- W empik go
Rozrywki miljonera - ebook
Rozrywki miljonera - ebook
Bruce Bowring otrzymuje anonimowy telefon z informacją, że ktoś chce dokonać rabunku w jego domu. Wkrótce potem spotyka tajemniczego człowieka, który informuje, że ujawni jego nieuczciwe interesy. Za milczenie żąda 10 tysięcy. Tajemniczy nieznajomy to milioner Cecil Thorold. Beztrosko rzuca w ogień pozyskane pieniądze.
Jeden z mniej znanych utworów Arnolda Bennetta, zbiór opowiadań o przygodach milionera, który wchodzi na drogę przestępstwa. Łamie prawo, aby osiągnąć swe idealistyczne cele. „Rozrywki milionera" znalazły się na liście stu najważniejszych dzieł literatury kryminalnej (1951 rok).
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-3259-6 |
Rozmiar pliku: | 327 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W LONDYNIE.
— Ktoś pana prosi do telefonu.
Bruce Bowring rzucił niezadowolone spojrzenie poprzez jaskrawo oświetloną przestrzeń swego biura w stronę mówiącego sekretarza.
Bowring był dyrektorem zarządzającym Kopalń Zjednoczonych i Spółki lnwestycyjnej (akc. tow., dwa miljony kapitału w jednofuntowych akcjach, kurs dwadzieścia sześć szylingów i siedem pensów).
W tej chwili stał bez marynarki przed lustrem florentyńskiem i szczotkował włosy z troskliwością matki obarczonej licznem potomstwem.
— Kto? Dziś jest piątek i już dochodzi siódma!— rzekł głosem męczennika.
— To ktoś z przyjaciół.
Finansista rzucił swoją w złoto oprawioną szczotkę i brnąc po puszystym, wschodnim dywanie, przeszedł do kabiny telefonicznej.
— Hallo! — rzucił w słuchawkę, siląc się na spokój — Hallo! Jest tam kto? Tak, ja, Bowring. Kto mówi?
— Nrrr... — szeptał mu do ucha słaby, nieludzki głos receptora — Nrrr... Klak. Jestem przyjacielem.
— Jak nazwisko?
— Bez nazwiska. Chciałem zakomunikować panu, iż postanowiono dokonać rabunku w pańskim domu na Lowndes Square przed dziewiątą wieczór. Nrrr... Sądziłem, że sprawię panu tem przyjemność.
— Ach! — powiedział Bowring do słuchawki.
Narazie nie mógł wydobyć z siebie nic prócz tego słabego okrzyku.
Tajemicza wiadomość, przychodząca z niewiadomego punktu olbrzymiego Londynu do ciasnej i milczącej kabiny telefonicznej, przejęła go nagłym strachem. Czyżby niechybny plan, tak świetnie zorganizowany, miał w ostatniej chwili runąć? Dlaczego właśnie dzisiaj? I dlaczego przed dziewiątą? Może jego tajemnica została zdradzona?
— A inne, bliższe i ciekawsze szczegóły? — dopytywał, zmuszając się do niewzruszonej i wesołej obojętności.
Nie było odpowiedzi. A gdy po wielkich trudnościach telefonistka wyjawiła mu numer, który był z nim połączony, okazało się, iż nieznajomy dzwonił z publicznej rozmównicy na Oxford street. Wrócił do swego pokoju, włożył frak, z zamkniętej szuflady wyciągnął wielką kopertę, schował do kieszeni i usiadł zamyślony.
Bruce Bowring był w owym czasie jednym z najsłynniejszych sztukmistrzów miasta. Przed dziesięciu laty rozpoczął poprostu ze zwykłym cylindrem a z tego cylindra powstały przedewszystkiem tow. akc. Hoop — La, południowo afrykańska kopalnia złota, dająca liczne dywidendy, następnie tow. akc. Hoop — La № 2, kopalnia o tylu reinkarnacjach, ile ich miał Budda, następnie oszałamiający szereg kopalń, cała kombinacja kopalń. Im bardziej kapelusz czarodziejski opróżniał się, tem więcej był pełny, a pojawiające się przedmioty (do których obecnie należały dom na Lowndes Square i urocza, jak marzenie, posiadłość w Hampshire) rosły do olbrzymich rozmiarów. Kuglarz wywierał wrażenie coraz bardziej oszałamiające, a publiczność przyjmowała go z coraz eutuzjastyczniejszym poklaskiem. Wreszcie za pomocą jednego rękoczynu (przy odwróconych rękawach dla dowiedzenia, że nie było w tem oszukaństwa) wyłoniło się z kapelusza C. M. I. C., coś w rodzaju olbrzymiej chorągwi Union Jack, która owinęła w swoje wspaniałe fałdy wszystkie inne przedmioty. Akcje C. M. I. C. były powszechnie znane, jako „solidne“, dawały ładne, chociaż niereguralne dywidendy, zyskiwały głównie przy wahaniach i spekulacjach.
W następny wtorek po południu miało odbyć się zebranie doroczne akcjonarjuszy (kuglarz na krześle, a kapelusz na stole). Wobec tego cena rynkowa akcyj, po przejściu okresu zniżkowego, silnie podskoczyła.
Telegram pilny przerwał rozmyślania Bowringa. Otworzył i czytał:
„Kucharz znów pijany. Zjemy obiad Devonshire, siódma trzydzieści. Tu nie sposób. Bagaż załatwiłam. Marie“.
Marie była jego żoną. Ta wiadomość niezmiernie go ucieszyła. Mógł śmiać się z grożącego rabunku, z chwilą, gdy nie potrzebował wracać na Lowndes Street. Pomyślał, iż pomimo wszystko Opatrzność jest cudowną rzeczą.
— Niech pan spojrzy na to — rzekł do sekretarza, wskazując na telegram i dla żartu udając przerażenie.
— No, no — powiedział sekretarz, z dyskretnem współczuciem dla swego chlebodawcy, który padł ofiarą zwyrodniałego kucharza — Pan pewnie pojedzie dzisiaj do Hampshire, jak zwykle?
— Tak — odparł Bowring.
Dla przyszłego zebrania było wszystko w zupełnym porządku. Oświadczył, iż wróci w poniedziałek popołudniu, najdalej we wtorek rano. Następnie wydał kilka szczegółowych zleceń, orlem spojrzeniem objął swój i przyległe pokoje, jak to zazwyczaj czyni prawdziwie poważny szef przed zakończeniem spraw w końcu tygodnia i z imponującym spokojem opuścił cieszące się tak dobrą opinją biura C. M. I. C.
— Dlaczego Marie telegrafuje zamiast telefonować? — dumał, podczas gdy para siwych koni pędem unosiła go wraz z woźnicą i lokajem do Denvonshire.
II.
Devonshire Mansion, wspaniały jedenastopiętrowy gmach w stylu Fostera i Dicksee (roboty żelazne Homana, windy Waygooda, dekoracje Waringa) jest położony na krańcach Hyde Parku. Fundament tego skomplikowanego budynku jest umocowany w tunelu kolei podziemnej, nad nim są piwnice, następnie obszerne pralnie, wyżej (za szeregiem okien ledwo dosięgających poziomu ulicy) klub sportowy, sale bilardowa i restauracyjna, oraz sklep tytuniowy, którego właściciel nosi nazwisko, kończące się na „opulos“. Na pierwszem piętrze mieści się znakomita restauracja Devonshire Mansion. W Londynie jest zazwyczaj jedna tylko restauracja, gdzie dobrze wychowany człowiek może zjeść przyzwoite danie. Podobny lokal zmienia się co sezon, lecz w pewnym okresie jest jedyny. W tym sezonie był nim Devonshire. „Chef“ Devonshiru wymyślił kolacje z flaków, „tripes à la mode de Caen“ (siedem szylingów i sześć pensów), które stanowiły szaloną atrakcję. Rzecz prosta, iż wszyscy ludzie z towarzystwa jadali w Devonshire, z chwilą gdy nie było innego odpowiedniego lokalu. Sława restauracji wpływała dodatnio na sławę dziewięciu pozostałych pięter, które zawsze były zajęte. Nawet sięgające pod niebiosa facjaty, gdzie służba zdejmowała strojną liberję i przybierała ludzką postać, były urządzone z komfortem. Na trzeciem piętrze mieścił się Kitcat klub, utrzymywany w najnowszym stylu.
Było nieco po wpół do ósmej, kiedy Bruce Bowring dumnie wstępował na schody tego wytwornego przybytku. Przez chwilę postał przy ogniu ogromnego kominka (wrzesień był przejmujący) i zapytał głównego garsona, czy pani Bowring zamówiła stolik. Lecz Marie nie przyszła, Marie, która nie spóźniała się nigdy. Zmartwiony i niespokojny poszedł pod eskortą garsona do błyszczącej sali Louis Quatorze i ze względu na swój dzienny strój wybrał stół nawpół schowany za onyksowym filarem. Nie bacząc na sezon, w sali było niewiele osób, wśród nich piękne kobiety i bogaci panowie. Jakaś młoda para (mężczyzna lepiej ubrany, niż kobieta) zajęła stolik po drugiej stronie filaru. Bowring zaczekał parę minut, następnie zamówił rybę Mornay i butelkę Romanée Conti i znów czekał. Był dziwnie niespokojny o swoją żonę i nie chniał bez niej rozpocząć kolacji.
— Nie możesz przeczytać? — zwrócił się głośno młody człowiek przy sąsiednim stoliku do zezowatego lokaja, który, stał przed nim z blankietem telegraficznym w ręku — Solidne... solidne, przyjacielu. „Sprzedać — solidne — za wszelką — cenę — jutro — I — poniedziałek“. Zrozumiałeś? A więc wyślij natychmiast.
— Zrozumiałem, milordzie — powiedział lokaj, spiesznie odchodząc. Młody człowiek utkwił roztargniony wzrok w Bowringu, jakgdyby poprzez niego patrzył na tapety. Ten zaczerwienił się ku swojemu silnemu niezadowoleniu. I chcąc ukryć rumieniec opuścił głowę i zabrał się do jedzenia. Zresztą było już trzy na ósmą i pozostawało mało czasu do odejścia pociągu. Po paru minutach lokaj wrócił, podał młodemu człowiekowi resztę pieniędzy i ku zdumieniu Bowringa podszedł doń i wręczył mu kopertę, z napisem „Kitcat kłub“. Wewnątrz był bilecik od jego żony: „W tej chwili przyszłam. Zatrzymał mnie bagaż. Jestem zbyt zdenerwowana, by wejść do restauracji. Na szczęście niema tu nikogo. Jestem sama przy kolacji. Przyjdź po mnie jak najprędzej.“
Bowring był zły. Nienawidził klubu swojej żony i ten szereg wiadomości telefonicznych, telegraficznych i kaligraficznych doprowadzał go do rozpaczy.
— Niema odpowiedzi! — rzekł krótko i skinął na lokaja — Kto jest ten pan przy sąsiednim stoliku? — szepnął.
— Nie wiem dokładnie — była cicha odpowiedź. — Jedni twierdzą, że jest poważną osobistością w hippodromie, inni, że jest amerykańskim miljonerem.
— Ale mówiłeś do niego „milordzie“.
— Właśnie wtedy myślałem, że jest tą poważną osobistością — powiedział lokaj odchodząc.
— Rachunek! — zawołał Bowring wściekły.
W tej samej chwili siedzący obok niego państwo wstali i poszli.
W windzie spotkał zezowatego lokaja.
— To ty i windziarzem jesteś?
— Dziś wieczór spełniam wiele funkcyj, panie. Tak się stało, że windziarz został przed paru godzinami szczęśliwym ojcem bliźniąt.
— Dobrze. Kitcat klub.
Winda z rozpędem pojechała do góry i miał wrażenie, że lokaj omylił się o piętro. Lecz kiedy dotarł do kurytarza, ujrzał nad wejściem znajomą złotą tablicę z napisem „Kitcat klub. Wejście tylko dla członków“. Pchnął drzwi i wszedł.
III.
Bowring znałazł się w małym kurytarzyku, który nie był przedsionkiem klubu jego żony. Przez nawpół odchyloną kotarę ujrzał bogaty, różowo oświetlony salon. W wejściu, przytrzymując jedną ręką kotarę, stał młody człowiek, ten sam, przez którego zaczerwienił się w restauracji.
— Przepraszam — sztywnie rzekł Bowring—czy to Kitcat klub?
Zapytany, uporczywie patrząc na niego błyszczącemi oczyma, zbliżył się do drzwi, przesunął ręką nazewnątrz i wyciągnął złotą tablicę. Następnie zamknął drzwi i przekręcił klucz.
— Nie, to wcale nie Kitcat klub — odparł — to moje mieszkanie. Czekałem na pana. Proszę, niech pan spocznie.
— Nic podobnego nie uczynię — rzekł Bowring z pogardą.
— Wiem, że pan ma zamiar tej nocy zwiać... — z uprzejmym uśmiechem odpowiedział młody człowiek.
— Zwiać?!
Finansista poczuł, jak mróz przeszedł mu po kościach.
— Tak jest, uciec.
— Kim że pan jest, u licha?! — krzyknął Bowring, z trudem panując nad sobą.
— Jestem tym przyjacielem, który telefonował. Chciałem koniecznie widzieć pana dzisiaj w Devonshire. Byłem przekonany, że strach przed rabunkiem na Lowndes Square skłoni pana do przyjścia. To ja wymyśliłem historję z pijanym kucharzem i wysłałem telegram z podpisem Marie. Jestem tym dziwakiem, który wydał głośne rozporządzenie co do sprzedaży „Solidnych“. Chciałem zobaczyć, jakie to wywrze na panu wrażenie. Jestem również ekspertem, który podrobił charakter pisma pańskiej żony na bileciku z Kitcat klubu. To mój służący podał panu ten bilecik, a potem zawiózł pana o dwa piętra za wysoko. To ja zrobiłem tę oto tablicę i tem sprowadziłem pana do siebie. Za sam szyld zapłaciłem dziewięć szylingów i sześć pensów; za liberję służącego dwa funty i piętnaście szylingów. Cóż — chętnie ponoszę koszta, o ile w ten sposób mogę uniknąć przemocy.
Mówiąc to spokojnie bawił się tablicą.
— A więc moja żona... — wybełkotał Bowring, doprowadzony do wściekłości.
— Jest prawdopodobnie na Lowndes Square i nie może zrozumieć, co panu się stało.
Bowring nabrał tchu, przypomniał sobie, że jest przecież wielkim człowiekiem i odzyskał zimną krew.
— Pan musi być obłąkany—zauważył spokojnie—Proszę natychmiast otworzyć te drzwi.
— Może — przyznał nieznajomy — Może jestem obłąkany. Ale proszę, niech pan wejdzie i siądzie. Nie mamy czasu do stracenia.
Bowring spojrzał na niego. Ten człowiek był bardzo przystojny: ciemne oczy, czarne włosy, gładkie, wygolone policzki, nerwowe nozdrza, szerokie, prawidłowe usta, czarne wąsy. Zauważył długie, wąskie ręce.
— Dziwak! — zdecydował.
Pomimo to usłuchał go i wszedł, jakby jedynie ustępując kaprysowi warjata.
Był w pięknym salonie, w stylu Chippendale. Obok kominka, w którym palił się niewielki, miły ogień, stały dwa fotele, a między niemi mały stolik. Ztyłu stał składany, fantazyjny parawan.
— Mogę panu udzielić najwyżej pięciu minut czasu — rzekł Bowring, siadając z powagą.
— To wystarczy — odparł nieznajomy i również usiadł. — Pan posiada w kieszeni, prawdobodobnie w bocznej, pięćdziesiąt banknotów po tysiąc funtów i wiele drobniejszych na sumę dziesięciu tysięcy.
— Więc?
— Otóż muszę pana poprosić o wyżej wymienione pięćdziesiąt banknotów.
W różowo oświetlonym salonie zapanowała cisza. Bowring pomyślał o bogactwie Devonshire Mansion, o jego długich kurytarzach, niezliczonych pokojach pięknie umeblowanych i wyłożonych wspaniałemi dywanami, o jego srebrze, złocie, klejnotach, winach, o pięknych kobietach i bogatych mężczyznach. Pomyślał o tym całym szumnym światku, ugruntowanym na podstawowem pojęciu, iż własność osobista jest świętem, naturalnem prawem. A teraz bezradny, złapany w pułapkę tu, gdzie to prawo panuje w całej swojej mocy, był zmuszony przyznać, że jest ono czczym wymysłem.
— Jakiem prawem żąda pan tego ode mnie?— zapytał drwiąco.
— Prawem mojej wiedzy — wesoło odpowiedział nieznajomy — Niech pan posłucha rzeczy, o których wiemy tylko my dwaj. Pan ma pętlę na szyi. Kopalnie Zjednoczone są w tem samem położeniu. Pańska przeszłość składa się z dziewiętnastu oszustw. Płacił pan dywidendy z kapitału i w końcu z tego kapitału nic nie pozostało. Spekulował pan i tracił. Tworzył pan sztuczne bilanse i dla odwrócenia ludzkiej uwagi żył, jak dziesięciu lordów. Pańskie domy są zastawione. Ma pan wprost niezmierną ilość niezapłaconych rachunków. Pan jest gorszy od zwyczajnego złodzieja.
— Kochany panie — dumnie przerwał Bowring.
— Przepraszam. I co ważniejsze, pańska pewność siebie zaczęła powoli słabnąć. Wreszcie, zauważywszy że ktoś ma zamiar zajrzeć do pańskich skarbów, gdzie nicby nie znalazł i przewidując najbliższą przyszłość w więzieniu Holloway, zrobił pan ogromny, genjalny wysiłek: pożyczył pan w banku na podpis C. M. I. C. 60.000 funtów na tydzień (prawda?) i tymczasem przygotował wszystko, by móc razem z żoną ulotnić się bez śladu. Pozornie wyjedzie pan do majątku w Hampshire, lecz tej nocy jeszcze będzie pan w Southampton, a jutro w Havrze. Może pan wpadnie do Paryża wymienić pieniądze, lecz już w poniedziałek będzie pan w drodze do... prawdę powiedziawszy, nie wiem dokąd, może do Monte Video. Pan bezwzględnie ryzykuje, że go przyłapią, lecz to ryzyko jest przyjemniejsze, niż pewność, która oczekuje pana w Anglji. Sądzę, iż panu uda się zwiać. Gdybym myślał inaczej, nie gościłbym pana u siebie, gdyż przyłapany mógłby pan mnie wydać.
— A więc szantaż — ponuro rzekł Bowring.
Ciemne oczy nieznajomego błysnęły.
— Szczerze żałuję — zauważył — iż muszę panu zostawić tylko marną sumę dziesięciu tysięcy. Lecz mniej przyjąć nie mogę ze względu na to, że badanie pańskiej ciekawej sytuacji kosztowało mnie sporo pracy.
Bowring spojrzał na zegarek.
— Więc dam panu dziesięć tysięcy — powiedział ochryple. — Pochlebiam sobie, że mogę śmiało patrzeć prawdzie w oczy i wobec tego proponuję panu tę sumę.
— Drogi przyjacielu — odparł nieznajomy — pan zna się na ludziach. Czy pan istotnie przypuszcza, że nie wiem dokładnie, co mówię? Jest ósma trzydzieści. Pozwolę sobie zauważyć, że pan chce chytrze wykpić się z sytuacji.
— A jeżeli odmówię? — zapytał Bowring po namyśle. — Co wtedy?
— Powiedziałem, że nienawidzę przemocy. Pan wyjdzie stąd nietknięty, lecz nie zrobi pan ani kroku poza granicę Anglji.
Bowring spojrzał badawczo na sympatyczną twarz nieznajomego. I podczas, gdy winda jeździła tam i z powrotem, na pięknych kobietach połyskiwały klejnoty, wino pieniło się, a złoto brzęczało na wszystkich czterech piętrach Devonshiru, Bruce Bowring odliczał pięćdziesiąt banknotów. Ten mały stos białych papierków na czerwonem drzewie polerowanego stołu stanowił bądź co bądź majątek!
— Bon voyage! — powiedział nieznajomy. — Proszę wierzyć w moją szczerą sympatję. Poprostu nie miał pan szczęścia. Bon voyage!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.