Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Rozproszone światło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rozproszone światło - ebook

Aria Tang West nie może się doczekać lata ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi – ostatnich chwil słońca przed rozpoczęciem studiów. Kiedy jednak przyjęcie z okazji zakończenia szkoły wymyka się spod kontroli, Aria musi zmienić plany i spędzić wakacje w  małej miejscowości w Kalifornii, gdzie mieszka jej babcia. Dziewczyna spodziewa się najnudniejszego lata w historii, ale wszystko się zmienia, gdy poznaje Steph. Aria, odkrywając swoją tożsamość, zaczyna się zastanawiać, kim jest i kim chce być. A czas, który wydawał się stracony, staje się niezapomniany.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67551-71-7
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zaczęłam mówić do babci po imieniu, gdy miałam trzynaście lat. Było lato przed śmiercią dziadka, kiedy tata i ja spędzaliśmy cały lipiec z dziadkami w Woodacre w Kalifornii. Mieli tam domek z drewnianym dachem, wyjeżdżali do niego na weekendy i wakacje, a gdy dziadek przestał pracować w Berkeley College, przeprowadzili się tam na stałe.

Moja babcia była artystką, znaną przede wszystkim z obrazów i zdjęć. Zawsze miała pod opieką kilku studentów sztuk pięknych, a jedna z jej podopiecznych organizowała akurat swój wernisaż w San Francisco podczas naszej wizyty. Babcia zabrała mnie na niego.

Wernisaż odbywał się w dzielnicy SoMa, w warsztacie zajmującym się samochodami hybrydowymi i elektrycznymi, który po godzinach zamieniał się w galerię sztuki. Na tyłach stała na podwyższeniu czerwona toyota prius typu plug-in, a samo to miejsce miało najbardziej wypolerowane betonowe posadzki, jakie w życiu widziałam. Spodziewałam się zobaczyć obrazy na ścianach, ale ta konkretna artystka robiła rzeźby z drutu. Zwisały na kablach w całym pomieszczeniu, obracając się powoli w powietrzu niczym pełni gracji tancerze ze srebrnej siatki. Inne rzeźby zainstalowano na specjalnych miejscach na podłodze. Większość miała abstrakcyjną formę, niektóre jednak przypominały kobiece ciała o zwierzęcych elementach: długich kończynach i ogonach albo wydłużonych głowach, które zdawały się na mnie gapić mimo braku oczu.

Byłam tam najmłodsza. Gdy tylko przyjechałyśmy, babcię odciągnęła na bok jakaś nieznajoma, potem kolejna, a po kilku minutach niezręcznego stania w miejscu znalazłam schronienie na tyłach pomieszczenia, obok toyoty. Nieopodal wokół błękitnego kudłatego dywanu ustawiono dwie kanapy. Usiadłam na jednej z nich, byłam tam sama, a tymczasem coraz więcej ludzi wchodziło przez szeroko otwarte drzwi.

Dostrzegałam ruch uliczny tętniący o zmierzchu na Mission Street. Sobotni wieczór zmieniał się w sobotnią noc, a rosnące cienie rozmywały kanciaste krawędzie miasta, zmieniając je w miękkie sugestie. Wcześniej byłam już w wielu galeriach sztuki, ale nigdy na sobotnim wernisażu. Miałam na sobie zielono-białą letnią sukienkę i starannie nałożony błyszczyk. Siedząc na tej kanapie, czułam się niemal dorosła.

W tłumie straciłam z oczu babcię. Większość zgromadzonych stanowiły kobiety, ubrane głównie w dżinsy i T-shirty albo koszulki na ramiączkach, z adidasami lub półbutami na nogach. Niektóre spowijała czerń. Wiele z nich miało gołe ręce pokryte tatuażami przedstawiającymi kwiaty, motywy pin-up albo misterne abstrakcyjne wzory. Kilka kobiet, w tym jedna z różowymi włosami, usiadło naprzeciwko mnie, na drugiej kanapie, i rozłożyło papierowe talerzyki z serem i winogronami. Wznosiły toast plastikowymi kubeczkami z białym winem. Pomyślałam, żeby też nałożyć sobie sera, ale nim zdołałam wstać, obok mnie usiadła czarnoskóra nieznajoma z bardzo krótko ściętymi włosami.

– Wolne, prawda? – zapytała.

– Tak – odparłam.

– Dzięki.

Też trzymała talerzyk z serem i winogronami, ale zamiast wina miała buteleczkę wody Pellegrino. Odkręciła ją i pociągnęła łyk.

Dostrzegłam brązową skórę na jej głowie, tam, gdzie włosy były podgolone. Nie chciałam się jednak na nią gapić, więc spuściłam wzrok. Miała na sobie czarne dżinsy i czarne motocyklowe botki.

– Podobno ma tu dziś być Joan West – powiedziała kobieta. – Słyszałaś o niej?

Podniosłam spojrzenie.

– Tak, to…

Miała kolczyk w prawej brwi, a jej oczy były o barwie szafiru. W kącikach czaiły się zmarszczki, gdy się do mnie uśmiechała, i nagle odechciało mi się przyznawać, że Joan West to moja babcia. To nie tak, że nie chciałam, żeby mnie z nią kojarzono, ale ta kobieta mówiła do mnie w taki sposób, jakbym była dorosła. Podobnie jak ona. Jako wnuczka Joan West byłabym dzieckiem. A nie chciałam nim być.

– To wspaniała kobieta – dokończyłam. – Lubię jej twórczość.

– Tak? A które prace najbardziej?

Najnowsze dzieła babci różniły się dość znacząco od poprzednich, ale i tak je lubiłam. Długie, złote smugi światła wydobywające się spod drzwi, znaczące drewniane podłogi. Kiedy na nie patrzyłam, myślałam o niej i o dziadku na werandzie w Woodacre późnym popołudniem, o zapachu dzikich traw w słońcu.

– Lubię cykl Czas – oznajmiłam.

Kobieta skinęła głową.

– Skłania do refleksji. Ja bardzo sobie cenię jej zdjęcia. Zwłaszcza fotografie jej dzieci.

Wiedziałam, o czym mówi. O zdjęciach mojego taty i cioci Tammy z dzieciństwa, z Kolorado.

– Tak, widziałam je – powiedziałam. – Mówi się, że nie chodzi w nich o jej dzieci, ale o to, jak postrzegamy dzieciństwo.

Uśmiech kobiety się rozszerzył.

– Sporo wiesz o twórczości Joan West. Jesteś jej fanką?

Dotarło do mnie, że doprowadziłam do sytuacji, w której muszę kłamać o sobie, zamiast po prostu zręcznie unikać prawdy. Było w tym coś podniecającego.

Gdy na mnie patrzyła, jej uśmiech złagodniał, jakby wiedziała, że nie mówię jej wszystkiego. Nie naciskała. Czułam się tak, jakbyśmy razem konspirowały, a ta myśl wprawiała mnie w nerwowe drżenie. Zastanawiałam się, kim ona jest.

– Tak – powiedziałam. – Jestem jej fanką.

Skinęła głową, jakby dokładnie tego się spodziewała.

– Joan wpłynęła mocno na wielu artystów tu w Bay Area. Mogłaby być jeszcze bardziej znana.

Z zakłopotaniem zapytałam:

– Jesteś artystką?

– Owszem – odparła, jakby to pytanie ją zaskoczyło.

– Z jakim materiałem pracujesz? – Słyszałam wcześniej, jak babcia zadawała to pytanie innym. Pomyślałam, że to zabrzmi dojrzale.

Kobieta zamrugała i uśmiech zniknął z jej twarzy na ułamek sekundy, po czym wrócił.

– Z metalem i drutem. Głównie rzeźbię.

– Sarah! Tu jesteś.

Podniosłyśmy spojrzenia i spostrzegłyśmy zmierzającą w naszą stronę babcię. Miała wzorzystą fioletowo-złotą bluzkę ułożoną w taki sposób, że gdy Joan rozkładała ramiona, by kogoś objąć, materiał tworzył skrzydła. Kobieta obok mnie wstała i przytuliła moją babcię.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedziała.

– Nie mogło być inaczej. Tak się cieszę. – W tym momencie dostrzegła, że ją obserwuję, i dodała: – Widzę, że już poznałaś…

– Cześć, Joan – rzuciłam szybko. Wstałam i poprawiłam sukienkę. Zaróżowiłam się, gdy babcia spojrzała na mnie znacząco.

Kobieta się uśmiechnęła.

– Tak, chyba już poznałam jedną z twoich największych fanek – oznajmiła.

Babcia wydała się zaskoczona.

– Ario, to Sarah Franco. To ona ma tu dziś wernisaż.

„Z metalem i drutem” – powiedziała Sarah. Zrobiło mi się wstyd, że nie skojarzyłam.

Sarah wyciągnęła do mnie dłoń.

– Dzień dobry, Ario. Miło mi cię oficjalnie poznać.

– Mnie też – odparłam. Jej ręka była szorstka, palce lekko drapały.

Zastanawiałam się, czy babcia zdradzi, kim jestem. Nie wyglądałyśmy na rodzinę, ponieważ ona była biała, a ja byłam w połowie Azjatką. Mimo to w kształtach naszych twarzy dało się dostrzec pewne podobieństwo.

– Pójdę się przygotować – oznajmiła Sarah. – Muszę powiedzieć parę słów.

Babcia uścisnęła jej ramiona.

– Nie mogę się doczekać. I gratuluję.

– Dziękuję. Miło było z tobą porozmawiać, Ario – oznajmiła Sarah, po czym skierowała się ku przodowi pomieszczenia.

Babcia spojrzała na mnie z rozbawieniem.

– Może pójdziemy za nią i zajmiemy dobre miejsca? Chcę mieć na wszystko widok. – Otoczyła mnie ramieniem. Wiedziałam, że nie przejmuje się tym, iż nazwałam ją Joan. Może nawet uznała to za zabawne.

Podczas przemówienia Sarah podziękowała mojej babci za bycie jej mentorką przez ostatnich pięć lat i za wypchnięcie jej ze strefy komfortu. Publiczność zaklaskała, gdy Sarah wskazała na babcię stojącą obok mnie. Kiedy ta zrobiła krok naprzód, by się pokazać, uśmiechnęła się i pomachała – była piękna i mądra. Czułam w jakimś sensie dumę, że to moja krewna – sama Joan West. Owszem, była moją babcią, ale była też kimś więcej. Wydawało się niestosownym nazywać ją określeniem, które nie mówiło nic o jej osiągnięciach.

Od tamtego wieczoru została dla mnie Joan. Kiedy tata stwierdził, że to brak szacunku, babcia zaśmiała się i oznajmiła:

– Aria i ja wypiłyśmy bruderszaft.

Zaledwie kilka tygodni po tym, jak z tatą wróciliśmy do Massachusetts, u dziadka zdiagnozowano raka trzustki w czwartym stadium. Wszystko potoczyło się bardzo szybko.

W połowie sierpnia wróciliśmy do Kalifornii. Tata wziął zwolnienie w Wellesley College, gdzie nauczał. Z Pasadeny przyjechała ciocia Tammy z rodziną. Wszyscy zatrzymaliśmy się w pensjonacie nieopodal Woodacre. W sypialni dziadków stanęło szpitalne łóżko, a dziadek spędzał w nim coraz więcej czasu. Pielęgniarki przychodziły do niego dwa razy dziennie.

Tata i ciocia Tammy krzątali się stale w drodze z kuchni do sypialni, potem biegali do spożywczaka i z powrotem, jakby ze wszystkich sił starali się utrzymać świat w ryzach gołymi rękami. Joan siedziała na skraju łóżka dziadka i czytała mu wszystko, co mogła: od najnowszych artykułów o astronomii po stare, podniszczone od częstego przeglądania powieści science fiction Roberta Heinleina. Czasem siadałam z nimi, a głos Joan kołysał mnie do półsnu, w którym znajdowały się rakiety kosmiczne i ich piloci.

Dziadek zmarł we wrześniu. Był to jeden z pięknych, złotych dni w Północnej Kalifornii, gdy powietrze zdaje się ciepłe i lekkie, a światło roztapia się powoli niczym toffi. Tata planował zrobić steki na kolację, ponieważ dziadek miał na nie ochotę, mimo że ostatnio prawie nie jadł.

Dziadek nigdy nie zjadł tego steka.

Msza pogrzebowa odbyła się w kościele unitariańskim w Berkeley, do którego moi dziadkowie chodzili przez te dwie dekady, gdy tam mieszkali. Pojawiło się na niej wielu współpracowników dziadka z wydziału astronomii w Berkeley, gdzie był profesorem. Przyszło jednak też sporo znajomych Joan. Po mszy, kiedy czekałam w kościele na rodziców, zobaczyłam Sarah Franco, artystkę z wernisażu. Była ubrana w czerń: czarną koszulę na guziki i czarne błyszczące oksfordki. Podeszła do mnie i złożyła kondolencje, a ja wtedy zrozumiałam: od początku wiedziała, że jestem wnuczką Joan.

Zwyczajowa nazwa rejonu zatoki San Francisco.Razem z tatą polecieliśmy o szóstej rano z Bostonu do San Francisco. Nie siedzieliśmy obok siebie, ponieważ kupił bilety na ostatnią chwilę. Czułam ulgę, że jestem sama. Dostałam miejsce przy oknie na tyłach, raptem kilka rzędów od toalet.

Gdy tylko samolot wystartował, umościłam się na siedzeniu i wcisnęłam malutką samolotową poduszkę między siebie a okno, próbując się ułożyć do snu. Samolot pachniał płynem do czyszczenia łazienki oraz czyimś bajglem z jajkiem i serem. Nieustanny szum powietrza zdawał się wciskać mnie coraz mocniej w plastikową przesłonę okna. Zaczęłam sobie wyobrażać, że moje ciało się przez nią przeciska, zobaczyłam skórę i kości jako pojedyncze komórki, a potem atomy, aż wreszcie tylko fotony – czystą energię. Każdy z nich, każda maleńka cząsteczka światła mogła być w jednym momencie wewnątrz samolotu i poza nim. Moje ciało mogłoby się nagle znaleźć na zewnątrz, jakieś dziesięć kilometrów nad powierzchnią ziemi. Wyobrażałam sobie wirujące wokół mnie powietrze, cząsteczki azotu i tlenu oraz wodę zebraną w chmurach i we mnie. Wyobrażałam sobie, jak wschodzące słońce rozprasza się wśród mikroskopijnych cząsteczek wody i atomów mojego ciała.

Miałam niespokojny sen, jak to się często zdarzało w samolotach. W połowie spałam, w połowie marzyłam na jawie. Wciąż pamiętam jeden z moich snów. Pozostał ze mną na całe życie. Jestem w nim w lesie, a drzewa zdają się zbyt wysokie, by mogły być prawdziwe. Podnoszę wzrok, ale nie widzę ich szczytów, tylko pierzaste, ciemnozielone igły z góry na dół. Ze mną znajduje się babcia ubrana w bluzę w złoto-niebiesko-zielone plamy. W dłoni trzyma pędzel ociekający farbą w kolorze fuksji. Zaczyna malować nim swoje ciało, jakby była dla siebie płótnem. Zauważa, że stoję obok, i podnosi na mnie wzrok.

Mówi: „Nic się nie martw. Coś się wydarzy”.

A potem nagle jestem na plaży, a ktoś wręcza mi muszlę. Różowo-białą, z gęstymi pierścieniami.

Pytam: „Czy to jest to coś?”.

Samolotem zatrzęsło, a ja gwałtownie się zbudziłam. W głośnikach rozbrzmiał głos kapitana:

– Weszliśmy w strefę spodziewanych turbulencji nad Górami Skalistymi, dlatego włączona została sygnalizacja zapięcia pasów. Proszę o powrót na miejsca.

Poduszka zsunęła się z okna. Spod przesłony przebijała linia białego światła. Przysunęłam się do niej, mrużąc oczy od blasku. Gdy wzrok do niego przywykł, wyjrzałam przez okno. W dole, daleko pode mną, Góry Skaliste wyglądały jak na mapach topograficznych: pomarszczone, niebiesko-brązowe, nierealne.

Gdyby tak mogło być – pomyślałam. Gdyby to mogła nie być prawda.

Ruch o poranku był intensywny, gdy opuszczaliśmy wypożyczalnię samochodów przy lotnisku w San Francisco. Tata milczał, a Google Maps pomogło nam dotrzeć na autostradę. Wyglądałam przez okno, kiedy mijaliśmy miasta – Colmę i Daly City – a potem jechaliśmy, wciąż przystając na światłach, wzdłuż Dziewiętnastej Alei, przez park Golden Gate i Presidio. Wreszcie dotarliśmy do mostu Golden Gate lśniącego czerwonawym blaskiem w świetle słońca. Po prawej mieliśmy mieniącą się zatokę i więzienie Alcatraz. Po lewej, za linami, rozciągała się błękitna toń Pacyfiku. A potem pochłonęło nas tęczowe wejście tunelu Waldo wiodącego pod Marin Hills.

Nie miało mnie tu być. Miałam spędzać lato na wyspie Martha’s Vineyard z przyjaciółmi, a nie w odległych lasach hrabstwa Marin z babcią. Nagle w samochodzie zaczęło mi brakować powietrza, więc wcisnęłam przycisk otwierania okna. Do środka wdarł się uliczny hałas i ciepłe, suche powietrze. Pachniało Północną Kalifornią: zbrązowiałą trawą, słońcem i czymś jeszcze, jakąś tutejszą rośliną. Przypomniało mi się, jak dziadek wyprowadzał mnie na chwiejny dach domku w letnie noce, byśmy popatrzyli na gwiazdy. Poczułam ból. Zmarł przed pięciu laty, a ja wciąż za nim tęskniłam.

– Pachnie Kalifornią – powiedział głośno tata, zagłuszając pęd wiatru. Były to pierwsze słowa, które wypowiedział, odkąd wsiedliśmy do samochodu.

Zerknęłam na niego. Może to dlatego, że myślałam o dziadku, ale zauważyłam, jaki jest do niego podobny. Miał tak samo krzaczaste brwi.

– Aha – odparłam.

Tata się do mnie uśmiechnął.

– Zawsze lubiłaś tu przyjeżdżać.

Wiedziałam, że chce, żebym poczuła się lepiej z tym latem, ale nic to nie dało. Nie zamierzałam udawać, że jest inaczej.

– Szkoda, że nigdy nie przyjeżdżaliśmy tu z twoją mamą – powiedział. – Ona też ma krewnych w tych stronach.

Wydawało mi się, że musiałam już o tym słyszeć, ale i tak zaskoczył mnie tą informacją.

– Kogo? – zapytałam.

– Jakieś kuzynostwo. Są w East Bay, ale chyba wcześniej mieszkali w Chinatown. – Spojrzał na mnie zachęcająco. – Powinnaś ją o to spytać.

Wiedziałam, do czego próbuje mnie namówić: żebym do niej zadzwoniła. Ale mama też miała telefon. Jeśli chciała, mogła się ze mną skontaktować.

Wyjechaliśmy z bulwaru Sir Francisa Drake’a drogą 101 North i nią ruszyliśmy do Woodacre. Wiodła przez wypielęgnowane przedmieścia z dość gustownymi pasażami handlowymi, przynajmniej z początku. Wkrótce jednak pasaże stały się bardziej podniszczone, a drzewa i krzewy dziksze, mniej zadbane. Minęliśmy Safewar, ostatni supermarket przed Woodacre, i szkołę średnią imienia Sir Francisa Drake’a, następnie przejechaliśmy przez hippisowskie miasteczko Fairfax, aż wreszcie wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Brązowe wzgórza upstrzone zielonymi dębami wyrastały po obu stronach, a wszystko to ukazywało się naszym oczom pod bezkresnym błękitnym niebem. Miałam wrażenie, że to inny świat niż Nowa Anglia, skąd właśnie przybyliśmy. Tam jedno miasto płynnie przechodziło w drugie, a niebo zdawało się wiecznie zakotwiczone nad drzewami i budynkami.

Tata skręcił w lewo, w Railroad Avenue, tuż za centrum medytacyjnym Spirit Rock. Ta droga wiodła do Woodacre. Z trudem dało się je nazwać miastem. Ot, poczta, sklep i tyle. Droga zwęziła się, straciła środkowy pas i poczęła wić się wokół wzgórz. Powietrze pachniało spalonym na słońcu drewnem i trawą, a wiatr ucichł tak, że słychać było śpiew ptaków. Wreszcie minęliśmy ostatni zakręt i tata zaparkował za autem babci, starą hondą civic, na żwirowym poboczu. Przed nim znajdowała się pomalowana na zielono brama prowadząca do domku.

Po śmierci dziadka sądziłam, że babcia mogłaby się przenieść do Berkeley, do znajomych, ale ona została. Adoptowała psa – czarną labradorkę, której dała na imię Analemma – i mówiła wszystkim, że woli odległe Woodacre.

Wygramoliłam się z auta i podeszłam do taty, do bagażnika, skąd wyjęliśmy dwie duże walizki i dwa plecaki. Tata zostawał tylko kilka dni, po czym leciał na północ, na obóz pisarski w Deer Bay w Waszyngtonie, gdzie miał spędzić resztę lata. Plan był taki, by ukończył tam drugą powieść, ale robił to od sześciu lat, więc miałam pewne wątpliwości.

Gdy ciągnęłam walizkę w stronę bramy, uderzyła mnie świadomość tego lata. Miałam zostać tutaj. Tutaj.

Otworzyłam furtkę i niezdarnie przepchnęłam walizkę. Usłyszałam szczekanie psa. Analemma.

– Zajmę się tym – powiedział tata. – Weźmiesz plecaki?

Wyciągnął je do mnie, a ja odebrałam bagaże bez patrzenia mu w oczy. Widziałam jednak tę minę: smutne wahanie, które oglądałam u niego niemal bez przerwy od tamtego dnia przed miesiącem.

Odwróciłam się i ruszyłam po ceglanych schodkach do domu. Wybudowano go na zboczu wzgórza, żeby więc do niego dotrzeć, musieliśmy się wspinać krętą, omszałą ścieżką. Po drodze znajdowało się kilka schodkowych ogródków pełnych paproci, funkii i kwiatów rosnących w cieniu. Taczka wypełniona donicami z kwiatami stała obok jednego z nich, a na pobliskiej ławce leżała butelka z wodą, jakby ogrodnik odszedł tylko na chwilę.

Minęłam kolejny zakręt i przed moimi oczami stanął dom. Drzwi wejściowe, wymalowane w turkusowy błękit, już się otwierały. Na zewnątrz wyskoczyła Analemma, tornado lśniącego czernią futra. Musiałam odstawić plecaki na ceglane patio i uklęknąć, by się z nią przywitać, z tym mokrym językiem, fruwającymi uszami i rozedrganymi mięśniami.

– Hej, hej – rzuciłam ze śmiechem.

– Analemma, do mnie – rzuciła babcia. Ana zastrzygła uszami i zerknęła na Joan, jakby rozważała zignorowanie polecenia. Jednak gdy Joan pstryknęła palcami, Ana do niej podeszła. Babcia uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła ręce.

– Ario – rzuciła.

Była po siedemdziesiątce, ale z jej wyglądu nie dałoby się tego wywnioskować. Miała na sobie wypłowiałe dżinsy podwinięte do kostek, birkenstocki i luźną czerwono-pomarańczową koszulę. Siwe włosy przycięła krótko, w stylową fryzurę odsłaniającą zwisające kolczyki z brązu.

Podniosłam się i dałam jej się uściskać.

– Cześć, Joan.

Pachniała kawą i cytrynowym mydłem, a kiedy jej ręce mnie otuliły, poczułam, że coś się we mnie roztapia – przez jedną straszną chwilę bałam się, że się rozpłaczę. Stłumiłam ten odruch, ale kiedy się odsunęłam, babcia spojrzała na mnie współczująco i cmoknęła w czoło, jakbym była dzieckiem.

– To będzie dobre lato.

Nie miałam czasu odpowiedzieć, ponieważ za moimi plecami już krzątał się tata z ogromną walizą. Analemma wystrzeliła do przodu, a on przykucnął, żeby się z nią przywitać. Joan powiedziała, że zamieszkam w pokoju gościnnym. Tata musiał się zadowolić rozkładaną kanapą na tych kilka nocy, które miał tu spędzić.

Ponieważ dom wybudowano na wzgórzu, wnętrze miało trzy kondygnacje, a większość powierzchni mieszkalnej znajdowała się na środkowej. Wniosłam walizkę po schodach i przeciągnęłam ją przez salon z trójkątnym sosnowym sklepieniem oraz obrazem Joan Krzyż Południa na jednej ze ścian, po czym wtoczyłam ją do pokoju gościnnego. Na dwuosobowym łóżku spoczywała patchworkowa kapa wyglądająca, jakby miała ze sto lat. Pamiętałam ją z jednej z poprzednich wizyt. Nad łóżkiem wisiały trzy czarno-białe rodzinne fotografie, chociaż w niczym nie przypominały tradycyjnych zdjęć rodzinnych.

Na jednym z nich widnieli tata i ciocia Tammy jako dzieci. Efekt podwójnej ekspozycji sprawiał, że ich podobizny wydawały się odbijać w sobie jak echo. Kolejna fotografia przedstawiała dziadka i nastoletniego tatę wpatrzonych w obiektyw z dokładnie taką samą zaciekawioną miną. Był wreszcie autoportret babci z czasów, kiedy była o wiele młodsza. Jej odbicie rozmywało się w okiennej szybie.

Usłyszałam, jak tata, Joan i Analemma wchodzą po schodach, a Joan zawołała:

– Chodź na lunch.

Analemma wpadła do pokoju gościnnego i musnęła moją dłoń mokrym nosem.

– Mam z tobą iść? – zapytałam, pocierając palcami jej uszy.

Zaszczekała miękko, więc wyszłam z nią z pokoju.

Tata zostawił walizkę obok zimnego piecyka na drewno naprzeciwko fioletowej aksamitnej kanapy. W kuchni na okrągłym drewnianym stole stał już nasz lunch: wielka misa sałatki z oliwą i octem balsamicznym, kurczak z rożna, bochen chleba na zakwasie i dzbanek mrożonej herbaty.

– Nałóżcie sobie i chodźmy na werandę – powiedziała Joan, wyciągając talerze oraz sztućce.

Zjadłam tylko czerstwego bajgla w samolocie, a kiedy patrzyłam, jak tata kroi kurczaka, dotarło do mnie, jaka jestem głodna. Nałożyłam sobie sałatki i kurczaka, odłamałam kawałek chleba, a Joan dała mi szklankę mrożonej herbaty. Wyszłam z lunchem na werandę sąsiadującą z kuchnią, skąd rozciągała się przez drzewa panorama Marin Hills przypominająca leniwe złotobrązowe fale pod popielatym niebem. Było ciepło, ale nie za gorąco, a powietrze było suche. Typowe północnokalifornijskie lato.

– Matty, na pewno nie chcesz zostać trochę dłużej? – zapytała Joan, siadając.

– Przepraszam, nie mogę – wyjaśnił tata między kęsami sałatki. – W tym roku trudno było to wszystko dograć.

Ujął to bardzo dyplomatycznie, ale wiedziałam, że to ja jestem winna.

– Dzisiaj też muszę trochę popracować – dodał. – Mógłbym popisać w twojej pracowni?

Dziadek wybudował dla babci pracownię artystyczną na najwyższej kondygnacji budynku, żeby miała jak największy dostęp do światła dziennego. Jednak po jego śmierci przeniosła się z większością pracy do domu, do jego gabinetu na drugim piętrze, obok ich sypialni.

– Nie było mnie tam jakiś czas – przyznała Joan. – Pewnie pełno tam kurzu.

– Kurz mi nie przeszkadza. Po prostu potrzebuję przestrzeni. – Tata łyknął mrożonej herbaty i przeniósł wzrok na mnie. – Ari, potrzebujesz czegoś jeszcze, zanim zabiorę się do pracy?

– Nie.

– Możemy pogadać o twoich planach na lato – powiedziała Joan.

Gdzieś w oddali usłyszałam, jak zamykają się drzwi, a potem odgłos kroków na drewnianej podłodze. Analemma, dotąd leżąca w plamie słońca na werandzie, kilkukrotnie rytmicznie uderzyła ogonem o posadzkę. Tymczasem w progu stanęła postać w poplamionych szortach i bejsbolówce.

– Skończone? – zapytała Joan.

Odgadłam, że to zaginiony ogrodnik.

– Tak jest. Wszystko zrobione.

Spojrzałam na ogrodnika raz jeszcze i dotarło do mnie, że to kobieta, chociaż jak się człowiek nie przyglądał, łatwo można ją było pomylić z mężczyzną. Miała w sobie coś chłopięcego – krótkie włosy pod czapką drużyny Gigantów, ubrania wyglądające męsko. Była jakoś po dwudziestce. Obie jej ręce były ciemne od tatuaży; nie byłam w stanie ich od siebie odróżnić, ale wyglądały na misterną robotę.

– Steph, to mój syn Matthew i moja wnuczka Aria – powiedziała Joan. – Matty, Aria, poznajcie Steph.

Joan wróciła do kuchni i zobaczyłam, że grzebie w portmonetce.

– Miło mi pana poznać – powiedziała Steph do mojego taty i wyciągnęła do niego rękę, jakby witało się dwóch mężczyzn. Gdy podeszła bliżej, zauważyłam kilka tatuaży. Węża, a może rybę, coś z łuskami w każdym razie.

– Pomagasz mojej mamie? – zapytał tata.

– Robię trochę w ogródku – wyjaśniła Steph.

– Dobra jest – oznajmiła Joan z wnętrza domu. – Wiesz, że wszyscy sąsiedzi chcą mi ciebie podebrać. Mogłabyś mieć monopol na ogródki w Woodacre, gdybyś tylko chciała.

– Dzięki – odparła Steph.

Joan wróciła z czekiem, który wręczyła dziewczynie w ramach zapłaty.

– O tej samej porze za dwa tygodnie?

– Załatwione – powiedziała Steph, po czym spojrzała na mnie. – Ciebie też miło poznać. Babcia dużo mi o tobie mówiła.

Poczułam odrobinkę zakłopotania.

– Serio? Powinna pani wiedzieć, że kłamie.

Joan uśmiechnęła się łobuzersko.

– Wszystko, co powiedziałam, to prawda – oznajmiła z naciskiem.

Steph tylko się uśmiechnęła i schowała czek.

– Nie wątpię. Do zobaczenia za dwa tygodnie. – Spojrzała na mnie ukradkiem, gdy wychodziła, jakby nie była do końca pewna, co o mnie sądzić.

Nie poczułam uderzenia pioruna ani nic w tym stylu, ale pamiętam to ostatnie spojrzenie, ten ułamek sekundy przed jej wyjściem. Pamiętam, że pomyślałam: Szkoda, że nie jesteś chłopakiem. Wtedy moje lato byłoby o wiele ciekawsze.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: