni. Dlaczego pytasz?
Mazie znowu przełknęła ślinę.
– Bez powodu.
W tym momencie zadzwonił jego telefon.
Mazie dałaby głowę, że wie, kto dzwoni – szeroki uśmiech na jego twarzy świadczył o tym, że agentka od nieruchomości właśnie przekazała mu jej żądanie.
Szlag by trafił! To ona miała rozdawać karty… zmusić go, by ją błagał osobiście. A tymczasem wytrącił jej broń z ręki, przychodząc z własnej woli, a nie dlatego, że zmusiła go do takiego kroku. Zagotowała się ze złości.
– Czego chcesz, J.B.? Jestem zajęta.
Uniósł brwi.
– Czyszczeniem gabloty? To chyba poniżej twoich kompetencji?
– Mój sklep, moja sprawa, co tu robię.
– Przepraszam – mruknęła Gina, przeciskając się między nimi. – Muszę się zająć klientkami.
Mazie powinna przedstawić J.B. swoją rudowłosą przyjaciółkę. Mogli się wprawdzie kiedyś spotkać, choć to mało prawdopodobne. Ale Gina nie chciała być świadkiem ich emocjonalnej przepychanki.
J.B. wyciągnął celofanową torebkę.
– Dla ciebie, Mazie. Jonathan mówił mi kiedyś, że je lubisz.
Spojrzała na znajome logo i skrzywiła się, wyczuwając podstęp.
– Przyniosłeś mi pralinki?
– Tak jest, szanowna pani – rzucił, wciąż wyciągając do niej prezent.
– Sprzedają je dwa kroki stąd. Sama potrafię sobie kupować słodycze.
Jego uśmiech zgasł, w oczach zamigotały gniewne błyski.
– Liczyłem na podziękowanie. Szkoda, że oszczędzano ci lania w dzieciństwie. Jedyna córka, to i rozpieszczona…
Wstrzymała dech. Cios był nieoczekiwany, za to celny.
– Wiesz, że to nieprawda.
Zrobił skruszoną minę.
– Przepraszam, Mazie, przy tobie zawsze muszę palnąć coś głupiego. To tylko słodycze na zgodę. Nie mam złych zamiarów, słowo.
Wzięła torebkę pralinek i odstawiła na gablotę za plecami. Stali prawie na końcu sklepu, obok gabloty z męskimi sygnetami. Na szczęście obecni w sklepie klienci radzili sobie sami i nie potrzebowali jej pomocy.
– Dziękuję za słodycze – powiedziała. – Czy to wszystko?
J.B. gapił się na nią z niedowierzaniem.
– Oczywiście, że to nie wszystko. Uważasz, że nie mam do roboty nic lepszego niż wałęsać się po mieście i rozdawać czekoladki przypadkowym kobietom?
Wzruszyła ramionami.
– A kto cię tam wie?
Patrzenie, jak J.B. gotuje się ze złości, sprawiło jej taką frajdę, że szybko odzyskała równowagę. Nareszcie była górą!
Po dłuższej chwili rozluźnił się i westchnął.
– Chciałbym ci pokazać jedną z moich nieruchomości przy Queen Street. Od razu podwoiłabyś metraż, a powierzchnia magazynowa jest sucha i czysta. Poza tym na piętrze jest olbrzymi apartament, gdybyś kiedyś postanowiła wynieść się z Casa Tarleton.
Perspektywa własnego mieszkania była kusząca, ale ona i Jonathan nie potrafili zostawić ojca samego. Głupota, bo był w ich życiu prawie nieobecny, tak duchowo jak fizycznie. A jednak czuli się za niego odpowiedzialni.
Gina dawała jej rozpaczliwe znaki nad ramieniem J.B.
Mazie postanowiła z nim pograć. Niech pomyśli, że naprawdę rozważa jego propozycję, a wtedy utrze mu nosa.
– Zgoda – powiedziała. – Obejrzeć nie zaszkodzi.
Jego reakcja na te słowa zdradzała zdumienie, ale i podejrzliwość.
– Kiedy?
– Choćby teraz.
– A sklep?
– Dadzą sobie radę. – Nie kłamała. Była właścicielką i dyrektorem, ale oprócz Giny zatrudniała dwie osoby na pełen etat i trzy na pół etatu.
J.B. skinął głową.
– Wobec tego ruszajmy, zaparkowałem na zakazie.
– Jedź sam. Wyślij mi esemesa z adresem, dojadę za kwadrans. Muszę tylko wziąć płaszcz i torebkę.
– Mogę zaczekać.
– Wolę pojechać swoim samochodem, J.B.
Zmrużył oczy.
– Dlaczego?
– Dlatego. Boisz się, że nie przyjadę? Przecież obiecałam.
Zacisnął zęby. Widziała, że jest zły, ale milczał.
– No co? – szepnęła, świadoma, że mają widownię.
– Nic, Mazie. Nic takiego. – Wyjął z kieszeni telefon i niecierpliwie wystukał treść esemesa. – Wysłałem ci adres. Do zobaczenia wkrótce.
Powinien być wniebowzięty.
Przeskoczył pierwszy płotek. Nareszcie namówił Mazie, by obejrzała nowe miejsce na swój sklep. Sukces! W każdym razie zrobił więcej niż agentka od nieruchomości dokonała w ciągu dwunastu tygodni.
A jednak coś nie dawało mu spokoju. Towarzystwo Mazie było jak żonglowanie granatem. Nie dość, że stanowiła wielką niewiadomą, to pociągała go tak, że nie wróżyło to niczego dobrego.
Postanowił trzymać ją na dystans.
Tyle że z nią nic nie było proste, pełen obaw krążył więc po chodniku przed pustą nieruchomością przy Queen Street. Dopiero gdy zobaczył, jak jej czerwona mazda wyjeżdża zza rogu, kamień spadł mu z serca. Bogu dzięki! Był pewny, że nie przyjechałaby, gdyby nie zamierzała przyjąć jego oferty.
Z budzącą podziw łatwością zaparkowała przy chodniku, wysiadła i zamknęła auto pilotem. Zazwyczaj J.B. widywał ją w swobodnych ciuchach, ale nie tym razem. Mazie przebrała się w czarną obcisłą spódnicę i jedwabną bluzkę w kolorze kości słoniowej, w której wyglądała na kogoś, kim była – dziedziczkę olbrzymiej fortuny.
Chyba największym jej atutem były długie nogi. Poruszała się z pewnością siebie. Dzień był wietrzny, włożyła więc długi do pół uda czarny trencz. Jego zdaniem wyglądała jak ósmy cud świata.
Świadoma, że ją obserwuje, schowała kluczyki do kieszeni płaszcza i podeszła do niego. Osłaniając oczy jedną ręką, spojrzała w górę. Wysoko nad nimi wyryto w kamieniu cyfry 1-8-2-2, podające rok zbudowania kamienicy.
– Ostatnim lokatorem była firma ubezpieczeniowa – odpowiedział na jej niezadane pytanie. – Od trzech miesięcy budynek stoi pusty. Jeśli uznasz, że nadaje się dla twoich celów, sprowadzę ekipę sprzątającą, żebyś mogła się przeprowadzić bez szkody dla interesów.
– Chcę zobaczyć, jak jest w środku.
– Oczywiście.
Wcześniej upewnił się, że nic tam jej nie odstraszy. Ani zapach pleśni, ani odłażąca farba. Budynek stanowił istne cacuszko i chętnie zatrzymałby go dla siebie, gdyby nie potrzebował marchewki dla Mazie.
Przez lata starał się naprawiać błędy młodości. Wejście do wąskiego grona najbardziej szanowanych przedsiębiorców w Charlestonie było dla niego ważne, więc konieczność kontaktów z Mazie, do której czuł silny pociąg, powodował niepotrzebne komplikacje. Na własnej skórze przekonał się, jak łatwo pożądanie może zaślepić.
– Spójrz na ten blaszany sufit – powiedział. – Kiedyś mieścił się tutaj bank. Tu, gdzie stoimy, znajdowały się stanowiska kasowe.
Mazie rozglądała się, robiąc smartfonem zdjęcia.
– Ślicznie tu – przyznała.
Słyszał, że powiedziała to niechętnie, ale przynajmniej była szczera.
– Dzięki. Miałem szczęście, że udało mi się kupić ten dom. Musiałem odstraszyć gościa, który chciał tu urządzić pole do minigolfa.
– Żartujesz.
– Skądże. Pewnie nie dostałby na to zgody miasta, ale kto wie?
– Wspominałeś o powierzchni magazynowej.
– A, tak. Pod nami jest piwnica, mała, ale przytulna. Takie samo pomieszczenie jest na górze. A wiesz, co ci się najbardziej spodoba? Sejf. Trzeba sprowadzić speca, żeby go doprowadził do użytku, ale będziesz miała gdzie chować na noc swoje precjoza.
Gdy odstąpił na bok, by mogła wejść do kasy pancernej o powierzchni dziewięciu metrów kwadratowych, uniosła brwi.
– Czy to nie przesada? Nie potrzebuję aż tyle przestrzeni na biżuterię.
– Teoretycznie nie. Ale dzisiaj co wieczór wyjmujesz wszystko z gablot, a rano układasz z powrotem. Na te półki mogłabyś wstawiać całe gabloty i oszczędzać kupę czasu.
– Racja – przyznała przez zęby.
Usta miała dziś pomalowane na wiśniowo. Nie sposób było nie myśleć o tym, jak smakowały…
Mazie wyrwała go z marzeń.
– A czy taki stary sejf jest bezpieczny? – spytała.
– Nie używano go od jakiegoś czasu, ale… – wykrztusił.
Naparła na drzwi.
– Ale ciężkie. Pewnie można by się tu schronić przed huraganem.
Drzwi obracały się na zawiasach lżej, niż jej się wydawało. Zanim J.B. zdążył je przytrzymać, zatrzasnęły się z głośnym stukiem i zapadły egipskie ciemności.
– Ups! – bąknęła. – Chyba powinnam najpierw zapytać, czy masz klucz.
– Nieważne – uspokoił ją. – Podobno sejf na razie nie działa. – Złapał za klamkę i nacisnął z całej siły, ale nic to nie dało. – Cholera!
Usłyszał szelest, gdy Mazie podeszła bliżej.
– Nie ma tu światła? – zapytała.
Macał ścianę po omacku, aż znalazł wyłącznik. Jarzeniówka migotała, ale działała.
Mazie patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
– Przepraszam, nie chciałam nas tu zamknąć.
– Wiem. – Serce biło mu jak szalone. Sytuacja była niezręczna, nie chciał stać tak blisko niej. Sam na sam. W ciemności. Kiepski pomysł. – Nie martw się, zadzwonię po pomoc.
Wyjął telefon i na ekranie ujrzał złowróżbne słowa…
„Brak zasięgu”.
Nic dziwnego, sejf zbudowano ze specjalnie wzmocnionej stali. A i sam budynek powstał w czasach, gdy ściany miały z metr grubości. W kawiarni w historycznym budynku naprzeciwko też nie mieli zasięgu.
– Naprawdę nie masz klucza? – Mazie zagryzła wargę.
– Mam klucze do budynku, ale nie do sejfu.
– Ktoś się zorientuje, że przepadliśmy – powiedziała. – Na przykład Gina. Esemesujemy do siebie dwadzieścia razy dziennie. A ty? Mówiłeś komuś, że się tu wybierasz?
– Dzwoniłem do twojego brata.
Zmarszczyła czoło.
– Do Jonathana? Po co?
– Bo wiedział, że nie mogę cię przekonać do sprzedaży. Pochwaliłem się, że przynajmniej rozważasz zamianę na ten dom przy Queen Street.
– Rozumiem. – Nie spuszczała z niego wzroku. – Często rozmawiasz o mnie z moim bratem?
– Prawie wcale. Dlaczego miałbym to robić?
Wzruszyła ramionami.
– Może Jonathan będzie ciekawy, czy zdołałeś mnie przekonać.
– Jeśli zadzwoni, włączy się poczta głosowa. Uzna, że jestem zajęty, i się nagra.
– To mamy przechlapane. – Kopnęła w ścianę sejfu. – Wiesz, że jeśli tu umrę, będę cię straszyć po nocach?
– Niby jak, skoro ja też umrę? – Otarł z czoła zimny pot. Dobrze, że rozproszyła go tą nonsensowną uwagą.
– Nie psuj mi przyjemności – odparła. – Chwilowo nie mam nic poza tą fantazją. – Zmarszczyła nos. – Tu nawet nie ma krzesła.
Poczuł, że ściany napierają na niego. Zaczerpnął powietrza, ale nie było w nim tlenu.
– Zgoda – wykrztusił. – Możesz mnie straszyć do woli.