Roztopy - ebook
Roztopy - ebook
Joanna Pascho zostawia swoje poukładane warszawskie życie – odchodzi z pracy, sprzedaje mieszkanie i przenosi się do Bukowców, malutkiej wioski w Beskidzie Niskim. W pobliskich Gorlicach otwiera gabinet dermatologiczny. Zaczyna remont domu. Szybko jednak nadchodzi zima, a z pozoru idylliczna wioska odsłania mroczne sekrety…
Wkrótce do Bukowców przybywa komisarz Nina Warwiłow. Próbuje dotrzeć do prawdy o losie przyjaciółki. Niebawem zorientuje się, jak wielu rzeczy o niej nie wiedziała. Śledztwo utrudnia śnieg, odcinający Bukowce od świata, wszyscy czekają na roztopy. Kiedy nadchodzą, policja dokonuje makabrycznego odkrycia.
Po świetnie przyjętym debiutanckim „Domu bez klamek” Jędrzej Pasierski powraca z kolejną książką o Ninie Warwiłow.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-809-9 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lotte i Søren Hammer Wszystko ma swoją cenę
Matti Rönkä Przyjaciele z daleka
Kjell Ola Dahl Wierny przyjaciel
Bernhard Jaumann Godzina szakala
Johan Theorin Święty Psychol
Friedrich Ani Ludzie za ścianą
Lars Kepler Świadek (wyd. 2)
Thomas Enger Żądza krwi
Kjell Ola Dahl Lodowa kąpiel
Bernhard Jaumann Kamienista ziemia
Jean-Luc Bannalec Śmierć w Pont-Aven
Lars Kepler Piaskun
Johan Theorin Duch na wyspie
Johan Theorin Zmierzch (wyd. 2)
Martín Solares Czarne minuty
Jean-Luc Bannalec Sztorm na Glenanach
Johan Theorin Nocna zamieć (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Wampir
Anna Kańtoch Łaska
Lars Kepler Stalker
Wojciech Chmielarz Podpalacz (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Osiedle marzeń
Wojciech Chmielarz Farma lalek (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Przejęcie (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz Zombie
Anna Kańtoch Wiara
Jędrzej Pasierski Dom bez klamek
Więcej informacji: czarne.com.pl1
Joanna Pascho ponownie nacięła cystę. Tym razem bardzo precyzyjnie. Z torbieli wylała się krew, a za nią, jak wyciśnięta z tubki, gęsta białożółta substancja. W gabinecie rozszedł się mdlący zapach sera.
– Wreszcie będę mógł się umówić na randkę – oświadczył pacjent, młody mężczyzna, który trafił do niej dzięki poczcie pantoflowej.
Żeby sama mogła tak powiedzieć. Na szczęście dochodziła już czwarta w czwartek. A to oznaczało jedno: początek trzydniowego weekendu; kolejna z zalet otwarcia gabinetu dermatologicznego Karamed. Zostawiając niedokończoną papierologię, wskoczyła do garbusa zaparkowanego przed budynkiem. Śpieszyła się, żeby nie utonąć w korkach, które nękały nawet niespełna trzydziestotysięczne Gorlice. Wszystko w tym mieście chodziło według innego harmonogramu niż w Warszawie. Sklepy zamykano o piątej, knajpy o siódmej, zaś korki zaczynały się już po trzeciej. A Joannie szczególnie zależało dziś na czasie.
Poszło całkiem nieźle. Po piętnastu minutach mijała stojący na miejskich rogatkach komunistyczny gmach szpitala miejskiego, a później grzała już pustą, pagórkowatą szosą prowadzącą w stronę Słowacji.
Szybko po przeprowadzce okazało się, że jej samochód, ukochany „Żółty”, pasował do lokalnych dróg jak pięść do nosa. Pierwsze salonowe auto w życiu Joanny wyraźnie męczyło się na błotnistych, kamienistych i przede wszystkim dziurawych drogach Beskidu Niskiego. Garbusem przewiozła większość swojego dobytku z Warszawy i czuła się jak zdrajczyni, przeglądając katalogi pojazdów z napędem na cztery koła. Samochodów, na które nie było jej jeszcze stać, na które była jednak skazana, od kiedy zamieszkała w Bukowcach, maleńkiej wsi położonej na stoku Warnicy. Garbus zwyczajnie nie był przygotowany na drogę, która już od wjazdu na Przełęcz Warnicką miała więcej dziur niż nowy budżet rządu.
Kiedyś była to chyba szosa, jednak teraz, w 2014 roku, Joanna uważnie lawirowała autem, wyłapując resztki asfaltu w nadziei na zachowanie podwozia „Żółtego”. Za to krajobraz, który wyłaniał się, gdy wjeżdżała na szczyt połoniny, był oszałamiający – jedyny w swoim rodzaju i wart wszelkiego cierpienia. Bukowce wiły się w dół i gdy Joanna mijała pierwszy od wjazdu do wsi budynek, pensjonat Kora, mogła zobaczyć swoją ziemię, a nawet fragment dachu nowo budowanego domu.
Z domem był ostatnio problem, a problem, jak jej powiedziano, przesiadywał w barze Potoczek w Odwieży, ostatniej miejscowości przed wjazdem serpentynami na Przełęcz Warnicką. Kilka tygodni wcześniej przyszłość budowy pod pewnym kierownictwem Sławka Fuszary rysowała się w jasnych barwach. Teraz ta przyszłość utknęła w mgle gęstej jak powietrze w Potoczku.
Joanna zaparkowała garbusa na placyku przed barem i przełknęła ślinę. Po prawej stronie majaczył masyw niemal ośmiusetmetrowej Warnicy, a gdzieś za szczytem góry leżały Bukowce. Tak bardzo chciała już tam być, zaszyć się z książką przed rozpalonym piecem kaflowym. Nie lubiła konfrontacji, zwłaszcza w tym górskim świecie, w którym postrzegano ją jako intruza i w którym wciąż jeszcze poruszała się po omacku.
W Potoczku pachniało mieszanką spirytusu, papierosów i brudnej łazienki, choć toalety w lokalu nie zauważyła. Zakazu palenia albo nie respektowano, albo sam bar zaczął po latach śmierdzieć kiepem. Barmanka nie zaszczyciła jej spojrzeniem, a Mariusza Nicińskiego Joanna dostrzegła dopiero po chwili. Siedział z kolegą, a twarz miał okropnie zapuchniętą. Z bliska zobaczyła, że na ławie, pochrapując, drzemie jeszcze jeden kompan, a i samemu Nicińskiemu daleko do stanu przytomności.
Wzięła głęboki oddech i podeszła do mężczyzny. Na stole stały brudne kieliszki i w połowie pusta flaszka wódki, której trochę rozlało się na dziurawą ceratę w wyblakłe kwiaty.
– Wczoraj nie przyszedł pan do pracy. Razem to już dwa dni – oznajmiła, siląc się na zdecydowany ton, w głębi drżąc jak osika.
Majster nawet nie podniósł głowy.
– Dałam panu pieniądze – powiedziała ostrzej.
Łypnął na nią w końcu złowrogo. Gdyby zaufała wtedy samej sobie i nie zatrudniała człowieka o tak chytrych oczach… O tym właśnie pomyślała, kiedy się poznali. A teraz było już o kilka tysięcy złotych za późno.
– Odpierdol się – wymamrotał Niciński, przeciągając sylaby, po czym wygrzebał papierosa i zapalił od drugiej zapałki.
Rozejrzała się, tak jakby ktoś miał zareagować na te słowa. Wzbudziły jednak nikłe zainteresowanie pozostałych gości baru i zerowe barmanki. Joanna tkwiła teraz w gryzącej chmurze dymu i poczuła ogromną bezradność. To najbardziej dotkliwe uczucie niewiedzy, co ma dalej robić. Zapłaciła Nicińskiemu z góry. Bolesna prawda, że jest tu, w górach, zupełnie sama, dotarła do niej w całej okazałości. Nie miała nikogo.
Niciński rzucił jej kolejne taksujące i zaskakująco bystre spojrzenie: jakby szacował, czy jeszcze da radę ją trochę naciągnąć. Nie mogła tego znieść, tak samo jak odoru knajpy. Odwróciła się.
– Tak łatwo pani odpuści? – Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, obserwował ją z przyjaznym rozbawieniem w oczach i uśmiechem w kącikach ust.
Znała go już z widzenia. Z perspektywy bukowieckiej drogi patrzyła na tę wysoką, przygarbioną sylwetkę i bujną szpakowatą czuprynę, kiedy kręcił się po podwórzu albo palił przed swoją pracownią. Nie miała jednak odwagi, by podejść i zagadać, a i w Korze nigdy go nie zastała. Mimo że podobno znał się z Łowickimi, właścicielami, całkiem nieźle. Facet był pod pięćdziesiątkę, miał gęsty i obficie przetykany siwizną zarost sięgający aż pod oczy. Te oczy były ciemnozielone albo jasnopiwne i bardzo żywe, co dostrzegała nawet w barowym półmroku.
– Przepraszam… – zaczęła, niezdecydowana, czy akurat teraz powinni się zapoznać. A tak naprawdę walczyła z paniką; miała ochotę wskoczyć do garbusa i uciec. Nawet nie do Bukowców, ale jeszcze dalej.
– To mi się nie podoba – rzucił. – Zapłaciła mu pani, sam słyszałem. Robotę trzeba dokończyć.
– Ja…
– Proszę poczekać – powiedział.
Podszedł do zmęczonej życiem barmanki, która nieco ożywiła się na jego widok i oderwała od smartfona. Mężczyzna szepnął jej coś do ucha. Barmanka pokręciła głową, a po chwili wyszła zza lady leniwym krokiem.
– Koniec picia na kreskę – oznajmiła Nicińskiemu i Joanna ze zgrozą pomyślała, że zapłaciła majstrowi trzy tysiące złotych. – Płacić i wychodzić z lokalu. Wracajcie do żon, chłopaki.
Najwyraźniej to Niciński stawiał, bo kolega wbił w niego pytający wzrok. Ten trzeci, pochrapujący dotąd na ławie, niespodziewanie się wybudził, być może na hasło picia. Brudnymi pięściami przecierał sobie oczy, rozglądając się dookoła.
Niciński popatrzył na barmankę spod byka, wzruszył ramionami, po czym chwycił flaszkę i zaczął polewać jak gdyby nigdy nic. Sękate dłonie trzęsły mu się jednak i marnował połowę: wódka lała się po ceracie, potęgując woń alkoholu.
W oczach kobiety błysnęła złość. Wyrwała butelkę z rąk majstra.
– Nie słyszałeś, co mówiłam? – warknęła. – Wynocha! Za darmo pić u mnie nie będziecie. Podobno praca czeka.
Niciński spiorunował Joannę spojrzeniem. Jednak mężczyźni w końcu się podnieśli; po dłuższej chwili i z trudem. Potoczek był jedynym barem w okolicy, wyraźnie nie opłacało się zadzierać z barmanką. Przeszli obok Joanny w milczeniu, niepewnym krokiem, szurając podeszwami, jakby w knajpie oduczyli się chodzić.
– Czekam na pana jutro, panie Mariuszu – powiedziała, kiedy ją mijał, ciszej i słabiej, niż zamierzała. Nie zauważyła, by majster kiwnął głową.
Drzwi zatrzasnęły się. A po kilkunastu sekundach powoli, jak w transie, Joanna opuściła Potoczek. Czyste beskidzkie powietrze oszołomiło ją. Przystanęła na drewnianym tarasie. Właśnie ze względu na to powietrze przeprowadziła się w góry. Jak ci faceci mogli dobrowolnie skazywać się na knajpiany zaduch? I dlaczego dała się oszukać Nicińskiemu? Przecież nie jest tępa.
Usłyszała ciężkie kroki na zszarzałych deskach tarasu. Obrońca z baru przystanął obok niej. Był słusznego wzrostu; mierzył może nawet metr dziewięćdziesiąt. I nie miał brzucha, atrybutu niemal wszystkich lokalnych facetów.
Pomyślała, że powinna mu podziękować. A może przedstawić się? Choć przecież dobrze wiedziała, jak mu na imię. Już od dwóch miesięcy byli bliskimi sąsiadami.
Wybrała to drugie.
– Joanna Pascho – powiedziała, podając wilgotną od potu dłoń.
– Wojtek Ordowski. – Mężczyzna odpowiedział uściskiem jak imadło.
– Chyba powinnam panu podziękować…
– Psucie lokalnej siły roboczej nie jest w niczyim interesie – przerwał jej. – A co, jeśli sam będę miał coś do zrobienia? Nie tak łatwo u nas o wykwalifikowanego majstra. Pod warunkiem, że zapłaci mu się po robocie, a nie przed.
Wyszczerzył zęby, żółtawe, lecz mocne. Usiłowała dostrzec jego twarz pod gęstym zarostem. Cerę Ordowski miał ospowatą. A może ogorzałą od wiatru? Zaczęła kwestionować swój pierwszy osąd na temat wieku mężczyzny i zapamiętała, by zapytać o to Anetę Łowicką.
Na zewnątrz stał terenowy pick-up. Oczywiście widziała już ten samochód. Odnotowała wcześniej, że wszyscy posiadacze aut z Bukowców jeździli terenowcami, i kolejny raz pomyślała o garbusie, żałośnie nieprzystosowanym do lokalnych dróg.
Ordowski chyba czytał jej w myślach. Kiwnął głową, wskazując na jej samochód.
– Niedługo już pani tym pojeździ. – Zaśmiał się.
– Służył mi wiele lat – zauważyła.
– Jak to mówią, zima idzie. – Zachichotał szczekliwie jak pies, a potem zszedł z tarasu, otworzył i zatrzasnął za sobą przeżarte rdzą drzwiczki.
Odpalił głośny silnik i już go nie było. Obserwowała, jak pick-up wspina się serpentynami na przełęcz, skąd, tak jak i ona, będzie musiał skręcić w dziurawą drogę do Bukowców.
Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Niciński nie odszedł daleko. Przysiadł na jedynej ławeczce na placyku, mrużąc oczy od słońca, średnio już imponującego o tej porze roku.
– Czekam na pana jutro – powiedziała nieco pewniej.
Majster nie zareagował. Ale następnego dnia przyszedł, skacowany albo wciąż wstawiony i chyba nawet trochę obrażony. W samą porę, bo stało się to, co zapowiedział Wojtek Ordowski. W Bukowcach, gdzie podobno panował mikroklimat, tego dnia spadł pierwszy śnieg.3
Po trzech tygodniach od otwarcia w Karamedzie pojawiła się pierwsza osoba. Zabieg okazał się banalny, a klientka chyba przede wszystkim chciała się dowiedzieć, „co to za człowiek” z Joanny, bo powtórzyła to co najmniej trzy razy. I Joanna wcale nie musiała udawać miłej, bo spragniona była ludzkiego towarzystwa i zwyczajnie ciekawa gorliczan. A pierwsze w historii Karamedu leczenie przeprowadziła za darmo.
I może to również pomogło.
Już następnego dnia pojawiła się kolejna pacjentka. I kolejna, i kolejna. A potem, gdzieś po tygodniu, mężczyzna. Okazało się, że rynek w Gorlicach jednak jest chłonny, a Joanna – wielka niespodzianka – jest najlepiej wykwalifikowaną dermatolog w mieście. Łatwa sprawa, zważywszy na fakt, że wszystkie inne były w wieku mocno emerytalnym i na bakier z postępem w medycynie. Ponoć młodzi lekarze rodem z Gorlic niechętnie wracali do swojego miasta.
Otrzymała ofertę sprzedaży mieszkania w Warszawie. Wciąż wahała się, kiedy w drugiej połowie września zadzwonił Fuszara.
– Znalazłem pani dom – oznajmił.
Stał trzydzieści kilometrów dalej; mniejszy, nie wyglądał wiele lepiej niż jej własny, ale majster zapewniał, że budynek jest zdrowy. I kosztował sześć tysięcy złotych. Niemal tyle samo zapłaciła za transport.
– Będzie ciężko – kwękał Fuszara, kiedy rozbierali stodołę.
– Nie da rady? – zdenerwowała się. – Mówił pan, że fundamenty pasują. Może wykopać nowe?
– Co taka nerwowa? Za dużo ma pani pieniędzy? Spróbujemy.
Obyło się bez przeróbek, a majster okazał się prawdziwym cudotwórcą. Może i narzekał, ale pracował nadzwyczaj skutecznie. Z synem, który wciąż hodował pierwszy wąs nad wargą, harowali po dwanaście godzin dziennie i mogła powiedzieć, że dom rośnie w oczach.
Zrobiła wypad do stolicy, by podpisać akt notarialny sprzedaży mieszkania. Nie stęskniła się za Warszawą ani trochę. Tylko dla jednej przyjaciółki znalazła czas na poranną kawę, a potem, dysponując pękatym już kontem, pomknęła z powrotem w góry.
Tymczasem nieubłaganie nadchodziła jesień i Joannę niepokoiło to, że może nie wyrobić się przed zimą. W domu na całego chodził już grzejnik elektryczny; przestawiła się na niego, zmęczona brudzącym węglem.
– Są pieniążki, będzie dom – mówił Fuszara, którego obecność na budowie znaczył stale pęczniejący stos puszek Żubra. – A z wylewką poczekamy, aż będą ściany i dach, żeby ogrzać. Potem podłoga i elektryka: święta spędzi pani we własnym pokoju gościnnym.
Na szczęście nie miała wiele czasu na zamartwianie: gabinet rozhulał się na dobre. W Gorlicach były jednak pieniądze; zapisywała klientów już na tydzień do przodu. A w wolnych chwilach przeglądała ogłoszenia samochodowe. Zdecydowała się na używaną toyotę RAV4; wytelepany garbus miał z dnia na dzień coraz krótszy termin ważności.
A potem, tak po prostu, Fuszara nie przyszedł do pracy.
Nie dzwoniła. Bo i z czego: zasięgu komórkowego w Bukowcach nie było i korzystała czasem z telefonu stacjonarnego w pensjonacie. Jeszcze nie zdążyła załatwić własnego, jeśli w ogóle to miało sens w starym domu.
Poza tym nabrała do Fuszary zaufania na podstawie ciężkiej pracy i efektów.
Ale kiedy kolejnego dnia ponownie nie zastała majstra ani jego syna na budowie, wybrała się do Kory, żeby zatelefonować.
Żona odebrała po sześciu sygnałach.
– Sławek miał wypadek – poinformowała Joannę. – Leży w szpitalu.
– Gdzie?
– W Krakowie. Ale przenoszą go dzisiaj do Gorlic, na rehabilitację.
– Jaki wypadek? Będzie w stanie wrócić na moją budowę? – zapytała.
– Pytanie, czy będzie w stanie chodzić – odparła kobieta zachrypniętym głosem.
Przyjechała następnego dnia. Gmach szpitala jako pierwszy witał ją przy wjeździe do Gorlic i żegnał. Nie sądziła, że tak szybko będzie musiała go odwiedzić.
Fuszara leżał na ortopedii i już wcześniej postanowiła, że nie będzie mu się przyglądać. Mężczyzna wciąż cierpiał.
– Tak mi przykro – próbował się mimo wszystko tłumaczyć.
Pokiwała głową. Co właściwie miała powiedzieć facetowi, któremu obcięło nogę?
– Jak to się stało? – zapytała głucho.
Opowiedział, jak dorabiał sobie w lesie wieczorem, jak nie założył spodni ochronnych. Nie musiał mówić, że nie był trzeźwy; tydzień wcześniej pozbierała i wywiozła kilka worków na śmieci zapełnionych puszkami po piwie. A potem majster opowiedział jej, jak upadł na chodzącą piłę. Zademonstrował, co zrobiła z jego nogą, i Joanna znowu powstrzymała się przed spojrzeniem.
– Przyszyli. – powiedział. – Mówią, że jest szansa, że się zrośnie. Ale trochę to potrwa.
Został jej syn Fuszary, wąsaty gówniarz, który gapił się na nią za jej plecami.
– A pana syn?
– To dzieciak. Nie poradzi sobie sam. Nie ma nawet prawa jazdy, żeby dojechać.
– Gdzie ja teraz znajdę majstra? – zapytała bezradnie.
Nie zganił jej za bezduszność, choć miał do tego prawo.
– Nie znajdzie pani – odparł.
– To co mam zrobić?
Fuszara wzruszył ramionami. Nie wiedział.
Przez kilka następnych dni starała się o tym nie myśleć, lecz teraz, kiedy miała perspektywę nowego domu, stary stał się całkiem nie do zniesienia. Latem wszystko wyglądało korzystniej i ładniej pachniało. Teraz spróchniałe ściany waliły stęchlizną i z dnia na dzień robiło się coraz zimniej. Mogła wynająć znowu pokój w pensjonacie, może Łowiccy daliby jej żebraczą zniżkę. Hotel albo mieszkanie w Gorlicach stanowiły ostateczność: w krótkim czasie miasto zaczęło ją irytować tym, że wszyscy wszystko wiedzieli. W Gorlicach miała tylko zarabiać pieniądze, taki od początku był plan. Ale może ten plan nie był taki dobry.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I