- W empik go
Rozproszone mroki - ebook
Rozproszone mroki - ebook
„Położyła swoją drobną, dziewczęcą dłoń na głowie Gerensa i pogłaskała go po włosach. Walczyła ze sobą, nie mając pojęcia, co się z nią dzieje. Jak dotychczas uważała się za silną, niezłomną i wierną swoim ideałom. Jednak teraz nie mogła się opanować. Ujęła głowę ukochanego w dłonie, podniosła ją do góry i spontanicznie pocałowała go w usta. Jej drżące wargi po raz pierwszy przylgnęły do ust mężczyzny. Przez chwilę spijała słodycz, by w końcu nadludzkim wysiłkiem odepchnąć wybranka swego serca od siebie”.
Bohaterami powieści są ludzie bez tożsamości, samotnicy, porzucone dzieci, osoby z mrocznymi sekretami i nikczemnicy. Najgorszym z nich jest arcybiskup naznaczony znamieniem w postaci krzyża. Jest on bowiem wysłannikiem piekieł o anielskiej twarzy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65714-20-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad wysokimi górami, nieprzystępnymi borami oraz połaciami udekorowanych perlistymi kroplami rosy łąkami królowała noc. Towarzyszyła jej cisza. Cisza, która była nieodzownym atrybutem tego miejsca. Cisza mącona jedynie szumem górskiego potoku i szeptem wiatru w liściach drzew, trawie i oczeretach.
Wydawało się, że wszystko śpi, utulone w mglistych oparach. Nic bardziej mylnego – o tak później porze wyruszyli na łowy drapieżcy. W powietrzu unosiły się sowy i nietoperze; w smolistej czerni przemykały lisy, kuny i łasice; w trawie pełzały żmije; pomiędzy gałęziami drzew tkały misterne sieci pająki. Każdy z łowców cierpliwie czekał i znienacka uderzał, chwytając w śmiertelne szpony zaskoczoną ofiarę. Czasami nocną ciszę zakłócił przeraźliwy – mrożący krew w żyłach – pisk konającego zwierzęcia; czasami okrzyk triumfu łowcy nad pokonanym. Tylko pająki bezgłośnie pożerały złapanego w pajęczynę owada.
Pośród dzikiej scenerii skalistych gór i rozległych lasów ukryty był kamienny domek. Co najmniej w promieniu pięciu kilometrów od niego nie znajdowało się inne domostwo.
W jednej z izb chatki spał rudowłosy mężczyzna. Nagle z objęć Morfeusza wyrwało go szczekanie psów. Zerwał się z łóżka, założył na nogi wykoślawione buty i sięgnął po stojącą przy łóżku fuzję. „Kto to może być? Kogo tutaj przyniosło o tak późnej porze?” – pomyślał. Narzucił na wychudzony grzbiet kurtkę, uchylił drzwi i wyszedł na zewnątrz. Jego wyostrzony słuch wychwycił szepty po drugiej stronie muru. Mężczyzna z natury był ostrożny, ale ze strzelbą w dłoni czuł się bezpieczny.
– Hej, kto tam?! Mówcie coście za jedni, bo poszczuję was psami albo powystrzelam jak kaczki! – krzyknął buńczucznie.
– Gospodarzu, miej litość i wpuść nas do środka. Jesteśmy potrzebującymi pomocy wędrowcami – odezwał się zza muru chrapliwy głos.
– Jak się tutaj znaleźliście i to o tak późnej porze?!
– Zabłądziliśmy w tym przeklętym labiryncie dróg, na dodatek uszkodziliśmy powóz i nie mamy pojęcia, w którą udać się stronę – odpowiadał mu ciągle ten sam głos.
– Posłuchaj mnie uważnie, draniu, gdyż, jak się domyślam, jesteś hersztem tej parszywej bandy. Mam dobre serce i zrobię dla was wyjątek. Uchylę boczną bramkę i jeden z was wejdzie do środka. Nie próbujcie żadnych sztuczek, bo przeklniecie dzień, w którym się urodziliście.
Na moment zapanowała cisza.
Do czujnych uszów Bothana, tak bowiem nazywał się gospodarz, docierały tylko pojedyncze słowa i strzępy rozmów. Najwidoczniej przebywający za bramą ludzie się naradzali. Doskonale zdawał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, gdyż na to ustronie coraz częściej zapuszczały się podejrzane typy. Miał rację. Za bramą czaili się travellersi – etniczny odłam wędrowców. W większości byli to osobnicy spod ciemnej gwiazdy działający w zorganizowanych grupach. Mając świadomość, że ludzie w miastach nie są im zbyt przychylni, postanowili zastosować swoje niecne sztuczki wobec łatwowiernej wiejskiej ludności.
Wróżyli ludziom z fusów, kart i ręki. W międzyczasie kradli i plądrowali. Podczas gdy jedna z kobiet kładła kabałę, inni ładowali do worów jaja, kury, kaczki i gęsi. Ostatnio dopuścili się jeszcze bardziej haniebnych czynów: zamordowali bogatego rolnika oraz porwali dziecko. Wydawali się spłoszeni, gdyż obawiali się, że ich tropem podąża policja.
Wąsaty łotr z szeroką blizną na policzku wsunął się w szczelinę uchylonej bramki, którą Bothan natychmiast za nim zatrzasnął i zamknął na zasuwę. Do nóg zbira przyskoczyło tuzin rozwścieczonych wilczurów. Oprych odruchowo zasłonił się rękami, bojąc się, że zostanie rozszarpany na strzępy. Od niechybnej śmierci uratował go gospodarz, przywołując do siebie rozjuszone psy.
Bothan zlustrował zbira.
– Idź przodem i pamiętaj, że trzymam cię na muszce. Jeden podejrzany ruch, a zrobię z ciebie sito – powiedział podniesionym głosem, celując oprychowi w brzuch i obserwując go bacznie spod krzaczastych brwi.
Przybysz powiedział gospodarzowi, że koło powozu, którym podróżowała banda, zostało uszkodzone i muszą je wymienić. Bothan wspaniałomyślne odstąpił im jedno ze swoich. Jedyne, czego pragnął, to jak najszybciej pozbyć się zgrai nieproszonych gości.
Wpuszczony do środka jegomość lustrował świńskimi oczkami posesję. Zbliżył się do Bothana i poprosi go o żywność. W rozliczeniu zaproponował mu kobietę. Oczywiście nie za darmo. Interes to interes – będzie musiał mu sporo dopłacić. W pierwszej chwili Bothan uznał jego ofertę za niedorzeczną, ale po głębszym namyśle zapytał go drżącym głosem:
– Kobieta? Prawdziwa kobieta? – pragnął się upewnić.Szef bandy dobrze znał się na ludziach i zwietrzył dobry interes. Wszak handel żywym towarem był podstawą jego egzystencji.
Przyprowadził ją na postronku – jak krowę na spęd bydła. Podążała za nim pokornie, ze wzrokiem wbitym w ziemię. Mężczyzna ujął ją za podbródek i zmusił, aby spojrzała na Bothana.
– Ile za nią chcesz, łotrze?
– Dziesięć złotych liwrów i będzie twoja. Od razu oświadczam ci, że nie przyjmuję czeków ani banknotów.
– Ile?! Zwariowałeś, przecież dałem ci koło, mleko, dwa bochenki chleba i trzy sery! Sześć i ani centyma więcej.
– Młoda, zdrowa i silna; zna się na ziołach i medycynie. Do tego ma wszystkie zęby. Nie wierzysz? – zrobił ruch w kierunku skulonej niewiasty, jakby zamierzał siłą otworzyć jej usta.
– Co ty wyprawiasz?! Nie jesteśmy na targu niewolników! – żachnął się Bothan. – Siedem. To moje ostatnie słowo.
– Żartujesz sobie ze mnie. Widzę, że się nie dogadamy – i odwrócił się na pięcie.
Umysł Bothana pracował na zwiększonych obrotach; serce waliło mu jak młotem; myśli przelatywały przez głowę jak błyskawice.
– Osiem! – wykrzyknął.
Herszt bandy zatrzymał się w pół kroku, popatrzył na niego, roześmiał się i potakująco kiwnął głową.
– Masz szczęście, że mi się spieszy. Osiem, niech ci będzie. Wiedz jednak, że ta kobieta jest silna jak wół – możesz ją nawet zaprzęgnąć do pługa. Będziesz miał w domu gospodynię, służącą i kochankę – powiedział rozbawionym głosem.
Po dobitym targu, Bothan przejął w dłonie sznur i krzyknął:
– Już was tutaj nie ma, hultaje! Uciekajcie mi stąd jak najdalej! Żadnych sztuczek! Brać ich! – krzyknął w kierunku psów, a te jak oszalałe rzuciły się w kierunku bramy. – I żebym was tutaj więcej nie widział! – wygrażał zaciśniętą pięścią, zatrzaskując bramkę. Odetchnął z ulgą – zagrożenie minęło. Na powrót poczuł się bezpieczny – wysoki mur i solidna brama oddzielały go od obwiesiów. Ścisnął w dłoni powróz i podążył w kierunku kamiennego domku.
Bothan był zagubiony jak dziecko. Niezdolny do podejmowania samodzielnych decyzji. Wszędzie wietrzący podstęp.
– Muszę się zastanowić, plączą mi się myśli. Wybacz mi… – bełkotał do kobiety trzęsącym się głosem, wiążąc sznur do wmurowanego w ścianie haka.
Wszedł do chatki, wyciągnął z kredensu butelkę i pociągnął z niej spory łyk wódki. W ten sposób dodawał sobie odwagi. Obtarł rękawem usta i wyszedł na zewnątrz. Krążący w żyłach alkohol spowodował, że wszystko wydało mu się prostsze.
– Będziesz tej nocy spała w stajni. Przyniosę ci koc i coś do zjedzenia. Jutro podejmę decyzję. Jeżeli przekonasz mnie do siebie, uczynię cię gospodynią. Mało powiedziane – panią tych włości – mówił uniesionym głosem.
Wiedział już, że nie zaśnie do rana. Ciągle bowiem miał przed oczyma twarz kobiety i targały nim wyrzuty sumienia. Postąpił z nią gorzej niż z psem. Potraktował ją tak, jak kiedyś potraktowano jego. Nie nauczył się niczego i bezmyślnie powiela metody swoich dawnych gnębicieli.
Czuł się prawowitym panem kobiety, gdyż kupił ją, dokonując uczciwej transakcji. Postanowił, że wkrótce uczyni ją swoją służącą i uzyska dostęp do jej ciała.
„Mój Boże! Czy to możliwe, abym obcował z kobietą i zaznał z nią cielesnej rozkoszy?!” – myślał. Jak dotychczas mu się to nie udało, chociaż próbował. Być może tej nocy uśmiechnęło się do niego szczęście i teraz już do woli będzie mógł sycić się słodkimi ustami; dotknie aksamitnej skóry, ud, piersi… łona! Na tę myśl zakręciło mu się w głowie i zadrżał z podniecenia.
Postanowił, że jutro z samego rana rozpocznie ostrożne podchody, chociaż nie miał zielonego pojęcia, jak się do nich zabrać.
* * *
Keira – tak na nią wołano od dziecka. Prawdę mówiąc nie znała swojego prawdziwego imienia ani nazwiska. Nie posiadała też żadnego dokumentu tożsamości ani nie widniała w żadnym rejestrze. Była zagubioną w przeogromnym świecie ludzką kruszyną.
Przekazywano ją sobie z rąk do rąk. Żyła przez lata w przygodnych grupach, w których utożsamiana była z przybłędą. Pełniła rolę popychadła i zapchajdziury. Wysługiwano się nią i nikt się z nią nie liczył. Ot, takie zupełne nic – zero. Nazywano ją szmatą, ladacznicą, wywłoką i wykorzystywano seksualnie. Jedno z urodzonych przez nią dzieci zostało sprzedane, drugie poroniła.
Większość czasu spędzała w cygańskiej karawanie, podróżując z miasta do miasta. Wróżyła ludziom z kart, sprzedawała zioła oraz wonne olejki. Czasami pobłądziła lub też uczyniła coś wbrew własnej woli. Znosiła swój los z pokorą, cierpliwie wyczekując szansy. Nie przejmowała się zbytnio tym, że przyprowadzono ją tutaj na powrozie, a pierwszą noc spędziła w oborze. To nieważne, że śmierdziało gnojem i kąsały ją muchy. Miała nadzieję, że wreszcie nadszedł kres jej wędrówki i rozpoczyna się nowy rozdział w jej życiu. Może, nawet, uda jej się tutaj założyć rodzinę. Rodzinę, której dotychczas nie miała; rodzinę, której ponad wszystko pragnęła, i z której byłaby dumna.
Bothan miał trzydzieści lat. Ci, co go znali nazywali go „kozim pasterzem” lub „baranim bobkiem”. Nie można go było posądzić o to, aby załapał się na listę najgustowniej ubierających się mężczyzn. Przedstawiał się raczej dziwacznie, sprawiając w swoim źle dobranym ubraniu osobnika, który dopiero co włamał się do sklepu z używanymi ciuchami. Wyśmiewano się z jego prostackich manier. Świat wchodził w epokę komputerów, ludzie poruszali się nowoczesnymi samochodami, a on sprawiał wrażenie, jakby ciągle tkwił w średniowieczu.
Edukacja Bothana zakończyła się na czterech klasach szkoły podstawowej. Ledwo potrafił czytać i pisać oraz poznał tylko elementarne zasady matematyki.
W wyniku fatalnego zbiegu okoliczności został ostatnim członkiem rodu. Jedynymi zasobami, które posiadał, było zaniedbane gospodarstwo rolne, zdezelowany traktor i kilka wysłużonych maszyn rolniczych. W jego domu nie było bieżącej wody, centralnego ogrzewania ani elektryczności.
Nie potrafiąc dopasować się do zmieniającego się otoczenia, stawał się odludkiem i samotnikiem.
Przy stole panowało krępujące milczenie. Siedzieli naprzeciwko siebie – dwoje obcych sobie ludzi. Uciekali z oczami na boki; unikali wzroku. Jedli w milczeniu chleb z masłem, ser i popijali kawę.
Bothan był nieokrzesany, brakowało mu ogłady i nie miał doświadczenia w obcowaniu z kobietami. Za każdym razem, gdy znajdował się w pobliżu niewiasty, paraliżował go paniczny strach.
Keira ukradkiem obserwowała gospodarza i lustrowała otoczenie. Podniosła oczy i odważnie spojrzała w twarz Bothana.
– Dzisiaj wieczorem wykąpiemy się razem i prześpimy w jednym łóżku – powiedziała cichym głosem.
– Co?! – wykrzyknął jak oparzony.
Wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego. Kobieta zupełnie wytrąciła go z równowagi. Zachwiała jego pewnością. Czuł, że inicjatywa wymyka mu się z rąk. Jak to? Przecież nie kto inny, jak tylko on jest tutaj panem! To on, Bothan McKay, jest właścicielem tego skrawka ziemi i nikt nie będzie mu narzucał, co robić, a czego nie. Zaczął nawet podejrzewać, że ta dziewczyna podstępnie została wprowadzona do jego domu. Na pewno zamierza go omamić, a następnie zawładnąć jego gospodarstwem. „Tak, jakby czytała w moich myślach, diablica” – pomyślał ze złością. Spojrzał na siedzącą przed sobą niewiastę i stwierdził, że jest piękna. Uwagę przyciągały szczególnie jej czarne oczy. Nagle zapragnął jej, pożądał, ale panicznie bał się zrobić pierwszy krok.
Keira odgadła targające nim wątpliwości. Bothan trząsł się i nie wiedział, co zrobić z dłońmi. Postanowiła więc skierować jego myśli w innym kierunku.
– Pozwól mi, że pokrótce przedstawię ci moją historię. Nie mam pojęcia, skąd pochodzę i kim są, czy byli, moi rodzice. Całe życie pomiatano mną i obrażano. Nikt nigdy nie pogłaskał mnie czule po głowie i nie powiedział do mnie dobrego słowa. Nie z własnego wyboru wiodłam parszywe życie i postępowałam niegodnie. W gruncie rzeczy jestem prostą i uczciwą dziewczyną – przekonywała Bothana. – Nie mam względem ciebie niecnych zamiarów. Okaż mi szacunek i przemów do mnie dobrym słowem. Nie poniewieraj mną, jak robili to inni. Proponuję ci stworzenie uczciwego związku. Jak widzisz, nie mam wyboru i jestem skazana na ciebie. Zjednoczmy się więc i połączmy nasze siły. Udowodnijmy sobie i innym, że jesteśmy coś warci. Uwijmy sobie na tym odludziu przytulne gniazdko. Przyrzekam ci, że będę ci we wszystkim pomocna. W ramach zapłaty pragnę tylko jednego – odrobiny życzliwości – dodała cichym, aksamitnym głosem.
Zaskoczony Bothan słuchał jej z otwartymi ustami, nie mogąc nadziwić się, że włócząca się dotąd z travellersami kobieta potrafi tak sensownie dobierać słowa.
Keira miała zaledwie dwadzieścia pięć lat, ale już posiadała spory zasób wiedzy z psychologii i dobrze wiedziała, że zdobycie przewagi nad tym człowiekiem to kwestia najbliższych dni.
Wieczorem wyciągnęła na środek kuchni metalową balię, napełniła ją gorącą wodą i dodała do niej aromatycznych ziół. Jeszcze tej samej nocy Keira uczyniła pierwszy krok na drodze przejęcia kontroli nad swoim panem i uczynienia go tym samym swoim niewolnikiem.
* * *
Posiadłość Bothana usytuowana była za wysokimi górami i niedostępnymi lasami, na samym końcu najdalej wysuniętej w stronę oceanu części skalistego półwyspu, na stromym wzniesieniu, które następnie przechodziło w równinę.
Prowadziła do niego droga, która bynajmniej nie była czteropasmową autostradą. Do przecinającego strome zbocze potoku dało się jeszcze jako tako dotrzeć, ale na ostatnim odcinku trakt przechodził w wąską, krętą ścieżynę, która po opadach deszczu zmieniała się w grzęzawisko.
Od urwiska do urwiska parcelę otaczał pięciometrowy mur. Dostępu do posesji broniła solidna brama. Jednym słowem była to trudna do zdobycia forteca.
Ten skrawek ziemi nazywano Nagimi Skałami lub Zagubionym Lądem.
Bothan zaprzągł do wozu wynędzniałą szkapę i pogwizdując wesoło, udał się do miasta. Na odbywającym się tam jarmarku zamierzał sprzedać króliki, owce, jaja, sery, wełnę i skóry.
Z niepokojem nasłuchiwał krążących pomiędzy wzburzonymi wieśniakami wieści. W ostatnich dniach grupa travellersów dokonała w tej okolicy kilku przestępstw. Podobno uprowadzono dziecko, włamano się do domów oraz otruto i okradziono jednego z gospodarzy. Po popełnieniu tych wykroczeń złoczyńcy jakby rozpłynęli się w powietrzu. Zapewne zaszyli się w górach lub w którymś z okolicznych lasów. Akcja policji prowadzona była na szeroką skalę, a tutejsza ludność odgrażała się, że nie będzie łagodnego traktowania schwytanych oprychów.
Po plecach Bothana przeszły zimne ciarki. Keira wydawała mu się teraz poważnym zagrożeniem dla jego egzystencji. Szybko upłynnił przywiezione przez siebie towary oraz zakupił naftę, świece, kaszę, mąkę, cukier i konserwowaną żywność. Początkowo zamierzał kupić Keirze bieliznę i korale, ale w świetle zasłyszanych nowin szybko zrezygnował z tego pomysłu, bojąc się, że taki zakup wzbudzi podejrzenia.
Po powrocie zarzucił Keirze, że go oszukała. Ona zaklinała się, że nigdy nie brała udziału w niecnych postępkach swoich współtowarzyszy. Po prostu była skazana na tych ludzi. Cóż innego mogła uczynić? Komu miała się poskarżyć? Gdzie miała uciec? W końcu – kto by jej uwierzył? Była nikim. Człowiekiem poza systemem. Wędrując sama, szybko skończyłaby marnie.
– Wyrzucę cię z domu jak parszywego psa. Nie zamierzam budować domowego ogniska na słabych fundamentach. Takie osoby jak ty stwarzają zagrożenie. Mogę nawet zostać oskarżony o udzielanie pomocy przestępcom!
– Myślałam, że w końcu uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jeżeli chcesz, wyrzuć mnie za bramę, skazując tym samym na pewną śmierć. Rób, co ci się żywnie podoba. Pamiętaj: będziesz miał na rękach niewinną krew. Jesteś egoista, egocentryk i konformista, bojący się zaufać innej osobie – mówiła łamiącym się głosem.
Bothan zesztywniał. Keira uderzyła w czuły punkt. Czyżby domyślała się, że w przeszłości dopuścił się nikczemnych czynów?
– Czy myślisz, że nie pragnę bliskości drugiego człowieka? Mój dotychczasowy żywot to ciągła udręka. Ojciec pomiatał mną, bił i poniżał. Wyrzucał mnie z domu w środku nocy. Często zamiast w łóżku spałem w stajni lub w kurniku. Do tej pory mam koszmary – tłumaczył się.
Wstrzymał oddech, oparł głowę na ramieniu kobiety i głośno załkał.
Keira pogłaskała go czule po głowie. Doskonale go rozumiała. Z nią było podobnie.
Za wysokim murem przebywały dwie bliskie sobie osoby. Połączył ich przypadek i żadne z nich nie miało zamiaru z siebie zrezygnować. On pragnął mieć przy boku kobietę, ona marzyła o stabilizacji i założeniu rodziny.
Bothan opuszczając posiadłość, starannie zamykał za sobą bramę; Keira zaszywała się w domku, nie wystawiając z niego nosa. Umówili się, że w razie wpadki Keira powie, że zabłądziła, a Bothan przygarnął ją z dobrego serca. Opracowali system ostrzegania i drogi ewakuacyjne. W przypadku, gdyby nastąpiła konieczność wpuszczenia kogoś na teren posesji, Keira miała czmychnąć do usytuowanej w głębi lądu jaskini.
Pierwsze tygodnie wspólnego życia były dla nich prawdziwą sielanką. Na Bothana czekał ciepły posiłek i posłane łóżko, a Keira cieszyła się, że wreszcie zakończyła tułaczkę.
* * *