Rozterki śmierci - ebook
Rozterki śmierci - ebook
Powieść, przesycona Saramagowskim humorem i ironią, jest prawdziwą ucztą literacką.
Znienawidzona przez ludzkość, sfrustrowana śmierć postanawia porzucić swoje zajęcie. To zaskakujące wydarzenie początkowo wydaje się błogosławieństwem, szybko jednak odsłania skomplikowane zależności pomiędzy Kościołem, Państwem i zwykłym codziennym życiem.
Śmierć, jako punkt wyjścia i główny bohater powieści, daje autorowi pretekst do rozważań przede wszystkim o życiu, miłości, sensie - lub jego braku - naszego istnienia, o kondycji współczesnego człowieka.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-994-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazajutrz nikt nie umarł. Fakt ten, pozostający w absolutnej niezgodzie z normami życia, wzbudził w duszach ogromne wzburzenie, co zresztą było ze wszech miar usprawiedliwione, dość wspomnieć, że nawet w czterdziestu tomach historii naturalnej nie ma ani jednej wzmianki, choćby w charakterze dowodu, o tym, by kiedykolwiek zaistniał przypadek podobnej natury, żeby minął caluteńki dzień, z jego cudownymi dwudziestoma czterema godzinami podzielonymi na dzienne i nocne, poranne i wieczorne, i zupełnie nikt w tym czasie nie opuścił tego padołu łez z powodu choroby, śmiertelnego upadku, szczęśliwie udanego samobójstwa, nic a nic, kompletnie nic. Nawet żadnego wypadku samochodowego, a przecież tak bardzo są pospolite w dni wolne od pracy, kiedy to radosna nieodpowiedzialność i nadmiar alkoholu rzucają sobie wzajemnie wyzwania, kto pierwszy dopadnie śmierć. Zabawa sylwestrowa nie zostawiła po sobie zwyczajowego zalewu aktów zgonu, jak gdyby stara atropos o wyszczerzonych zębiskach tego dnia postanowiła schować nożyczki do etui. Krwi jednakowoż nie zabrakło, i to potoków. Oszalali strażacy, w konsternacji, wzburzeni, ze wszystkich sił hamujący mdłości, wydobywali z gąszczu żelastwa żałosne ludzkie szczątki, które zgodnie z logiką kolizji powinny być już martwe, i to konkretnie martwe, lecz mimo poważnych ran i złamań ciągle trzymały się życia i w takim stanie były transportowane do szpitali, przy akompaniamencie rozdzierających syren karetek. Żadna z tych osób nie zmarła podczas transportu i wszystkie zadały kłam najbardziej pesymistycznym diagnozom lekarskim, Temu biedakowi nic już nie pomoże, nawet nie ma sensu go operować, mówił chirurg do pielęgniarki, gdy poprawiała mu maskę na twarzy. I rzeczywiście, być może nie byłoby dla biedaka ratunku dzień wcześniej, teraz jednakże najwyraźniej ofiara nie godziła się na śmierć. A to, co się wydarzyło tutaj, wydarzyło się też w całym kraju. Aż do północy ostatniego dnia roku byli jeszcze ludzie godzący się ze śmiercią, z największą pieczołowitością stosując się do zasad, czy to które odnoszą się do esencji zagadnienia, to znaczy zakończenia życia, czy to odnoszących się do rozlicznych form, które ona, to znaczy esencja zagadnienia, z mniejszą lub większą pompą bądź powagą zwykle przyjmuje, kiedy nadchodzi fatalna chwila. Najbardziej interesujący, rzecz jasna ze względu na osobę, był przypadek bardzo wiekowej i czcigodnej królowej matki. O dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt dziewięć trzydziestego pierwszego grudnia nikt nie byłby tak naiwny, żeby postawić choćby złamany grosz na życie królewskiej damy. Utracono wszelką nadzieję, lekarze się poddali w obliczu niepodważalnej oczywistości, rodzina królewska, hierarchicznie rozstawiona wokół łoża, oczekiwała z rezygnacją na ostatnie matriarchalne tchnienie, może jakieś słowa, ostatnie krzepiące wskazówki ku nauce moralnej kochanych książąt, wnuków, być może piękne i okrągłe zdanie skierowane do wiecznie niewdzięcznej pamięci przyszłych poddanych. Potem zaś, jak gdyby czas się zatrzymał, nic się nie wydarzyło. Królowej matce ani się nie poprawiło, ani nie pogorszyło, leżała tam jakby w zawieszeniu, balansując kruchym ciałem na krawędzi życia, w każdej chwili grożąc upadkiem na drugą stronę, lecz przywiązana cienką nitką do tej, którą śmierć, mogła to być tylko ona powodowana nie wiedzieć jakim dziwacznym kaprysem, ciągle utrzymywała. Już przeszliśmy do następnego dnia, a tego, co już wcześniej oznajmiliśmy, nikt nie miał umrzeć.
Nadeszło późne popołudnie, gdy rozeszła się pogłoska, że od samego początku nowego roku, konkretniej od godziny zero zero dnia pierwszego stycznia, w którym się znajdujemy, z całego kraju nie spłynęła informacja o choćby jednej jedynej śmierci. Można by pomyśleć na przykład, że plotka miała swój początek w zaskakującym uporze królowej matki, by zachować tę reszteczkę życia, lecz prawda jest taka, że w komunikacie lekarskim wydanym przez gabinet prasowy pałacu skierowanym do środków masowego przekazu nie tylko zapewniano, iż stan ogólny królewskiej chorej przez noc wyraźnie się poprawił, lecz nawet sugerowano, starannie dobrawszy słowa, możliwość całkowitego odzyskania nadzwyczaj ważnego zdrowia. Pierwsze objawy plotki mogły też oczywiście wykwitnąć z całą naturalnością w jednym z zakładów pogrzebowych, Zdaje się, że nikt nie ma ochoty umrzeć w pierwszy dzień roku, albo w szpitalu, Ten koleś spod dwudziestkisiódemki nie może się zdecydować raz a porządnie, albo od rzecznika prasowego drogówki, To naprawdę zdumiewające, że przy takiej liczbie wypadków drogowych nie ma choćby jednej przykładnej ofiary śmiertelnej. Plotka, której źródła nigdy nie odkryto, choć w świetle późniejszych wydarzeń nie ma to w zasadzie większego znaczenia, szybko dotarła do gazet, radia i telewizji i natychmiast sprawiła, że zastrzygli uszami dyrektorzy, ich zastępcy i szefowie redakcji, ludzie nie tylko gotowi z daleka wywęszyć wielkie wydarzenia historii świata, ale też wyćwiczeni w dalszym ich wyolbrzymianiu zawsze dla potencjalnej korzyści. W kilka minut znalazły się na ulicy dziesiątki reporterów śledczych, zadawali pytania każdemu, kto się nawinął, podczas gdy w kipiących harmidrem redakcjach baterie telefonów szalały i wibrowały w podobnym ferworze pytań. Dzwoniono do szpitali, do czerwonego krzyża, do kostnicy, do zakładów pogrzebowych, na policję, do wszystkich jej wydziałów, z wyjątkiem, rzecz jasna, tajnej policji, lecz otrzymywano wciąż te same lakoniczne odpowiedzi, Nie ma zmarłych. Więcej szczęścia miała zapewne owa młoda reporterka telewizyjna, której przechodzień, spoglądając na przemian to na nią, to na kamerę, opowiedział własny przypadek, a był on powtórzeniem opisanego już przypadku królowej matki, Właśnie dochodziła północ, powiedział, kiedy dziadek, stojąc o krok od śmierci, nagle otworzył oczy, nim zabrzmiało ostatnie uderzenie zegara na wieży, jakby zmienił zdanie co do kroku, który właśnie miał zrobić, i nie umarł. Reporterka tak bardzo podekscytowała się tym, co właśnie usłyszała, że nie bacząc na protesty i błagania, Przepraszam panią, nie mogę, muszę iść do apteki, dziadek czeka na lekarstwa, wepchnęła mężczyznę do reporterskiego samochodu, Niech pan jedzie ze mną, pański dziadek już nie potrzebuje lekarstw, krzyknęła i zaraz kazała gnać do studia telewizyjnego, gdzie właśnie przygotowywano wszystko do debaty trzech specjalistów od zjawisk paranormalnych, dwóch uznanych czarowników i jednej słynnej jasnowidzki, zaproszonych w pośpiechu, aby przeanalizować i wygłosić opinię na temat tego, co niektórzy żartownisie, z tych, co to żadnej świętości nie potrafią uszanować, jęli obwoływać strajkiem śmierci. Rzeczona reporterka popełniła bardzo poważny błąd, zinterpretowała bowiem słowa swego źródła informacji jako oznaczające, że umierający w sensie dosłownym pożałował kroku, który właśnie miał zrobić, to znaczy umrzeć, zejść, kopnąć w kalendarz, i dlatego właśnie postanowił dać sobie na wstrzymanie i wrzucić wsteczny. Oto słowa, które szczęśliwy wnuczek rzeczywiście wypowiedział, Jakby pożałował, co się zasadniczo różni od Pożałował. Odrobina wiedzy w dziedzinie podstaw gramatyki i lepsze zaznajomienie się z elastycznymi subtelnościami czasów i trybów gramatycznych pozwoliłyby uniknąć qui pro quo i wynikającej z niego połajanki, którą biedna dziewczyna, spąsowiała ze wstydu i upokorzenia, musiała przyjąć ze strony bezpośredniego przełożonego. Jednak nie spodziewali się nawet, on i ona, że to zdanie, powtórzone na wizji na żywo i znowu odtworzone z nagrania w wiadomościach wieczornych, zostanie zrozumiane tak samo niewłaściwie przez miliony ludzi, co w najbliższej przyszłości doprowadzi do niepokojących konsekwencji, mianowicie do powstania ruchu obywatelskiego mocno przekonanych, iż dzięki zwykłej sile woli można pokonać śmierć i że w związku z powyższym niezasłużone zniknięcie tylu ludzi w przeszłości wynikało wyłącznie z godnego pogardy niskiego morale poprzednich pokoleń. Niemniej jednak sprawa na tym się nie zakończy. Ponieważ ludzie, nawet się o to nie starając, dalej będą nie umierać, inny masowy ruch, wyposażony w bardziej ambitną wizję perspektywiczną, ogłosi, że największe marzenie ludzkości od zarania dziejów, to znaczy wieczne rozkoszowanie się życiem ziemskim, stało się powszechnym dobrem, tak jak słońce wstające co dnia i powietrze, którym oddychamy. Mimo że oba te ruchy zabiegały, by tak rzec, o ten sam elektorat, znalazł się punkt, w którym zdołały się zgodzić, a było to mianowanie na stanowisko honorowego prezesa, ze względu na jego znakomitą rolę prekursora, dzielnego weterana, który w chwili najwyższej próby stawił czoło śmierci i ją pokonał. O ile wiadomo, nie zwrócono jakiejś szczególnej uwagi na fakt, że dziadunio znajdował się w stanie głębokiej śpiączki, a wszystko wskazuje na to, że absolutnie nieodwracalnej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki