- W empik go
Rozpruwacze - ebook
Rozpruwacze - ebook
Urke Nachalnik to pseudonim literacki Icka Borucha Farbarowicza (1897–1939), żydowsko-polskiego autora kryminałów. Człon „Nachalnik” pochodził od złodziejskiego pseudonimu Farbarowicza, który przez większość swojego życia był przestępcą. Twórczość literacką rozpoczął w więzieniu. Sławę przyniosły mu powieści kryminalno-sensacyjne, które świetnie oddawały realia przestępczego półświatka. Historia „Rozpruwaczy” zaczyna się od napadu na sejf pewnej hrabiny, podczas którego ginie policjant. Szaleńcze tempo akcji trzyma czytelnika w napięciu do samego końca.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-045-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVIRozdział I
– Trzymać złodzieja!... Łapać złodzieja... Policja – a – a!...
Nagle rozległ się w ciszy nocnej rozpaczliwy krzyk kobiety. Głos jej tonął w dali, w labiryncie ciemnych uliczek...
Nikt, widać, nie śpieszył napadniętej z pomocą. Głos jej słabł z każdą chwilą. Raz jeden jeszcze tylko wydarł się z jej piersi rozdzierający, beznadziejny krzyk, wyrzucony jak gdyby ostatnim tchem:
– Ratunku!...
Potem nastąpiła cisza, jakby w ogóle nic nie zaszło.
Ratuszowy zegar dawno już oznajmił, że minęła północ. Miasto pogrążone było we śnie zimowym; chodniki, jezdnie, dachy domów pokryte były kobiercem śnieżnym. Dokoła nie widać było żywej duszy.
Tylko nocny tramwaj mijał od czasu do czasu bezszelestnie, niby widmo, zostawiając za sobą czarne ślady. Bezdomni, którzy nawet we śnie czuwa ją, tej nocy spali snem kamiennym niespłoszeni przez nikogo.
Księżyc zawadiacko rozglądał się po stolicy. Jego blade promienie szperały w podwórkach, po dachach, zaglądając ciekawie do okien wysokich kamienic.
Policjant w kożuchu białym, ukryty za węgłem ulicy, stał niby przykuty do miejsca. Ciepły kożuch i ciepłe słomianki na nogach uspasabiały go do przymykania powiek. Sen zmorzył jego oczy i uszy policyjne zobojętniały na wszystko, co się wokół niego działo. Jedynie uporczywa myśl o obowiązku powstrzymywała go od tego, by się zupełnie wygodnie ułożyć do snu.
Na rogu ciemnej, wąskiej uliczki zaczaił się cień ludzki. Ostrożnie, powoli sunął na wpół biegnącymi krokami, aż przystanął. Dłuższą chwilę nasłuchiwał, tuląc się do ściany wysokiej kamienicy. Rozglądał się na wszystkie strony niby lis otoczony przez ogary. Jego wprawne oczy zdawały się przenikać grube mury, parkany i ostrzegać przed niebezpieczeństwem kryjącym się w ciemności. Nasłuchiwał z całym natężeniem złodziejskiej jaźni. Serce waliło niby młotem, gdy prześlizgiwał się ostrożnie wzdłuż murów. Wyglądał niemal jakby przylepiony do ścian domów. Jeno cień swobodnie rozkładał się na chodniku.
Człowiek ten myślał tylko o jednym.
...Byleby przez tę ostatnią ulicę przetachać się, a potem... tyle forsy... kupa pieniędzy...
Prawą ręką dotknął wypchanej teki, którą pieszczotliwie ściskał za pasem. Grymas zadowolenia wykrzywił jego surową, męską twarz.
Już widział w swojej wyobraźni piękną własną willę nad brzegiem morza.
Przyśpieszył kroku i nagle znów przystanął.
Zdawało mu się, że słyszy szmery.
...Taka klawa robota i tyle ryzyka i cykorii. Mało brakowało, bym się wsypał. Ta baba narobiła takiego rwetesu, mało brakowało, a byłbym wychlany...
Znów ruszył. Denerwowały go własne ślady na śniegu. Z zasady nie zostawiał nigdy po robocie odcisków palców ani innych znaków. A teraz...
– Niech to diabli wezmą... Skeły nie będą mieli wielkiej trudności w odszukaniu mojej meliny. Jestem zgubiony!
Przystanął; wzrok jego spoczął na stojącej białej bryle policjanta.
Postanowił się prześlizgnąć. Wtem kożuch się poruszył; głośne ziewanie przecięło powietrze.
Cień ludzki jeszcze bardziej przyległ do ściany i skamieniał. Włosy stanęły mu dęba. Serce biło silnie, jak gdyby usiłowało zagłuszyć uczucie trwogi.
W głowie błysnęła myśl. Myśl natrętna, której sam się przeraził.
– Nie, nie – szeptał do siebie. – Wszystko już uczyniłem w swym życiu przestępczym, ale zamordować człowieka znienacka, nigdy!... przenigdy!... Choćby to nawet był i policjant.
Posterunkowy po chwili znów się zdrzemnął. Odstawił na stronę karabin, oparłszy się wygodnie o ścianę.
Ludzki cień swobodnie odetchnął. Spoglądał na białą, śpiącą bryłę z zadowoleniem. Postanowił teraz sprzątnąć karabin i w ten sposób zabezpieczyć sobie ucieczkę aby hint nie mógł strzelać w razie pogoni.
Człowiek ten zawsze należał do ludzi czynu. Nie namyślając się więc długo, cicho jak wąż przesunął się w stronę policjanta. Słyszał wyraźnie jego chrapanie. Prawą ręką sięgnął po karabin.
Już, już miał go dotknąć palcami, gdy naraz policjant się ocknął. Jak nożem przeciął ciszę nocną głośny okrzyk.
– Stać!... Kto idzie?!...
... – Stać! bo strzelam!... – powtórzył niepewnie i groźnie zarazem.
Podejrzany człowiek nie tracił ani chwili. Całą siłą swoich wprawnych nóg, pędził przed siebie. Myśl o śladach, które zostawiał na śniegu, dodawała mu sił do ucieczki.
Policjant zrazu nie zorientował się, co zaszło. W pierwszej chwili myślał, że dzielnicowy urządził mu kawał, zabierając karabin, wnet jednak zrozumiał, że jest w błędzie.
Chwila wahania. Zrzucił z siebie ciężki kożuch i słomiane pantofle. Rewolwer błysnął w jego ręku. Kilka strzałów przeszyło powietrze, ale uciekający zdążył przerzucić karabin przez parkan. Żałował w duchu ryzykownego postępku.
– Złapią, będę miał brzydką sprawę – pomyślał.
Policjant, po kilku minutach pościgu, oparł się o parkan, sapiąc ciężko. Był w rozpaczy. Kroki uciekającego zupełnie już ucichły. Nie wątpił, że miał do czynienia z niebezpiecznym opryszkiem, ale po co potrzebny mu był karabin?
– Co robić, co robić? – szeptał do siebie. – Co powiem w komisariacie na swoje usprawiedliwienie?
Zły był na siebie, że usnął, ściskał kurczowo rewolwer i bliski był samobójstwa. Tylko myśl o Marusi, którą kochał, powstrzymywała go od desperackie go kroku.
– A może zataić ten wypadek? – pomyślał w duchu. – Ale karabin? Karabin!... – wykrzyknął, uderzając się pięściami po głowie.
Nagle przypomniał sobie kożuch, który porzucił na chodniku. Dreszcz zgrozy przebiegł mu po ciele. – Złodzieje mogą mnie nieźle urządzić. Ładnie bym wyglądał – uśmiechnął się gorzko – gdyby mi i kożuch w dodatku sprzątnęli...
Uczynił krok naprzód. Wtem prawą nogą dotknął jakiegoś przedmiotu. Przystanął z bijącym sercem.
Może ten opryszek podrzucił bombę?
Chciał czym prędzej się oddalić, nie sprawdzając nawet na co nastąpił. Ciekawość jednak wzięła w nim górę.
Powoli, ostrożnie, przyświecił lampką elektryczną. Ujrzał skórzaną tekę.
Była wypchana i obwiązana dokoła mocnym szpagatem.
Postanowił udać się natychmiast do komisariatu. Wtem usłyszał odgłosy kroków. Przejęty strachem wyciągnął rewolwer, gotowy do obrony.
– Stać!!! Kto idzie??? Nie ruszać się z miejsca, bo kula w łeb!... – dodał groźnie, dzwoniąc przy tym zębami.
Kroki się zbliżały.
– Stać!!! Stać!!! Kto tam???
– To ja!!! – słychać było z daleka.
– Co za ja? Kim jesteś? – krzyczał policjant coraz głośniej. – Stać, bo strzelam!...
– Cha cha cha... – usłyszał w odpowiedzi zdrowy, męski śmiech.
Policjant przeżegnał się, prosząc Boga, aby strzegł go od złych duchów i diabłów.
– Raz! Dwa! Trzy! – krzyknął na cały głos i wystrzelił w powietrze.
– Co to za strzelanina? Zwariowałeś? – rozległ się głos w odpowiedzi.
– Stać!... Ręce do góry!... – wołał policjant niemal ze łzami w oczach.
– Co się tu stało? Mów! – Przybyły zagadnął już poważnie. – Jesteś nieprzytomny, czy co? Strzelasz do mnie... To ja, rewirowy Wołkow... Trącił go w ramię, budząc z odrętwienia.
– Gospodin rewirowy, największego zbrodniarza miałem dziś w ręku... – wyrzucił jednym tchem.
– Gdzie go masz?
– Miałbym go na pewno, gdyby mi nie czmychnął sprzed nosa...
– Ach tak!... Gdyby nie czmychnął? A gdzie karabin?
– Karabin... karabin... – wykrztusił policjant. – Nie miałem go przy sobie i strzelałem z rewolweru.
Wołkow zmierzył go badawczo od stóp do głowy.
– Wychodzisz na posterunek bez karabinu? Taki służbista z ciebie? A co masz pod pachą?
Michał Gawryk (tak nazywał się posterunkowy) zrobił krok w tył.
– Tekę znalazłem! – zawołał dumnie.
– Zobaczymy, jaka jest zawartość teczki.
– Nie mogę, gospodin rewirowy. Muszę tekę doręczyć do komisariatu. Może są tu pieniądze albo bardzo ważne dokumenty.
Rewirowy podskoczył zły i krzyknął:
– Co, mnie, rewirowemu, boisz się tekę pokazać? Marsz do komisariatu. Tam poznasz mnie i dowiesz się, kim jestem.
Michał podrapał się ręką w głowę, nie wiedząc, co począć.
– Kto wie – myślał w duchu – czy to nie jest przebrany za rewirowego wspólnik zbiegłego bandyty.
Po drodze rewirowy się odezwał:
– Jak widzę, pochodzisz ze wsi. W Warszawie nie tak łatwo wytropić przestępcę. Podczas gdy tak rozmawiamy, bandyta hula sobie, już przebrany, w nocnym lokalu i gwiżdże na nas. Teraz urządzić na niego obławę już nie warto. Lepiej zobaczyć, co jego teka zawiera. Ta teka to sztuczka warszawskich złodziei.
– Złodziejskie sztuczki? A co to za sztuczki?
– Bardzo proste. Warszawscy złodzieje to wielkie cwaniaki, mój przyjacielu. Bywa nieraz, że kiedy uciekają przed pościgiem policji, podrzucają naumyślnie przygotowane teki. Liczą na to, że policjant schwyci tekę, a im da możność ucieczki.
Michał nabrał zaufania do rewirowego, żałował już w duchu, że tak dobrego człowieka podejrzewał o złe zamiary. Bez słowa wręczył mu tekę.
Rewirowy pośpiesznie rozerwał sznurki. Policjanci zbliżyli się do lampy ulicznej. Obaj skamienieli, gdy przy bladym świetle ujrzeli jej zawartość. Teka była wypchana paczkami walut zagranicznych. Leżał tam również elegancki damski rewolwer.
Rewirowemu pociemniało w oczach. Stał jak rażony piorunem.
Michał krzyknął uradowany:
– Kładź gospodin z powrotem wszystko do teki! Lecę do komisariatu. Nareszcie zaawansuję!...
Rewirowy zbadał nabity rewolwer miniaturowy, kiedy Michał w pośpiechu układał w tece paczki walut.
Rewirowy pod pretekstem kontroli posterunków oddalił się w przeciwnym kierunku, a stójkowy Michał Gawryk poszedł w stronę komisariatu, ściskając w ręku rewolwer na wszelki wypadek. Ledwie uszedł kilka kroków, padło kilka strzałów.
Michał padł na chodnik, jak podcięty dąb. Z jego ust wyrwał się przeraźliwy krzyk:
– O, Jezus!...Rozdział II
Noc powoli ustępowała miejsca nadchodzącemu brzaskowi. Śnieg począł padać, jak gdyby chciał zatrzeć ślady podłości ludzkiej i okryć białym całunem wypadki nocy.
Michał leżał zwrócony twarzą do ziemi. Na jego trupio bladej twarzy zastygł wyraz grozy i przerażenia. Gęsty śnieg sypał coraz większymi płatkami, jakby śpieszno mu było z nakryciem stygnących zwłok policjanta.
Nocne lokale poczęły wypluwać z sienie „lepszych” gości: młodych donżuanów i starych grzeszników, którzy już sami są do niczego, a czerpią tylko zadowolenie z tego, że przyglądają się temu, jak inny grzeszą w ich obecności...
Zawodowe prostytutki i puszczalskie... Blondynki naturalne i podrobione. Damulki z półświatka, tytułujące siebie hrabiankami, zmęczone flirtem i tańcem. Mieszane towarzystwo uwija się szybko i dyskretnie, otulając przesycone wrażeniami ciała w karakuły i foki, na które „ciężko” pracowały...
Wesołe, starannie otynkowane i wytapetowane panny „z towarzystwa” trzymają pod rękę swoich „chlebodawców”; rozmarzone lgną do panów bankierów, dyrektorów, prezesów i innych „lepszych” egzemplarzy ludzkich, którzy mają monopol na sposoby życia i użycia. „Wybrańcy” losu wynieśli się już z nocnych lokali na zaśnieżone ulice. Miasto ożyło pod akompaniamentem pisków i krzyków rozbawionych parek. Głośne a czułe słówka pożegnania mieszały się z jeszcze głośniejszymi, opłaconymi z góry, pocałunkami...
Jako ostatnie wysuwają się na wpół pijane fordanserki, zmęczone naciąganiem, tańcem i trzymaniem fasonu. Kokietując i rozglądając się na wszystkie strony dużymi oczami, badają, czy jakiś amant nie ma ochoty zakończyć zapoczątkowanego w lokalu flirtu w „kawalerskim pokoju”.
Za nim depczą ospali muzykanci. Wygłodniałe żołądki przygrywają im lepiej, niż oni do tańca. Wspominają z zazdrością zadowolone twarze, które oglądali na parkiecie i przy stolikach suto zastawionych.
W lokalach rozrywkowych pozostali tylko kelnerzy i kelnerki. Wyśmiewają oni teraz frajerów, których ogolili, i obliczają zarobki. Konsumują smaczne zakąski i popijają szampanem opłaconym już z góry przez panów prezesów i dyrektorów. Drwią teraz z honorowych tytułów, które sami nadawali nocnym gościom...
Jeden tylko nocny lokal w stolicy jeszcze nie jest zamknięty. Tam goście nie przejmują się tym, że już świta. Zdawałoby się, że w tym lokalu hulanki i zabawy dopiero rozpoczynają się, na całego.
W lokalu panuje mrok, żarówki rzucają bladoróżowe światło na stoliki. Mocna woń tanich perfum unosi się na sali. Na środku śpiewa półgłosem jakaś zbankrutowana artystka; śpiewa o miłości, winie, pieniądzach, krwi i więzieniu.
Goście nucą ochrypłymi, pijanymi głosami, przytupując do taktu wykrzywionymi obcasami. Wyszminkowana starsza już damulka o piętrowym biuście, siedzi przy pianinie i uderza w klawisze „artystycznymi”, długimi palcami, które nadają się raczej do podcinania żyletką kieszeni niż do pianina.
W tylnych pokoikach brak światła. Panuje tam cisza, mącona tylko od czasu do czasu tajemniczym szeptem.
Podejrzane parki wysuwają się dyskretnie z separatek, aby ustąpić miejsca innym amatorom „ciszy”.
W lokalu panuje sztuczna wesołość podsycana raz po raz dawkami alkoholu. Dwuznaczne wykrzykniki mężczyzn mieszają się z pijanymi chichotami kobiet.
Dym z papierosów i zagranicznych cygar jest tak gęsty, że niby mgłą przysłaniał pijane twarze i wydekoltowane biusty. Zabawa sprawiała tu wrażenie, jak gdyby była ostatnią w życiu biorących w niej udział. Wykorzystywali przyjemne chwile, których jutro, być może, będą już pozbawieni.
Wszyscy ci ludzie żyją z zarobków nocy. I noc zabiera im wszystko, co pod jej osłoną potrafią „zarobić”.
Przy wejściu i wyjściu z lokalu każdy gość wymawia umówione hasło. Kobiety i mężczyźni elegancko ubrani piją przy jednym stoliku z obdartusami. Im bardziej podejrzanie osobnik wygląda, tym częściej zabiera głos. Można łatwo poznać, że tacy mają tu przewagę nad elegantami.
Właściciel lokalu, człowiek o reprezentacyjnym wyglądzie, przechadza się wśród stolików, rzucając każdemu zachęcający uśmieszek i przyjacielskie słówko. Przysiada się co chwila do innego stolika, potrafi podczas największego hałasu opanować sytuację i widać, że umie trzymać w ryzach rozbawioną hałastrę.
W kącie lokalu siedzą przy stoliku dwaj mężczyźni tak blisko siebie, jak bracia syjamscy. Szepczą między sobą, jakby się o coś sprzeczali.
Aniela, piękna młoda dziewczyna, jedyna córka właściciela lokalu, stoi przy kasie za bufetem. Jej rasowa twarz przykuwa uwagę gości; każdy kłania się jej z respektem, w zamian za co otrzymuje niewinny rozbrajający uśmieszek, który nigdy nie schodzi z jej cudownie wykrojonych warg.
Ale dziś Aniela kręci się nerwowo na krześle, spoglądając co chwila na ścienny zegar. Goście dostrzegają jej niepokój, ale żaden nie śmie zapytać o powód. Tylko ojciec od czasu do czasu zbliża się do niej, mówiąc coś po cichu, jakby ją uspakajał.
Ojciec Anieli, osobistość znana w świecie podziemnym, ochrzczony został w młodości pseudonimem Lipy, na który rzetelnie zarobił. Od najwcześniejszych lat wałęsał się po całym świecie coraz to pod innym nazwiskiem. Stąd wzięło początek przezwisko Lipa.
Urodzony z ojca starego katorżnika i matki znanej doliniarki, zapoznał się już w dzieciństwie z „fachem” złodziejskim. Jako młodzieniec cieszył się już sławą wunderkinda w całej Rosji. Matka brała go ze sobą „do miasta” przed ukończeniem siódmego roku życia; wtedy rozpoczęła się jego właściwa edukacja...
Wychowany bez ojca (zginął na katordze), był pod wpływem wyłącznym matki, która dbała o to, aby jej jedynak został sławny.
W dniu gdy ukończył piętnasty rok życia odumarła go matka. Przed śmiercią wezwała go do siebie i pożegnała tymi słowy:
– Stasiu drogi! Dziecino moja kochana! Teraz mogę już spokojnie zamknąć oczy. Jesteś dorosłym człowiekiem i będziesz mógł sobie urządzić życie. Cieszy mnie, że moja praca nad tobą nie poszła na marne. Kradnij i rabuj, ile się da i gdzie tylko będziesz mógł. Nie żałuj frajerów. Oni naszych także nie żałują. Zemścij się za ojca, który przez tych przeklętych frajerów został zesłany na dwanaście lat katorgi. Twój ojciec pochodził z porządnej rodziny i nigdy nie był złodziejem. W więzieniu poznał mnie i pokochał. Ja, która pochodzę z rodu złodziejskiego i jego wciągnęłam w to przeklęte życie.
... – Nienawidzę frajerów, synu. Gardzę nimi całą duszą. A wiesz dlaczego? Dlatego, że nigdy nie pozwalają nam podnieść się z błota. Nigdy nie podadzą usłużnej ręki, abyśmy mogli podźwignąć się i zostać uczciwymi ludźmi. Twój ojciec bardzo mnie kochał i przeze mnie został katorżnikiem. Za co? – mniejsza...
Tu przerwała, by zaczerpnąć tchu i dodała:
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.