- W empik go
Rozum kontra serce - ebook
Rozum kontra serce - ebook
„TA POWIEŚĆ DZIAŁA SKUTECZNIEJ NIŻ NAJSILNIEJSZY ANTYDEPRESANT.”
– Kasia
„KOMPLEKSY? PO LEKTURZE JUŻ MNIE TO NIE DOTYCZY.”
– Monika
„TAK SIĘ ŚMIAŁAM, ŻE W ŚRODKU NOCY MĄŻ WYGONIŁ MNIE Z ŁÓŻKA.”
– Magda
Anna jest twardo stąpającą po ziemi, bezkompromisową policjantką. Singielka z wyboru, dzieli mężczyzn na przyjaciół, wrogów i ewentualnych partnerów na jedną upojną noc. Co się stanie, gdy jednorazowy partner zapragnie czegoś więcej, a przyjaciel nagle zacznie budzić motyle w brzuchu?
Powieść „Rozum kontra serce” utrzymana jest w konwencji komedii romantycznej. Zdecydowanie więcej tu jednak zabawnych wpadek i niespodziewanych zwrotów akcji niż romantycznego trzymania się za ręce w blasku świec czy całusów pod rozgwieżdżonym niebem.
Co zwycięży? Rozsądek czy namiętność? I czy w ogóle rozum ma jakieś szanse w starciu z targanym emocjami sercem?
– Z czego rżycie?
– Anka obudziła się dziś u boku jakiegoś przystojniaka – wyjaśniła szwagierce Mariola.
– No, w końcu! – ucieszyła się Ola.
– Kiedy go poznamy?
– Nigdy. – Anna przybrała ponurą minę. – Zobaczył mnie w tych wielkich gaciach, co kazałaś mi kupić, powiedział do mnie „mamuśka”, a ja go zastrzeliłam…
– Anka! Opowiadaj mi tu dokładnie, a nie się wygłupiasz!
– Serio mówię. No, z wyjątkiem tego ostatniego.
– Nie wiem, z czego wy obie tak się cieszycie.– Aleksandra zdegustowała się. – Jeszcze trochę i Ance czwarty krzyżyk strzeli, a ona wciąż sama. – Odwróciła się w stronę szwagierki i dodała: – Zobaczysz, na starość nie będzie ci miał kto szklanki wody podać.
– A ja olewam wodę. Grunt, żeby szampana nie zabrakło!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-998-1 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwonek budzika terkotał przerażająco. Wwiercał się w mózg niczym gigantyczna dżdżownica w permakulturową ziemię. Ratunku! Przecież dziś jest pierwszy stycznia. Co za dureń nastawił budzik…? Aaa… no tak, przecież to ja… Półprzytomna Anna wyciągnęła rękę, żeby uciszyć przeraźliwy dźwięk alarmu. Energicznie klepnęła w miejsce, gdzie zawsze stało owo narzędzie tortur, lecz zamiast boskiej ciszy rozległ się dziwny plask. Jej dłoń, zamiast w przycisk budzika, trafiła w coś niespodziewanego. Ciepłego i miękko uginającego się pod naciskiem. Zdezorientowana, przesunęła rękę centymetr niżej i lekko ugniatając, próbowała określić naturę dziwnego przedmiotu.
Palcami złapała mięsisty, lekko wilgotny cieniutki wałeczek. Co za cholera? – pomyślała. Nie mając pojęcia, co to takiego, i nie będąc jeszcze w stanie całkiem otworzyć oczu, przesunęła palce jeszcze niżej. Tym razem faktura obiektu okazała się mniej przyjemna i Anna poczuła dotyk szorstkich włosków. Coś jakby… zarost? Jasna cholera! Zarost?! Jej powieki nagle odzyskały wigor, podniosły się i kobieta nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jeszcze śpię?
Rozejrzała się niepewnie dookoła. Żyrandol nad łóżkiem wyglądał tak, jak zawsze. W rogu sufitu pięknie prezentowała się spora pajęczyna – też tak, jak zawsze. Na oparciu fotela stojącego obok łóżka malowniczo udrapowana wisiała jej czerwona sukienka, w której bawiła się na sylwestrowym balu, a na środku pokoju leżały czarne szpilki. Zaniepokoiła się lekko, widząc marynarkę w rozmiarze XXL, rzuconą równie niedbale obok jej kreacji.
Wszystko znajome, skąd tylko, do cholery, wziął się ten facet w moim łóżku?
Faceta nie obudził ani dzwonek wciąż terkoczącego budzika, ani macanko po twarzy. Ślinił się i uśmiechał lekko przez sen, jakby śnił co najmniej o grze wstępnej. Anna wyłączyła budzik i szarpnęła bezlitośnie osobnikiem, nie bacząc na to, że być może jego sen wkroczył właśnie w kulminacyjny moment.
– Ej, ty! Wstawaj!
Facet zamruczał niechętnie i obrócił się na lewy bok. Razem z pomrukiem doleciał do Anny niezbyt przyjemny zapach przetrawionego alkoholu.
– Ej, facet!
Anna nie zamierzała się poddawać i szarpnęła mężczyznę jeszcze raz, równie jednak bezskutecznie, jak poprzednio. Westchnąwszy bezradnie, spojrzała na jego twarz. Hm… kto to jest? Po dokładniejszym zlustrowaniu coś jakby zaczęło jej świtać.
Wczorajsza impreza była naprawdę udana. Jak co roku, komendant choszczeńskiego posterunku zorganizował dla swoich pracowników zabawę sylwestrową. Starszy aspirant Anna Sikora, wystrojona w czerwoną krótką sukienkę i buty na odwrotnie proporcjonalnych do długości sukienki obcasach, wybrała się na ów bal w towarzystwie dobrego kumpla z pracy – Tomasza.
Miała trzydzieści dziewięć lat i chyba za duże wymagania, bo mimo licznej rzeszy przyjaciół i znajomych nie zaznała jeszcze walki serca z rozumem, czyli – innymi słowy – żaden facet nie powalił jej na kolana. Facetka też nie. Anna mieszkała samotnie w niewielkiej kawalerce w centrum Choszczna i sypiała bez towarzystwa. No, przynajmniej do zeszłej nocy.
Odsunęła kołdrę i spojrzała na swoje ciało. Chyba wszystko okej… – pomyślała ze sporą dawką lekko irracjonalnego optymizmu, podziwiając grube skarpetki na swoich stopach i korekcyjną bieliznę, która znajdowała się tam, gdzie powinna. Te gacie są tak antykoncepcyjne, że tylko prawdziwy desperat rzuciłby się na mnie – oceniła swój wygląd z zasłużoną samokrytyką.
Pochrapujący lekko mężczyzna nie wyglądał na desperata. Spod kołdry wystawał ogolony łeb, ale twarz była całkiem przyjemna dla oka. Ręka podłożona pod głowę mogłaby posłużyć studentom anatomii jako żywy wzorzec prawidłowego umięśnienia kończyn górnych. Z drugiej strony łóżka wystawały stopy w garniturowych skarpetkach i na ich podstawie Anna wywnioskowała, że garderoba intymna śpiącego słodko osiłka również jest w odpowiednim miejscu.
Pokrzepiona swoimi spostrzeżeniami wstała z łóżka i poszła pod prysznic. Po dwudziestu minutach, ubrana w dresowe spodnie i fioletową koszulkę, wróciła do pokoju z kubkiem kawy w dłoni. Sytuacja w pomieszczeniu nie zmieniła się zbytnio, pomijając fakt, że facet leżał na drugim boku, a oprócz stóp z pościeli wyłaniały się długie, owłosione łydki. Zegar na ścianie wskazywał godzinę dziesiątą dwanaście. Anka włączyła głośno telewizor, usiadła w fotelu, z którego zrzuciła wcześniej ubrania, i popijając mocną kawę, usiłowała rozwikłać tajemnice zeszłej nocy.
Sylwestrowa impreza odbywała się tego roku w Klubie Sportowym „Błyskawica”. Razem z dużym gronem policyjnym bawili się członkowie choszczeńskiej drużyny kajak polo i inni maniacy sportowi. Do północy obie grupy trzymały się własnych stolików i kieliszków, ale po noworocznych toastach zapanował radosny rozgardiasz. Tomek przyprowadził do policyjnego stolika jakąś dobrze zbudowaną zawodniczkę, przy której nie tak znowu drobna Anna wyglądała niczym dziecko Etiopii.
Woląc nie narażać się na ewentualną konfrontację z olbrzymką, Anna usiadła przy pełnym mięśniaków stoliku obok. Wysoka blondynka w krótkiej sukience została przyjęta bardzo entuzjastycznie i resztę wieczoru przetańczyła na parkiecie, co chwilę zmieniając umięśnione, ledwo mieszczące się w białych i błękitnych koszulach ramiona. Szczególnie interesujące wydały się jej ramiona Jacka, lidera choszczeńskich kajakarzy, który zarówno rękoma, jak i nogami poruszał z całkiem niezłą koordynacją, nie miała więc obawy, że partner wyłoży się razem z nią pod nogi innych wirujących par. Jego język nie miał już jednak aż takiej sprawności, więc o czym rozmawiali i czy w ogóle – nie mogła sobie przypomnieć. A już tym bardziej nie mogła pojąć, jakim cudem Jacek znalazł się w jej łóżku.
Nie wiadomo, co spowodowało, że mężczyzna zaczął wracać do świata żywych. Bębniący prawie na cały regulator telewizor, zapach kawy czy może wzrok policjantki, wbijający się uporczywie w jego twarz. Chrapnął jeszcze raz, podrapał się po łysej glacy, puścił głośnego bąka i otworzył oczy. Przez chwilę leżał nieruchomo, patrząc bezmyślnie w sufit, po czym gwałtownie usiadł i wbił w Annę przerażony wzrok.
– Rany boskie! Kto ty jesteś?
– Polak mały.
Z umiarkowaną ciekawością Anna obserwowała zmieniający się wyraz twarzy Jacka. Po pierwszym niepokoju w oczach mężczyzny pomału zaczęły przebijać błyski zrozumienia.
– Hanka? Ta policjantka w czerwonej kiecce? – Rzucił okiem na wiszący na drzwiach szafy mundur. – Zbroiłem coś i mnie aresztowałaś?
– Przede wszystkim: Anka. Chyba nic nie zbroiłeś… Na twoje szczęście.
Postanowiła być łagodna. W końcu nie wiadomo, czy sama go zaprosiła, czy też on był na tyle przekonujący, że udzieliła mu schronienia na tę zwariowaną noc.
– Chcesz kawy?
Łysy łeb ostrożnie poruszył się w górę i w dół, Anna wstała więc i skierowała się w stronę kuchni. Celowo spędziła tam kilka dobrych chwil, aby dać Jackowi czas na ogarnięcie się. Wracając z kawą, stwierdziła, że mężczyzna nie skorzystał z darowanych minut i dalej siedział półnago w jej łóżku. Faceci… – pomyślała z lekką pogardą. Ja byłabym już ubrana, umalowana i uczesana w sto warkoczyków. – Podeszła do komody i wyciągnęła czysty ręcznik.
– Idź się wykąpać, jak chcesz, a przy śniadaniu pogadamy. No, chyba że już lecisz? – dodała z nadzieją w głosie.
– Z przyjemnością wezmę prysznic. Dzięki.
Upewnił się chyba wcześniej, że nie błyśnie nagle klejnotami, bo śmiało odsunął kołdrę i zgrabnie wyskoczył z łóżka. Stanął na palcach niczym baletnica, przeciągnął się, unosząc ręce i prawie strącając z sufitu żyrandol. Po kilkunastu sekundach napiął mięśnie klatki piersiowej i na oczach zdumionej policjantki jego sutki wykonały energiczny taniec go-go. Chwilę później podobny taniec wykonały mięśnie pleców i brzucha. Nie był to koniec prezentacji atletycznego ciała, gdyż po wykonaniu dwóch jaskółek, po jednej na każdą nogę, Jacek zakończył swój show spektakularnym szpagatem i z dumą popatrzył na stojącą nieruchomo kobietę.
– I niby co? Brawo mam teraz bić?
Anna ironicznie podniosła jedną brew. Baletmistrz podniósł się z podłogi, bez słowa wziął ręcznik i z urazą w oczach poszedł do łazienki. Anka poczuła lekkie wyrzuty sumienia. Mogłabyś być trochę milsza – zganiła się w myślach. Po chwili jednak wzruszyła ramionami i włączyła program popularnonaukowy.
Ubrany w wymiętoszoną koszulę i bokserki Jacek patrzył z niechęcią w talerz, który postawiła przed nim gospodyni. Z ciężkim westchnieniem podniósł na nią wzrok.
– Szkoda, że piersi nie masz…
– Wiesz co, nie bądź bezczelny! – zbulwersowała się do żywego kobieta. – Może nie są to jakieś balony, ale całkiem spore C.
Mężczyzna zdumiał się jej słowami, lecz po chwili kąciki jego ust zadrgały wesoło.
– Ty to żartownisia jesteś. O kurzych mówię przecież, nie o twoich. Te parówki to zabójstwo dla figury. Jadam tylko drób, warzywa i ryż. Nie masz czegoś innego?
Ance zrobiło się trochę głupio, bo naprawdę nie załapała sensu wypowiedzi Jacka, a uważała się za całkiem inteligentną dziewczynę. Po chwilowej konsternacji z lekkim sercem zrzuciła spadek IQ na wypity wczoraj alkohol.
– Mam jeszcze mrożoną pizzę, jeśli wolisz.
– No, trudno… – Pan dietetyk zrobił jej łaskę. – Już niech będą te parówki…
Mimo kręcenia nosem zeżarł ich z pięć, zanim mogli porozmawiać.
– No więc jakim cudem znalazłeś się u mnie? Bo, powiem szczerze, nie bardzo pamiętam.
– No jak to? Odprowadziłem cię do domu i mnie zaprosiłaś.
Anka poczuła, że na jej twarz wypływa zdradziecki rumieniec, nie traciła jednak fasonu.
– Serio? A ty tak od razu się zgodziłeś?
– Obiecałaś, że mnie nie zgwałcisz.
– I mimo to się zdecydowałeś?
Jacek uśmiechnął się pełną gębą.
– Miałem nadzieję, że zmienisz zdanie. Ale niestety nie zmieniłaś – dodał uspokajająco. – Zdążyłaś tylko zrzucić kieckę i padłaś do łóżka w tych wielkich galotach, zanim obmyśliłem strategię.
Rumieniec podstępnie ogarnął również szyję Anki.
– W swoim domu mogę spać w tym, co mi się podoba. – Policjantka przyjęła bojową postawę.
– Dobra, dobra… Nie denerwuj się. Wiem przecież, że to gacie odchudzające. Moja matka też takie nosi.
Ręka Anny odruchowo powędrowała w stronę paska, za którym zazwyczaj nosiła broń.
– No, nie chciałem powiedzieć, że jesteś w wieku mojej matki… – wykręcał się spanikowany mężczyzna. – Ani oczywiście, że jesteś gruba… – Pogrążał się coraz bardziej.
Anka pochyliła się nad nim z żądzą mordu w oczach.
– No, daj spokój… – Jacek zaczął w panice wciągać spodnie, złapał w biegu marynarkę i ruszył do drzwi. – Dzięki za przenocowanie i za jedzenie. Zdzwonimy się…
Trzasnął drzwiami i z klatki schodowej dobiegł tupot eleganckich pantofli zbiegających szybko po schodach. Anka uśmiechnęła się z satysfakcją. Po chwili zaśmiała się głośno, sama do siebie. Uwierzył, że chcę go palnąć. Dobra jesteś, pani władzo… – pomyślała zarozumiale i położyła się do łóżka, z zamiarem zdrzemnięcia się jeszcze z godzinkę.
Na świąteczny obiad umówiona była do swojej kuzynki Marioli Mężyk, która wraz z mężem Jerzym prowadziła pogotowie rodzinne w oddalonych o szesnaście kilometrów Jagodzicach. Oprócz tego, że łączyło je pokrewieństwo, były też dla siebie najlepszymi przyjaciółkami i Anna z radością myślała o nadchodzącym spotkaniu. Tym bardziej, że na wspólny posiłek wybierał się też jej brat bliźniak Piotrek wraz z całym swym babińcem, czyli żoną Aleksandrą i dwiema córkami.
Piotrek był właścicielem sprawnie działającej firmy budowlanej, specjalizującej się w stawianiu domów z drewna. Aleksandra, pulchna brunetka, zajmowała się domem i wychowaniem ośmioletniej Hani – chrześniaczki Anny – i trzyletniej Michaliny. Z bratową również rozumiały się idealnie, jeśli nie zważać na dyskretne sugestie o mijającym czasie i braku ciepła ogniska domowego, mimochodem wymykające się Oli przy każdej okazji.
Nie chcąc ponownie usłyszeć terkotu budzika, nastawiła alarm w komórce i pięć minut później spała słodko w pustym na szczęście łóżku.ROZDZIAŁ 2
Drogę do Jagodzic mogłaby pokonać z zamkniętymi oczami. Jeszcze dwa lata temu mieszkała tam ciocia Franciszka, daleka kuzynka jej babki ze strony mamy. Mimo że były krewnymi tylko w jakiejś dalekiej linii, w praktyce Franciszka była dla Anki najbliższą, najukochańszą cioteczką.
Anna i jej brat w dzieciństwie spędzali tam prawie każdy weekend. Wspólnie z Mariolą wariowali po łąkach i lasach. Jako wojownicze, choć tylko trzyosobowe plemię „Śmierdzących Skarpet” założyli indiańską wioskę w sadzie Frani i stamtąd organizowali łupieżcze wyprawy do kurnika lub piwnicy. Ze zdobyczami w postaci jajek lub słoików z owocowymi przetworami chowali się w wybudowanym przez Piotrka szałasie i sprawiedliwie dzielili łupy.
Któregoś dnia Anna zwędziła wujowi Zbyszkowi, ojcu Mariolki, papierosa z paczki carmenów i uroczyście wypalili fajkę wiecznego pokoju. Od gwałtownego kaszlu prawie wypluli płuca, a Anka dostała za kradzież porządne lanie od matki. Przyznała się uczciwie do niecnego czynu, gdy wrócili do domu z załzawionymi oczami i w oparach tytoniowego smrodu.
Przyjaźń, przypieczętowana z takim poświęceniem, kwitła przez lata, choć trochę uśpiona do zeszłego roku, gdyż Mariola wyprowadziła się po ślubie do odległego Przemyśla. Po śmierci Franciszki kuzynka wróciła w rodzinne strony i zamieszkała w zapisanym jej przez ciotkę domku.
Mimo prawie zerowego ruchu na drodze jechała powoli, bo szosę pokrywała cienka warstwa sypiącego się z nieba białego puchu. Drzewa zaczynały już okrywać się białymi czapami i las ciągnący się po obu stronach drogi wyglądał doprawdy bajecznie. Anna sięgnęła do schowka po okulary przeciwsłoneczne, gdyż nisko wiszące, odbijające się od białego śniegu słońce robiło co mogło, aby nie pozwolić jej na podziwianie widoków. W każdej radiowej stacji leciały świąteczne melodyjki, te same od wielu lat, nastrajając ją przyjaźnie do wszystkich. Łącznie z łysym kajakarzem. Co mi odbiło, żeby tak straszyć tego biednego chłopaka – zastanawiała się poniewczasie.
Wjeżdżając swą błękitną corsą na podwórko, zauważyła vana Piotrka, zaparkowanego przy oborze. Uśmiechnęła się pod nosem. Odkąd Mariolka poinformowała, że Cytryna jest w ciąży, Hania nieustannie zadręczała wszystkich, błagając o podwózkę do Jagodzic. Jako wybitnie inteligentna ośmiolatka była przekonana, że tylko ona perfekcyjnie dopilnuje stanu kotnej kozy, i planowała samodzielnie odebrać poród. No, ewentualnie z niewielką pomocą Ajrona – zaprzyjaźnionego weterynarza.
Ajron, a właściwie Aaron Medinopolus, był dawnym kolegą Marioli z lat szkolnych. Po jej powrocie w rodzinne strony los ponownie zetknął ich ze sobą. Małżeństwo kuzynki przechodziło wtedy poważny kryzys i między zaniedbywaną żoną a przystojnym, rozwiedzionym pół-Grekiem całkiem gorąco zaiskrzyło. Iskra jednak zgasła i Mariolka szczęśliwie kontynuowała małżeńskie życie, a doktorek związał się z ich wspólną przyjaciółką, Beatą.
Z wnętrza domu dobiegał przyjazny gwar. Anna wytrzepała ośnieżone buty o wielkich rozmiarów wycieraczkę z napisem „HOME, SWEET HOME” i weszła do ciepłego korytarza.
– No, wreszcie jesteś! – Na powitanie Jerzy wstał z krzesła. Podszedł do szwagierki i objął ją serdecznie. – Jak się udał sylwester, zarazo? Wszystkiego najlepszego w nowym roku. Niebawem dołączysz do grona zacnych czterdziestolatek. W krzyżu już łupie?
– Cześć, trutniu. Sylwester znakomity, wyszalałam się za wszystkie czasy. A ty jak zwykle? Na białej sali? W kraciastym garniturku i pantoflach firmy „Kapeć nad kapciami”?
Po wymianie powitalnych serdeczności ze szwagrem i szybkim cmoknięciu policzka brata Anna ruszyła do kuchni, w której panoszyła się Aleksandra spychająca w kąt panią domu.
– No, szkoda, że koziego sera już nie masz… Dobra, zrobimy z oliwkami. Wiem, że nikt ich nie lubi, ale za to jak pięknie wyglądają… Najwyżej poodkładają na brzegi talerzy. A do wody z brokułami dodaj trochę cukru i soku z cytryny, bo zaraz zrobią się szare…
Anna mrugnęła do wykonującej posłusznie polecenia Mariolki. Ta odpowiedziała jej szybkim uśmiechem i machnięciem głowy, sugerującym, że energiczny szef kuchni również ją zapędzi za chwilę do krojenia i nadziewania.
– Anka! W końcu jesteś. Umyj ręce i bierz się za dewolaje. Piersi indyka masz już roztłuczone i doprawione. W salaterce jest masło z czosnkiem i natką pietruszki. Kilka możesz nadziać pieczarkami, ale nie wszystkie, bo Hanka nie lubi. Mariolka, ziemniaki posoliłaś?
Oba kuchciki westchnęły ciężko i ruszyły do roboty, podczas gdy rozwaleni wygodnie panowie oglądali skoki narciarskie na którymś z kanałów sportowych.
–Nie ma mowy. Nie zmieszczę ani kawałeczka. – Anna poklepała się po napełnionym brzuchu.
– To dobrze, bo nie chce mi się ruszać.
Mariola walnęła się na sofę obok kuzynki, zostawiając na razie świąteczne ciasta w spokoju. Mimo nie tak późnej pory zapaliła światło, gdyż zimowy zmrok zapanował już na dworze. Panowie poszli do komputera dopieścić projekt nowego domu i kobiety wiedziały z doświadczenia, że co najmniej przez godzinę nie wynurzą się z komputerowego kącika. Hanka wyciągnęła matkę do obory w obawie, że Cytryna zacznie rodzić pod jej nieobecność. Michalina siedziała pod ogromną choinką, ustrojoną w większości jabłkami, orzechami i niezbyt udanymi łańcuchami z kolorowego papieru i we własnym, nie zawsze zrozumiałym dla osób postronnych języku rozmawiała z kilkuletnim chłopcem.
– Jak tam mały? Ryczy jeszcze? – zapytała z troską Anna, patrząc na dzieci. Mariola podążyła za jej wzrokiem.
– W dzień jest już dobrze, ale nocki na razie przerąbane. Co najmniej dwukrotnie muszę zmieniać zasikaną pościel…
Anka zgrzytnęła zębami na myśl o rodzicach czteroletniego Natana. Oboje nałogowi narkomani, faszerowali lekami synka, kiedy ten swym płaczem lub innym zachowaniem przeszkadzał rodzicom w imprezach. Na początku, niczym kompotem, poili go dipherganem. Jednak po pewnym czasie mały uodpornił się na ten łagodny środek uspokajający i troskliwi rodzice sięgnęli po relanium. Gdy skończyło się relanium, faszerowali dzieciaka flunitrazepamem, znanym w niektórych kręgach jako tabletka gwałtu. Do Marioli trafił w ciężkim stanie, po kilkudniowej odtrutce w szpitalu. Na skutek odstawienia leków był na zmianę otępiały i agresywny i dopiero po mniej więcej dwóch tygodniach udało się nawiązać z nim jako taki kontakt.
– Nie żałujecie tej decyzji? – zapytała Anna, patrząc z troską, ale i podziwem na kuzynkę.
– Oczywiście, że nie. Nikt nie mówił, że będzie lekko. A zresztą już widzę zmianę w tym biednym dziecku. Przestał zachowywać się jak szalony lekoman, tylko jeszcze nie potrafi odnaleźć się w realnym świecie. Pamiętasz Emilkę? Z nią na początku też nie było lekko.
Obie uśmiechnęły się na to wspomnienie. Emilka trafiła do Marioli niejako przez przypadek. Nie mając gdzie umieścić bitej przez ojca-alkoholika dziewczynki, Anna, przy pomocy zaprzyjaźnionego adwokata, podrobiła dokumenty, z których wynikało, że Mariola jest daleką krewną dziecka. Przywiozła biedną małą do „Rapsodii” – tak nazywała się posiadłość odziedziczona po Franciszce – i czyn ten stał się kamieniem węgielnym pogotowia rodzinnego w domu Mężyków.
– Na początku bałam się dopuścić do niego nawet psa – kontynuowała Mariola. – Choć biedna sunia była nad podziw cierpliwa. Mały szarpał ją za uszy, bił, krzyczał przeraźliwie… Obawiałam się, że w końcu dziabnie go w samoobronie, ale ta nigdy nawet nie warknęła. A teraz spójrz.
Piętnastoletnia, podobna do wyżła suka leżała spokojnie obok dzieci i mruczała z zadowoleniem, ilekroć któraś z małych rączek głaskała ją po głowie lub drapała za kosmatym uchem. Obie kobiety z czułością patrzyły na ten spokojny i wzruszający obrazek. Nie nacieszyły się spokojem zbyt długo, bo do domu weszły przemarznięte kozie opiekunki. Aleksandra poszła do kuchni nastawić ekspres na świeżą kawę, a Hania usiadła obok ciotek.
– Wujek Arek to kiedy będzie? Cytryna jest taka gruba, że może urodzić w każdej chwili.
Uświadomiła obie kobiety.
– Ona jest taka gruba co najmniej od dwóch tygodni – zaśmiała się Mariolka.
– Od czasu, kiedy zaczęłaś tu codziennie przyjeżdżać i ją dokarmiać – dodała złośliwie Anna.
Hania nie zwróciła uwagi na dowcipkującą policjantkę.
– Bo wiesz, ciociu, obawiam się, że sama mogę nie dać rady. Może trzeba będzie wykonać cesarzowe wycięcie…?
Obie panie zachowały pełną powagę.
– Nie martw się – uspokoiła dziewczynkę Mariola.
– Wujek mówił, że Cytryna sama poradzi sobie doskonale. Tym bardziej że w zeszłym roku urodziła Mandarynkę. Kozy doskonale wiedzą, jak radzić sobie w takich wypadkach.
– No tak. Ale przecież wypadki chodzą po ludziach, nie? To i po kozach mogą – dowodziła Hania całkiem logicznie.
– W razie takiego wypadku zadzwonię natychmiast po wujka, okej?
Hanka spojrzała na ciotkę z niepokojem.
– No i po ciebie, oczywiście – dodała natychmiast Mariolka.
Uspokojona dziewczynka kiwnęła głową i dołączyła do maluchów pod choinką.
– No właśnie, a kiedy Ajron wraca znad morza? – zainteresowała się Anka.
– Nie wiem dokładnie. Sylwestra mieli spędzić na statku czy promie… Mówił, że ma tam być jakiś weterynaryjny zlot. A na twoim policyjnym zlocie jak było?
Anna przypomniała sobie własne niefortunne przebudzenie i zachichotała pod nosem.
– Impreza była okej, ale nie uwierzysz, co przydarzyło mi się rano.
– Co?
– Zamiast w budzik palnęłam ręką w jakąś buźkę. Chwilę ugniatałam męską wargę, zanim zorientowałam się, że nie przypomina w dotyku dzyndzla od budzika.
– Matko jedyna! A inny dzyndzel też mu ugniatałaś?
– Na szczęście nie. – Anna ponownie zachichotała na wspomnienie poranku. – To jakiś smarkacz. Sportowiec. Mistrz gry w kajak polo. Jak zobaczył mnie w tych gaciach, co je razem kupowałyśmy, to mu się skojarzyłam z jego mamuśką.
Obie kuzynki ryczały ze śmiechu, gdy dołączyła do nich Aleksandra z trzema filiżankami kawy i kopiastym talerzem ciasta.
– Z czego rżycie?
– Anka obudziła się dziś u boku jakiegoś przystojniaka – wyjaśniła szwagierce Mariola.
– No, w końcu! – ucieszyła się Ola.
– Kiedy go poznamy?
– Nigdy. – Anna przybrała ponurą minę. – Zobaczył mnie w tych wielkich gaciach, co kazałaś mi kupić, powiedział do mnie „mamuśka”, a ja go zastrzeliłam…
– Anka! Opowiadaj mi tu dokładnie, a nie się wygłupiasz!
– Serio mówię. No, z wyjątkiem tego ostatniego.
Mariola śmiała się jak durna, wyobrażając sobie tę scenę, a lekko zdegustowana Aleksandra patrzyła to na jedną, to na drugą.
– Nie wiem, z czego wy obie tak się cieszycie. Jeszcze trochę i Ance czwarty krzyżyk strzeli, a ona wciąż sama. – Odwróciła się w stronę szwagierki i dodała: – Zobaczysz, na starość nie będzie ci miał kto szklanki wody podać.
– A ja olewam wodę. Grunt, żeby szampana nie zabrakło!
– I to ostatni gwizdek na dzieci… – krakała dalej Olka.
– Dzieci mam do wyboru, do koloru. Jak chcę posłuchać mądrzenia się, to gadam z Hanką, jak słodkiego paplania, to z Miśką. U Mariolki też pełen przekrój. A jak mam dość, to idę do własnego, spokojnego domu i nikt mi nie miauczy do uszu. Zazdrościsz?
Anka wywaliła do bratowej jęzor i złapała kawałek sernika. Aleksandra trochę chyba jej pozazdrościła, bo z westchnieniem popatrzyła na obie córki i w końcu się zamknęła. Zwabieni hałasem lub może raczej zapachami ciasta wrócili do stołu panowie. Jerzy niósł ze sobą kilka butelek.
– Naleweczki, drogie panie? Czeremchowa, różana czy owocowa?
– Dawaj wszystkie – zarządziła Mariola i wstała, aby przynieść szkło.
Mężczyźni wzgardzili słodkimi trunkami i Jerzy polał do dwóch kieliszków białą, wysokoprocentową.
– Wiecie co? Mam pomysł. – Po kilku kolejkach Aleksandra podniosła swój kieliszek. – Podejmijmy noworoczne postanowienia. Ale nie takie, jak co roku, o których się zapomina, zanim echo myśli ucichnie wśród ścianek mózgu, tylko takie prawdziwe. Jeśli wypowiemy je głośno, to może dotrzymamy danego sobie słowa.
– Dobra. – Mariola entuzjastycznie zapaliła się do planu szwagierki. Może dlatego, że butelka wiśniowej nalewki dawno się skończyła, a w czeremchowej widać już było dno.
– Kto pierwszy?
– Olka wymyśliła, niech ona gada – postanowiła Anna.
Wezwana na dywanik pomysłodawczyni długo się zastanawiała.
– Dobra, ale powiem tylko o jednym. Drugie zachowam dla siebie, żeby nie zapeszyć.
– O nie! – oburzył się Piotr. – To niesprawiedliwe! Łamiesz własne zasady.
– To każdy niech tak zrobi. Jedno na głos, a drugie w myśli.
– Dobra. – Tego wieczoru Mariola była bardzo zgodna.
– Więc ja postanawiam, że schudnę co najmniej sześć kilo. Zapiszę się na basen albo jakiś aerobik. Albo i tu, i tu.
– Co roku to słyszę… – mruknął pod nosem Piotrek.
– Nie bądź taki mądry. Teraz ty.
Piotrek długo myślał.
– Rzucę palenie.
– To ty palisz?! – zdenerwowała się Aleksandra. – Od kiedy? I czemu ja nic o tym nie wiem?!
– No bo nie palę. Ale mogę zaraz zacząć, a potem rzucić.
– Piotrek, ty to jednak jesteś dureń. Zastanów się, a teraz Jurek. Dawaj.
Jerzy dla odwagi chlapnął szybkiego kielicha.
– Ja obiecuję, że zanim kogokolwiek skrytykuję, poszukam w nim czegoś pozytywnego. – Spojrzał na żonę, która uśmiechnęła się do niego ciepło.
– Dobre! – pochwaliła szwagra Anna.
– Ja obiecuję to, co Jurek, i to, co Olka. Zanim kogoś walnę kijem, to dam mu ugryźć marchewkę. No i zapiszę się z Olą na basen.
– Ja postaram się nie zmarnować ani jednego owocu z sadu – postanowiła Mariola.
– Ale mi problem – zaśmiała się policjantka. – Przecież czego nie przerobisz, to zjedzą kozy albo ten nienażarty prosiak.
– Ale się nie zmarnuje, nie?
– Ja nie wiedziałam, że ty taka pazerna jesteś.
– No, jestem, fakt. Jak coś się marnuje, to mnie szlag trafia. Szczególnie, gdy pomyślę, że ludzie czasem nie mają co do garnka włożyć. A jak sobie przypomnę te olane w zeszłym roku porzeczki…
– Czyli to twoje postanowienie to nie takie znów poświęcenie – czepiała się dalej Anka.
– A kto mówił, że to ma być poświęcenie? A ty jak powiesz komuś miłe słowo, to tak się poświęcasz?
No, właściwie to tak – odpowiedziała w myślach skruszona nagle policjantka. Równocześnie obiecała sobie solennie, że naprawdę postara się być mniej szorstka dla ludzi.
Całe szczęście, że zeszłej wiosny Piotrek dobudował do wiejskiego domku drewniane pięterko. Cała rodzina spokojnie pomieściła się w obszernych pokojach. Anna zajęła pokój Dawida – dwudziestojednoletniego syna Marioli i Jerzego – który balował gdzieś w Poznaniu.
Jak dobrze, że do pracy dopiero na nockę – pomyślała, zanim jej organizm, wymęczony świąteczno-sylwestrowym nadmiarem trunków i jadła, poddał się i usnęła jak kamień.ROZDZIAŁ 3
Kilkanaście kilometrów za miastem, w pobliżu malowniczej wioski o nazwie Dziadowo, dwaj kilkunastoletni chłopcy wybrali się do lasu. Obficie padający od rana śnieg kusił do założenia kurtek i wyprawy do lasu. Rodzice odsypiali nocne balety, nastolatkowie nie musieli więc nawet pytać ich o pozwolenie.
– Chodźmy koło tej ambony – zaproponował jeden z nich.
Zielona Czapka z zapałem skinął głową.
– Dobra. Tam jest taka fajna polana. Można będzie fort zbudować.
Po dziesięciu minutach znaleźli się u celu. Pięciometrowa myśliwska ambona stała na straży okrągłej polany, otoczonej obsypanymi śniegiem drzewami. Na puchowej pierzynce, jaką okryła się ziemia, znaleźli wiele interesujących tropów. Chłopcy z ciekawością pochylili się, próbując odgadnąć ich pochodzenie.
– Te małe to na pewno zając – mądrzył się Pomarańczowy Szalik.
– Noo… A te głębokie to sarna albo jeleń. – Zielona Czapka nie chciał być gorszy.
– Sarna. Jeleń zostawiłby głębsze. Patrz… Ten szlaczek to chyba lis…
Po kilku minutach znudzili się zabawą w tropicieli i postanowili zbudować igloo. Pośród wesołych okrzyków na środku polany stanęła nieforemna budowla, na widok której każdy Eskimos zapłakałby rzewnymi łzami. Nie ustała zbyt długo i zawaliła się przy akompaniamencie zawiedzionych jęków. Chłopcy nie zmartwili się jednak, gdyż dziecięca wyobraźnia nie zna granic i dopiero w miarę lat kostnieje w dorosłych głowach. Pomarańczowy Szalik zadarł głowę.
– Patrz. Ta gałąź ledwie się trzyma. Robimy zawody, kto pierwszy ją strąci.
Pomarańczowy Szalik schylił się i z mokrego śniegu ulepił twardy pocisk. Zamachnął się mocno i rzucił w stronę drzewa. Obaj chłopcy potrzebowali po kilkanaście rzutów, zanim zmaltretowany konar oderwał się i z trzaskiem spadł na brzeg polany. Popatrzyli na siebie z niepokojem. Trzask był bardzo podejrzany… Niepewnie, zachowując pełną ostrożność, podeszli do miejsca, gdzie upadła złamana gałąź. Zielona Czapka odgarnął gałązki krzaków.
– Ja cię… Jakby któryś z nas wsadził tu nogę, to chyba mielibyśmy problem…
Oderwany konar wpadł prosto w dziwne żelastwo ukryte wśród krzewów, które coraz bardziej przysypywał prószący z nieba śnieg.
Anna ziewnęła szeroko, łyknęła zimnej kawy i skrzywiła się z obrzydzeniem.
– Wiesz co, Pajac? Nie wiem, jakim cudem dostałeś się do policji. Przecież ty kawy zwykłej nie umiesz zrobić.
– Dzięki flaszce wódki, nie kawie.
– Aaa, wszystko już rozumiem. A jak ci się udało przejść testy psychologiczne? – zaczepnie ciągnęła młodszego kolegę za język Anka.
– Proste. Na pytanie, z kim wolałbym pracować: z gejem czy alkoholikiem, odpowiedziałem, że najchętniej z durniem. I patrz, sprawdziło się… – Tomasz uśmiechnął się szeroko.
Nocne zmiany inspirowały do szczerych rozmów. Pod warunkiem oczywiście, że nie było żadnych nagłych interwencji. A że był środek nocy, z drugiego na trzeci stycznia, wszystkie oprychy leczyły jeszcze kaca i nie miał kto rozrabiać na mieście. Anna grała w internetową grę logiczną, którą pokazała jej Hanka. Polegała na łączeniu kwadratów oznaczonych taką samą cyfrą, aby uzyskać określoną sumę punktów. Strasznie frustrowało Ankę, że ani razu nie dała jeszcze rady zdobyć upragnionego wyniku, podczas gdy jej ośmioletniej siostrzenicy sztuka ta wychodziła prawie za każdym razem.
– Alkoholik, rozumiem. Patrzysz na niego za każdym razem w lustrze, to może się znudzić, ale co masz do gejów?
Tomek wzdrygnął się z niesmakiem.
– Skułbym takiego od razu.
– Serio? A w jakiej pozycji?
– Weź ty się opanuj!
– Przestań być takim homofobem. A co by było, gdybyś paradę równości musiał zabezpieczać?
– Zaplanowałbym nieplanowaną grypę żołądkową. A w ogóle skończ ten temat. – Tomek naburmuszył się i przez jakąś chwilę słychać było tylko klikanie myszki.
– Jasna cholera! Znowu przegrałam.
– Mówiłem, że z durniem…
Na wszelki wypadek policjant odsunął się z ewentualnego pola rażenia nieobliczalnej koleżanki. Anka westchnęła ciężko i odsunęła z niechęcią klawiaturę komputera.
– A jak tam twoja olbrzymka? Powiodło się polowanie? Czy może dzida okazała się za cienka?
– Moja dzida sprawiła się doskonale. A twoje amory udane? Pampersy zmieniałaś dzidziusiowi?
– Czy ja ci wyglądam na pielęgniarkę? Sam sobie zmieniał.
Anna przeciągnęła się, aż zaskrzypiało krzesło. Przypomniała jej się spektakularna gimnastyka Jacka oraz własne postanowienie noworoczne.
– Obiecałam bratowej, że pochodzę z nią na basen. Nie należy nam się jakiś karnet służbowy czy coś w tym stylu?
Tomek zaśmiał się pogardliwie.
– Jaaasne. – Po chwili zdziwił się, jakby dopiero dotarły do niego słowa Anki. – Ty na basen? Świat się kończy. Przecież ty jesteś wybitnie antyruchliwa.
To była niestety prawda. Wszelkie zajęcia sportowe napawały Annę obrzydzeniem. W organizowanych czasem po pracy integracyjnych grach zespołowych do drużyny wybierano ją na samym końcu. Kapitan pechowej grupy, do której trafiała, ustawiał ją w jakimś miejscu, gdzie najmniej przeszkadzała, a i tak, w przypadku przegranej, całą winę zwalano na nią. Piłka do koszykówki kojarzyła jej się z narzędziem tortur, a rower był żywym symbolem niepotrzebnego przeżytku.
Jedyne, co ją pasjonowało, to strzelanie do celu z ukochanego glocka 17 kaliber 9×19 mm. I mało który z kolegów przewyższał ją w tej czynności. Lubiła też zajęcia z samoobrony, bo bawiło ją rzucanie kolegów na matę i bezkarne wymierzanie ciosów w strategiczne miejsca. Miała też miłą świadomość, że byle dupek nie da jej rady w jakimś ciemnym zaułku.
Na pierwsze zajęcia umówiła się z Olą w pierwszy poniedziałek stycznia. Jakiś strój kąpielowy muszę skombinować – pomyślała. Owszem, miała ich całkiem sporo w szufladzie, ale raczej nie nadawały się na basen, gdyż składały się wyłącznie z cienkich pasków kolorowej tkaniny. Anna lubiła dobrze się ubrać, choć nie było to jej priorytetem. Mimo niechęci, jaką czuła do sportu, miała niezłą figurę i lubiła eksponować swoje wdzięki. Cieszyły ją pełne uznania męskie spojrzenia, choć nie była od nich uzależniona, i równie dobrze co w krótkiej kiecce czuła się w rozciągniętych dresach albo mundurze.
– Dobra. Może trochę popracujemy, co?
Z cierpiętniczym westchnięciem oboje pochylili się nad stertą papierów.
W samochodzie panowała cisza. Arek pewną ręką prowadził swego jeepa cherokee, a siedząca obok Beata z naburmuszoną miną wpatrywała się w migające za oknami drzewa. Droga ze Szczecina była czarna i pusta, więc Ajron pozwolił swej prawej stopie wcisnąć pedał gazu prawie do dechy.
– Śmierdzi tu – odezwała się rozkapryszonym tonem Beti.
– Ten samochód służy mi do pracy. A moimi pasażerami zazwyczaj są zwierzęta, zapomniałaś?
Beata ostentacyjnie wciągnęła nosem powietrze.
– Koniem wali.
– Przepraszam cię bardzo, rano się kąpałem. – Ajron usiłował rozluźnić atmosferę. Niezbyt skutecznie, gdyż Beti uśmiechnęła się tylko półgębkiem. – Zapomniałem wyjąć z bagażnika siodła, więc trochę zalatuje, to fakt.
Spojrzał na partnerkę z nadzieją, że jej zły humor rozproszy się niczym sztuczne ognie na przedwczorajszym niebie. Nie wiedział, dlaczego Beata od rana zachowuje się jak wściekła osa. Sylwestrowy wyjazd był bardzo udany. No, przynajmniej według niego.
Trzydziestego grudnia, po świętach, pojechali do Szczecina. Stamtąd podstawiony autokar zabrał ich do Kołobrzegu i wieczorem zainstalowali się na pokładzie wycieczkowego statku o pięknie brzmiącej nazwie „Siostra Świtu”. Dwuosobowa kajuta nie była może największych rozmiarów, ale koje miały miękkie materace, a przez okrągłe bulaje rozciągał się oszałamiający widok na nieskończony horyzont.
Pogoda również dopisała i mimo prószącego momentami śniegu morze było spokojne, a statkiem bujało tylko nieznacznie. Co prawda delikatna Beti powisiała trochę wychylona niebezpiecznie za burtę, karmiąc mewy przetrawionymi homarami, ale po kilku godzinach przyzwyczaiła się do delikatnych drgań pokładu. Na owoce morza nie miała już jednak najmniejszej ochoty.
Sylwestra spędzili u wybrzeży duńskiej wyspy Bornholm. Kapitan statku stanął na wysokości zadania i takich fajerwerków Ajron nie widział jeszcze nigdy. Fakt, że wzrok miał trochę przymglony, bo szampan lał się strumieniami, ale widział wyraźnie milion gwiazd na niebie i kolejny milion, odbijający się w ciemnej toni Bałtyku. Gwiazdy w oczach Beaty i gorący pocałunek na przywitanie Nowego Roku świadczyły o jej dobrym samopoczuciu, więc nie rozumiał, dlaczego teraz owe gwiazdy zamieniły się w pioruny.
– Dobrze się bawiłaś?
Beata wydęła lekko usta, ale za chwilę w jej oczach zapaliły się ciepłe błyski.
– W sumie nie najgorzej. Sam rejs, jak już mi przeszło rzyganie oczywiście, był bardzo romantyczny. Bornholm też był zjawiskowy. Rozumiem, czemu nazywany jest Majorką Północy. Te oświetlone statki i jachty w Nexø, przecudowne, wielkie motyle wśród tropikalnej roślinności, podczas gdy na zewnątrz zimno i szaro…
– Ja byłem bardziej zafascynowany tą wytwórnią wódki… – wtrącił swoje trzy grosze Ajron.
– Domyślam się – zaśmiała się dziewczyna. – Wyszedłeś stamtąd cały obładowany flaszkami. Wystarczą ci do przyszłego roku.
– I tu mnie nie doceniasz…
Atmosfera trochę się rozluźniła, lecz w powietrzu wciąż wisiało jakieś niedomówienie. Ajron ściągnął nogę z gazu, gdy w przedniej szybie mignęło mu coś w rodzaju kogutów na policyjnym aucie.
– No więc czemu masz taką niewyraźną minę?
Beata była dobrą dziewczyną i nie chciała sprawić przykrości ukochanemu. W głowie formułowała słowa, które miały mu delikatnie wyjaśnić jej wątpliwości. Ajron znowu zerknął na nią pytająco.
– Bo to całe towarzystwo… Same dziadki… Gadali wciąż o dychawicach, pryszczycach, jakichś tam ketozach, ochwatach i innych… A ich żonki były równie nudne, jak oni sami.
– Beti! Większość z nich była niewiele starsza ode mnie.
– Ale ty jesteś przynajmniej obłędnie przystojny.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, błyskając białymi zębami.
– Ty też wyróżniałaś się wśród tych matron. Ta srebrna sukienka i białe buty będą mi się śniły nocami.
Beata odpowiedziała skromnym uśmiechem, za chwilę jednak jej czoło znów przecięła pionowa zmarszczka.
– Dziwię się, że w ogóle zauważyłeś, w co byłam ubrana. Ględziłeś tak samo jak te dziadygi.
Ajron sapnął z lekkim zniecierpliwieniem.
– Beti, to moja praca. I równocześnie pasja. Ja nie kwękałem, gdy stałaś dwie godziny i wybierałaś na promie te swoje próbki kosmetyków i perfum. A jak byłaś ubrana, przypatrzyłem się bardzo dokładnie. Szczególnie po tym, jak nadepnęłaś mi na stopę tym niebotycznym obcasem. Do tej pory go czuję…
Cisza znów się zagęściła i pasażerowie mknącego szybko w stronę Choszczna samochodu mieli nadzieję, że siekiera wisząca w powietrzu nie spadnie żadnemu z nich na głowę. A może mieli nadzieję na coś zupełnie odwrotnego?