Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Rozważania o wojnie domowej - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 października 2025
44,99
4499 pkt
punktów Virtualo

Rozważania o wojnie domowej - ebook

Ta książka jest tak polityczna, że w ogóle nie wydano jej w PRL; nadal jest politycznie aktualna, a może nawet jeszcze bardziej w czasach, gdy brunatna chmura zbliża się do nas coraz szybciej.

Powstanie w Wandei wybuchło 10 marca 1793 r. Bezpośrednią przyczyną wybuchu był dekret Zgrowadzenia Narodowego z lutego powołujący pod broń 300 tysięcy mężczyzn w wieku od 18. do 40. roku życia tuż przed rozpoczęciem prac wiosennych w polu. Przeciwko buntownikom wysłano „kolumny piekielne”…

Krwawe stłumienie powstania przez wojska rewolucyjne uznawane jest często za pierwszy nowożytny przykład ludobójstwa. Podaje się najczęściej liczbę ok. 300 tysięcy zabitych, czyli około 40-44% ludności Wandei (wliczając w to również deportacje, z których prawie nikt nie wracał). Rozkaz gen. Turreau, głównodowodzącego działaniami w Wandei, brzmiał: „Obnoście wszystkich na ostrzach bagnetów. Wsie, zagrody, lasy, zagajniki, w ogóle wszystko, co może spłonąć, będzie wydane płomieniom”.

Ta straszna tragedia wojny domowej nie jest jednak opisem wydarzeń, ona niesie autora do rozmyślań nad fenomenem rewolucji, terroru, zagłady… To rozprawa o próbie ustanawiania porządku społecznego terrorem i siłą, o jego tragicznych konsekwencjach, to rozprawa nad fenomenem władzy, która zdolna jest posunąć się do ludobójstwa w imię ideałów wolności.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8241-333-5
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

.

_Poniedziałek, 27 stycznia 1969 roku._

Strome uliczki wiodą w mieście Pouzauges do zamku, droga na jego dawny podwórzec zanurza się na chwilę w cień bramy wyciętej w podstawie wysokiego graniastosłupa wieży, jedynego zresztą fragmentu obwarowań, który w stanie znośnym doczekał XX stulecia. Dziesięciu okrągłym basztom okalającym twierdzę powiodło się gorzej, przetrwały już tylko ich obrosłe pnączami kikuty.

Bastiony zdążyły się rozsypać, dziedziniec zaś przemienić w piękny park, zaśmiecony równie starannie, jak i wiele innych, znacznie sławniejszych i bardziej reprezentacyjnych miejscowości słodkiej Francji. Ustawione między drzewami bariery świadczą, że terytorium tym włada obecnie tutejszy klub jeździecki. Ani jednego kawalerzysty nie widać, pieszych brak także – bezludzie i cisza, pogłębiana stłumionym dźwiękiem dzwonu siedemsetletniego kościoła św. Jakuba, który przed chwilą oglądaliśmy w śródmieściu.

Trafiliśmy do Pouzauges w niedzielne południe. Może dlatego zatem tak pusto było na zamku, rojno zaś na rynku, w pobliżu kościoła? Jesteśmy w Wandei. Statystyki pouczają, że osiemdziesiąt procent mieszkańców tego departamentu to katolicy praktykujący. Parę godzin wcześniej natknęliśmy się w pewnej wiosce na przeszkodę oryginalnej natury. Zatarasował nam drogę pochód, wysuwający się z szeroko otwartych drzwi kościelnych. Najpierw szły dzieci – grzecznie, parami, pod opieką zakonnic. Potem kroczył ksiądz w komży i stule, za nim rosły młodzian w asyście dwóch dziewoi o typie raczej nadwiślańskim niósł potężny wieniec. Dalej płynął górą _tricolore_ i dopiero posunęła uroczystym marszem cała chyba, krzepiąco liczna parafia. Ani jedna postać nie miała wyglądu urzędowego, sami wieśniacy przystrojeni po niedzielnemu.

Staliśmy, wygasiwszy motor, bo pamiątkowy krzyż, pod którym ów wieniec miał zostać złożony, widniał tuż po drugiej stronie asfaltu i nic nie wróżyło rychłego odblokowania szosy. Z kolumny wysunął się jednak jakiś człowiek, ruchem ramienia pokazał, którędy można objechać.

Spatynowana już poniekąd tradycja kartezjańska wytworzyła w tym kraju obyczaje, gdzie indziej dotychczas jeszcze nieodkryte. Pobożni parafianie z okolic Cerizay, którym nikt nie mógł urzędowo nakazać udziału w religijno-patriotycznej procesji, nie cieszyli się widać z pułapki, w jaką popadli tacy, co w porze nabożeństwa uganiają się samochodem i nie zwracają uwagi na lokalne wprawdzie, lecz i narodowe zarazem rocznice. Czyżby aż nawyk tolerancyjnego traktowania postaw, zapatrywań i postępowania innych ludzi? Zabobonny lęk ogarnia przy wspominaniu o tego rodzaju zjawiskach. Aby tylko w złą godzinę nie powiedzieć, nie urzec...

Namówiłem towarzyszy podróży do odwiedzenia Pouzauges, ponieważ z nieodpartej potrzeby wewnętrznej zabrałem się do tropienia w Wandei pamiątek po tych czasach, w których i we Francji ze zdumiewającą doprawdy stanowczością próbowano szczegółowo uregulować mechanizm historii i naturę ludzką.

Pewien rozczarowany filozof streścił wzmiankowaną w poprzednim zdaniu tendencję w sposób ważny dla wszystkich chyba narodów i czasów: „Bądź moim bratem albo cię zabiję” – szydził. Złe skończył mądry Chamfort. Próba samobójstwa mu się nie powiodła, lecz zmarł wkrótce z zadanych sobie samemu okaleczeń.

Jest o czym rozmyślać i opowiadać wśród ruin zamku w Pouzauges. Pięćset z okładem lat temu był tutaj panem marszałek królestwa, Gilles de Rais, początkowo towarzysz broni Joanny d’Arc, potem główny we Francji wasal szatana. Nie wiem, czy prowadzono jakieś badania pod murami Pouzauges. W fosach pobliskiego Tiffauges, gdzie się znajdowała główna z siedzib marszałka, kopacze odnaleźli podobno znaczną ilość dziecięcych kości, noszących ślady zadanych na żywo tortur. Gilles de Rais próbował uzyskiwać złoto, składając diabłu w ofierze serca, krew, oczy i ramiona odznaczających się urodą młodzieniaszków. Uwięziony w Machecoul – znanym dzisiaj z produkcji godnej polecenia brandy Seguin – stracony został publicznie 26 października 1440 roku w Nantes. Skrucha, jaką wykazał, sprawiła, że go tylko powieszono, poprzestając na spaleniu trupa.

Jednakże to nie czarnoksięskie tradycje wydały mi się najbardziej godne uwagi w Pouzauges. Właściwym magnesem był dla mnie niezbyt wysoki kamienny krzyż, wznoszący się w parku, zaraz na lewo od bramy wjazdowej. Na podstawie jego, noszącej formę trzech ustawionych na sobie pionowo walców, widnieje następujący napis: _Souvenez vous de ceux qui donnerent leur vie pour Dieu et leur pays._

Dziwna ogólnikowość, dziwna anonimowość w tym kraju, gdzie w każdym chyba kościele oglądać można kamienne tablice z dziesiątkami, z setkami nazwisk poległych w obronie ojczyzny żołnierzy-parafian. Na południu Masywu Centralnego, w posępnej krainie Causses, niedaleko słynnej jaskini Aven Armand, wśród krajobrazu przypominającego miejscami spopularyzowane dzisiaj zdjęcia powierzchni Księżyca, widziałem pomnik ofiar pewnej bitwy partyzanckiej i spowodowanej przez nią pacyfikacji regionu. Litania nazwisk o brzmieniu francuskim oczywiście, lecz także i hiszpańskim.

Krzyż w Pouzauges stoi na miejscu zbiorowej egzekucji. Jedna z rewolucyjnych „kolumn piekielnych” rozstrzelała tutaj pięćdziesięciu powstańców wandejskich. Także pacyfikacja zatem, tyle że znacznie wcześniejsza. Daty na krzyżu brak, ale to musiało się odbyć w roku 1794, w końcu zimy lub na przedwiośniu.

Z oryginalnie wyzyskanymi wspominkami o tej epoce zetknęliśmy się już poprzedniego wieczoru w Parthenay, położonym na samym pograniczu „Wandei wojennej”, znacznie obszerniejszej od dzisiejszego departamentu. Na karcie menu, którą nam podał patron restauracji, widniały informacje pozostające w pośrednim jedynie, przywabiającym niejako związku z zaletami kuchni i piwnic miejscowych. Oczekując, bardzo zresztą krótko, na przystawki, można było się dowiedzieć, jak sobie w okolicach Parthenay lub w nim samym poczynał lat temu sto kilkadziesiąt „biały” de Lescure i jak na to reagował „błękitny” Westermann.

I tak oto zwyczajna karta restauracyjna popycha od razu na właściwą drogę, skłania do rozmyślania nie tylko o problemach i strukturach, lecz także – a może przede wszystkim! – o ludziach, o ich losach nieraz bardzo z pozoru odległych od jakiejkolwiek logiki.

Dwudziestosiedmioletni, pobożny, stateczny, zadziwiająco zrównoważony markiz Ludwik Maria de Lescure pewnej nocy jesiennej skończył z ran w furgonie pobitej, na szalone rzeczy porywającej się armii powstańczej. Pokaleczony okropnie, wyzionął ducha tak spokojnie i cicho, że jadąca konno tuż przy wozie małżonka niczego nie zauważyła. Rewolucjonista z krwi i kości, nieznający miłosierdzia generał Franciszek Józef Westermann kilka miesięcy po swych wandejskich wysiłkach i przewagach zakończył żywot w Paryżu, pod nożem gilotyny. Niepełne dwa lata wcześniej szturmował on tam wraz z sankiulotami Tuilerie.

Ależ działał tu w Wandei, wielką sławę zdobył i taki, co się poprzednio z trudem wymknął spod tejże gilotyny: legendarny Franciszek Seweryn Marceau, dowódca Legionu Germańskiego, w którym obok Niemców służyli Polacy, Włosi, Szwajcarzy, rozmaici – słowem – entuzjaści ideałów „równości, wolności, braterstwa”. Innym jednakże, chwalebną zasadą rewolucyjnej czujności przejętym wyznawcom tych samych haseł nie wystarczyły widać męstwo i poświęcenie, którymi się Marceau był już popisał podczas obrony Verdun przed Prusakami. Oskarżyli go o zdradę, zamknęli, uparcie żądali kary śmierci. Ułaskawiony szczęśliwie, w maju przybył Marceau do Wandei, traktował powstańców ludzko i w tym samym jeszcze 1793 roku zadał im decydujące klęski w polu. Trzy lata później zmarł z ran odniesionych na wschodnim froncie, w bitwie pod Altenkirchen. Wódz austriacki, arcyksiążę Karol, osobiście złożył hołd zwłokom rewolucyjnego generała, który za króla osiągnął sam szczyt kariery wojskowej dostępnej mieszczaninowi: był wachmistrzem kirasjerów.

Wątpić wolno, czy za króla sam Napoleon Bonaparte miałby zapewnione coś więcej niż stopień kapitana. Od kandydata na oficera żądało się wylegitymowania z czterech pokoleń szlachectwa. Taki próg mógł, owszem, przekroczyć człowiek, którego dziad zaledwie wyjednał u księcia toskańskiego dokument stwierdzający przynależność familii do herbowych. Ale najwyższe stopnie zarezerwowane były w armii monarszej dla dziedziców o wiele wspanialszych patentów.

Rewolucja zmiotła te przegrody. Mówi się słusznie, że zapewniła ona awans mieszczaństwu. Ówcześni publicyści wywodzili otwarcie, iż dobrym obywatelem może być tylko człowiek zamożny. Wszystko to prawda, lecz wśród marszałków Napoleona byli tacy, co się wychowali w rynsztokach Paryża, po cudzych stajniach lub w rodzicielskich izbach rzemieślniczych. Żadna formuła nie obejmie bogactwa rzeczywistej historii.

Chłopi wandejscy uznali i przyjęli rewolucyjną zasadę równości wszystkich ludzi. Do udziału w swej kontrrewolucji zaprosili, moralnie przymusili poniekąd, okolicznych ziemian, dawnych oficerów Ludwika XVI. Lecz wodzem powstania wybrali jednego ze swoich, Jakuba Cathelineau, trzydziestoletniego przeszło wieśniaka z Le Pin-en-Mauges, wzorowego ojca pięciorga dzieci. To on właśnie, cnót wszelkich pełen „święty z Anjou”, 10 marca 1793 roku porwał kumów do czynnej walki przeciwko wykonaniu dekretu Konwencji Narodowej o pierwszym w historii Francji i Europy powszechnym, obywatelskim poborze do wojska.

Całe państwo miało dostarczyć trzystu tysięcy rekrutów, wylosowanych spomiędzy znacznie większej liczby poborowych. Wandea winna była dać cztery tysiące ludzi. Same represje popowstaniowe kosztowały ją bez porównania drożej, poległych w boju nie sposób zliczyć.

Wojna domowa zaczęła się w roku 1793. Dokładnie dwadzieścia lat później pokonana armia cesarza Francuzów zaczęła ustępować z ziem niemieckich, cofać się ku własnym granicom. Kończyła się jej wielka przygoda, której scena rozciągała się od Egiptu i Portugalii po Tarutino, położone nieco na wschód od Moskwy. Po dziś dzień trwa sława epopei, lecz i to pamiętać warto, że u samego jej początku przytrafił się zbrojny, ofiarny i bardzo krwawy protest znacznej liczby Francuzów przeciwko służbie w wojsku francuskim. Niejeden z młodych Wandejczyków, co polegli w masakrach pod Cholet, Mans czy Savenay, mógłby doczekać szlifów oficerskich lub generalskich nawet, Pruskiej Iławy albo Borodina i tam dopiero ducha wyzionąć nie ze szkodą, lecz z pożytkiem dla ojczyzny. Historia nie grzeszy nadmiarem logiki w potocznym tego słowa znaczeniu. Posiada własną i stosuje się do niej w sposób rygorystyczny.

W tym samym marcu 1793 roku poruszyli się również chłopi bretońscy. Ich także wzburzył dekret o poborze. Zgromadzeni pod swymi prastarymi kalwariami, protestowali w imieniu prawa. Akt zjednoczenia Bretanii z królestwem Francji – ogłoszony w roku 1532 za Franciszka I – stanowił, iż żaden z mieszkańców księstwa nie może bez własnej zgody być pociągnięty do służby poza jego granicami.

Zgromadzenie Konstytucyjne skasowało te omszałe przepisy i już w styczniu 1790 roku podzieliło Francję na osiemdziesiąt trzy departamenty. Postanowienie to liczyło sobie jednak trzy lata zaledwie, wspomniany zaś akt unii... dwieście sześćdziesiąt jeden. Zbyt lekko potraktowano wymowę tych oraz wielu innych, całkiem realnych faktów. Swoista logika historii została poważnie obrażona.

Badacze naukowi odrzucili stare, zacietrzewione poglądy, przestali uważać powstanie za skutek machinacji niezaprzysiężonych księży oraz monarchistycznej szlachty. Uznali je za dzieło rzetelnie ludowe. W nieodparty sposób przemawia statystyka. Połowa wyroków śmierci wydanych w dobie Terroru odnosiła się do Wandei i Bretanii. Dwa procent ofiar należało do szlachty i tyleż do kleru, sześć procent do mieszczaństwa. Czterdzieści osiem procent skazanych to chłopi, czterdzieści jeden – rzemieślnicy i proletariat.

Lud na pewno przeważał, lecz po niewłaściwej stronie.

Napoleon, komentując proklamowane przez rewolucję hasło równości, stwierdził, że „wojska wandejskie same były podbite przez tę wielką, zwyciężającą we Francji zasadę, przeciwko której walczyły każdego dnia”.

Czyniły to przy tym w sposób, który zaskoczył wszystkich.

_Niechże powiedzą generałowie, którzy odbyli tę okropną wojnę wandejską, czy Prusacy, Austriacy, żołnierze ze szkoły księcia de Nassau i Fryderyka są równie straszni, jak ci okrutni i nieulękli strzelcy z Bocage i Loroux?_

– żalił się Turreau, niemiłosierny pacyfikator kraju.

Kontrrewolucjoniści wynaleźli metodę walki typowo rewolucyjną, jeśli termin ten oznaczać ma ludowość. Żołnierz ówczesnej armii regularnej bił się w szykach ścieśnionych, zwartych, ładował swój solidny karabin na rozkaz i na tempa. Powstaniec nacierał w luźnej tyralierze, potrafił w biegu nabić flintę. Wprawny, nawykły do oszczędzania prochu kłusownik nie strzelał na oślep. Gdy błysnęły lonty mozolnie wyrychtowanych dział, roje atakujących chłopów padały na ziemię, przywierały do niej płasko. Kartacze przelatywały górą, na kanonierów zwalał się rozwścieczony tłum. A jeśli przypadkiem zawiodły plebejskie chytrości i podstępy, buntownicy znikali w zgrzebnym labiryncie swej ziemi. Umiejętność wyzyskiwania terenu osiągnęła u nich szczyty doskonałości. Wierzyć się nie chce, lecz trzeba: naoczni świadkowie stwierdzali, że w przymorskim Marais objuczony strzelbą i sakwą krajan umiał lekko przesadzać o tyczce kanały szerokie na trzydzieści stóp i więcej. Dna tych wód były bagniste, brzegi grząskie.

Generał Turreau narzekał na drogi miejscowe, biegnące w wykopach i mało co szersze od osi wandejskiego wózka. Twierdził ponadto, że na tej glebie, jego zdaniem urodzajnej i tłustej, chwasty, wszelkie pasożyty roślinne osiągają nadnaturalną wybujałość.

Co do dróg, wiele się od tamtych czasów zmieniło, szosy są dobre. Lecz roślinność przy nich tak nieraz bujna, że trudno niekiedy obserwować z samochodu uroki krajobrazu. Zielsko obrasta pobocza niczym dodatkowy gaj.

Przewodnik turystyczny uprzedza lojalnie, że na szczyt wieży kościoła w miejscowości Saint-Michel-Mont-Mercure wiedzie sto dziewięćdziesiąt siedem stopni. Warto jednak pokonać ich krętość i ciemności, wdrapać się na galeryjkę u stóp olbrzymiej figury archanioła. Świątynia stoi na szczycie wzgórza, wznoszącego się na dwieście osiemdziesiąt pięć metrów ponad poziom wcale już niedalekiego morza. Dopiero stamtąd, z wąskiego kamiennego balkonu, zobaczyć można tę samą Wandeę, która pochłonęła, unicestwiła tyle sił zwycięskiej rewolucji.

Oglądany z tej wysokości kraj spłaszcza się, słabo znać sfalowanie ziemi. Jakby na ogromnej, plastycznej mapie widać za to fantastycznie bogatą sieć dróżek, miedz zwłaszcza. Każdą z nich znaczy bowiem ciemny wałek żywopłotu, gęsto przetykanego starodrzewiem.

Każde pólko ogrodzone, zamknięte, zasłonione. Ze zbitych pasm krzewów, przez które przedrzeć się można tylko za cenę zdartej skóry, wyrastają jeszcze częstokoły pni. Lasów w Wandei niewiele, drzew za to nieprzebrane mnóstwo.

Kilka miesięcy po zwiedzeniu Saint-Michel-Mont-Mercure zająłem się studiowaniem raportu generała Turreau:

_Jest to kraj bardzo pocięty, chociaż nie ma dużych rzek, bardzo nierówny, aczkolwiek brak gór, i bardzo pokryty pomimo małej ilości lasów... pola są tu pootaczane mocnymi żywopłotami zasadzonymi na brzegach rowów, drzewa rosną częstokroć tak, że tworzą palisady... Jakże tu uszykować się do bitwy... skoro nierówności terenu, żywopłoty, drzewa i zarośla pokrywające powierzchnię nie pozwalają widzieć dalej niż na pięćdziesiąt kroków._

Nikt nie twierdzi, że nic się w Wandei nie zmieniło podczas najświeższych lat stu kilkudziesięciu. Znać, owszem, wielki postęp. Pouzauges zafundowało sobie elektryczność jako drugie miasto we Francji, zaraz po Paryżu. To, co dziś widać z wieży, należy pomnożyć przez dwa albo i trzy, by ocenić należycie generalskie biadania.

W biały dzień Turreau i jego ludzie nie widzieli dalej niż na pięćdziesiąt kroków. Nie mogli też wiedzieć, że skrzydła wiatraka ustawione jak krzyż św. Andrzeja sygnalizują spokój, krzyż prosty wzywa wojowników na zbiórki, pozycje pośrednie obwieszczają alarm lub jego odwołanie. Za to Wandejczycy w najciemniejszą noc radzili sobie świetnie. Oni na pamięć wiedzieli, którędy można przejść lub podleźć, znali wszystkie zakamarki i zasieki. Byli z tego kraju, to znaczy z takiej francuskiej dzielnicy, w której i dziś jeszcze zobaczyć można strzechy.

Nad samym Atlantykiem, w Croix-de-Vie, zgiełk, zatrzęsienie ładnych aut, turyści – aczkolwiek to dopiero połowa maja. Ciekawsze było to, co się obserwowało po drodze. Im bliżej oceanu, tym więcej małych, ciasnych domostw. Drzwi i jedno okno, oto cały fronton siedziby. Ku północy, w okolicy Beauvoir, rozciągają się najsmutniejsze krajobrazy, jakie dane mi było widzieć we Francji. Gdzie się tylko ląd nieco podnosi, tam ładniej. Miasto Pornic ze swym przyczajonym u wejścia do portu zamkiem – który też należał ongi do marszałka Gilles’a de Rais’go – jest śliczne. Ale niskie tereny, wydzierane morzu od czasów Henryka IV, posępne. Zdarzają się obejścia malutkie, z zewnętrznego wyglądu nędzarskie. Ani drzewka przy nich, ani krzewu.

Wandea jest uboższa od wielu innych departamentów Francji. Tak samo było w XVIII stuleciu. Przodkowie ludzi do dzisiaj mieszkających pod strzechami podnieśli oręż przeciwko rewolucji głoszącej „Wojnę pałacom, pokój chałupom”.

Francuzi z niemałym zapałem skoczyli do gardeł innym Francuzom.

Na szczycie wieży Saint-Michel-Mont-Mercure panie musiały oburącz przytrzymywać kapelusze, tak wiało od strony zachodniego horyzontu, który przedstawił się naszym oczom w postaci nisko i szeroko rozciągniętego pasma siwej mgły. Gdy powietrze jest bardziej przejrzyste, widać stąd pewnie Atlantyk.

Wiatr i ocean stanowiły nadzieje powstańców. Wandejczycy nie poprzestali na zaciekłej walce we własnych parafiach. Przedsięwzięli jedyną w swoim rodzaju, straszną w przebiegu i tragiczną w skutkach wyprawę, mającą na celu zdobycie portu, do którego mogłaby wygodnie zawinąć flota wojenna króla Anglii.

------------------------------------------------------------------------

ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI KSIĄŻKI

------------------------------------------------------------------------Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby...

A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce _Myśli o dawnej Polsce_. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.

.

Przemijają Jagiellonowie na polskim tronie, umiera bezpotomnie ostatni męski potomek Zygmunta Starego i Bony – Zygmunt August. Przed szlachtą i magnaterią staje widmo bezkrólewia. Walezjusz decyduje się objąć polski tron, ale bardziej go kusi tron francuski. Przy drugim sejmie elekcyjnym w ciągu roku widać oznaki paniki. Na planie pojawia się książę Siedmiogrodu. To czas Anny, siostry Zygmunta Augusta, która przez ponad 50 lat swego życia stała w cieniu wielkich spraw królestwa. Czy zdała egzamin z panowania? Czy starczyło jej sił i energii, by Rzeczpospolitą prowadzić w czas zawieruchy?

W książce _Ostatnia z rodu_ przyglądamy się z bliska losom Anny Jagiellonki podpartym ogromną historyczną znajomością epoki Pawła Jasienicy.

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz – zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

.

_...Autor umieszcza swe uwagi w szerokim kontekście dziejowym wczesnego średniowiecza polskiego. Przytaczając fragmenty kronik, ukazuje realia dawnej epoki, wydarzenia polityczne i przede wszystkim zwraca uwagę na ich znaczenie dla kształtowania się świadomości zbiorowej Polaków, na wartości ważne dla ich wspólnoty – wolność, niepodległość, przywiązanie do własnej ziemi i własnej tradycji. Obszerny komentarz, jakim autor okrasił teksty (tłumaczone z łaciny przez znakomitych specjalistów), stanowi przyczynek do poznania i lepszego zrozumienia potrzeb naszego społeczeństwa także w tysiąc lat później._

_Cenimy pośród naszych wielkich rodaków Stanisława Konarskiego za to, że „ośmielił się być mądrym”. Paweł Jasienica „ośmielił się być odważnym”, pomagał przyswajać rodakom treści niemieszczące się w ówczesnym kanonie oficjalnej historii Polski. Pokazywał wydarzenia, które krzepiły serca ludzi w czasach niewoli, opowiadał się za tymi wartościami, które uważał za istotne dla państwa, dla narodu. Nie był bowiem bezkrytycznym sprawozdawcą idei zawartych w owych trzech kronikach. Wyjaśniał je, omawiał, nierzadko krytykował, często polemizował z ich autorami. Stawiał też pytania, które i dziś skłaniają do refleksji..._

Profesor Henryk Samsonowicz

.

Nie doczekał się potomków ostatni z Jagiellonów. Zygmunt August zakończył historię litewsko-polskiej dynastii. Została jedynie siostra Anna, ale powierzyć jej korony się nie zdecydowano. W ciągu niespełna roku spisano Pacta Conventa i wysłano propozycję pretendentowi. Przyjechał, koronę wziął i po roku uciekł. Panowie i sejm radzili, to do nich należał jeszcze głos decydujący, który już niedługo całkiem straci swoją wagę. Tym razem wybrali znakomicie, ale to niestety ostatni dobry wybór.

Na kartach _Rzeczpospolitej Obojga Narodów_ staje nad przed oczyma ogrom błędów, jakie poczynili nasi przodkowie; Paweł Jasienica punktuje je prawie wszystkie, przedstawiając niezbite dowody i fakty. Zaniechanie reform, z jednej strony fanatyzm, z drugiej zaś bezwład, brak strategicznych koncepcji, brak hierarchii potrzeb i brak politycznego słuchu Wazów zrujnowały dotychczasowy porządek i zepchnęły w ruinę myśl reformatorską i polityczną swoich czasów. Jeszcze siła była, ale nogi już gliniane...

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, znawcę wybitnego polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

.

Mści się nierozwiązana kwestia Rusi Kijowskiej. Wybucha powstanie, na którego czele stoi Chmielnicki z Kozakami. Krwawa ta wojna domowa, tysiące ofiar po jednej i po drugiej stronie. A król, bezradny i bezzębny, nie słucha nikogo wiedziony planami magnatów ruskich i litewskich. Donikąd to prowadzi.

W granice wkracza Rosja, trzeba będzie oddać Smoleńsk, Kijów i Ukrainę Zadnieprzańską.

Rok później będzie jeszcze gorzej. Potop szwedzki – najbardziej niszczycielski i śmiercionośny konflikt w historii Rzeczypospolitej wywołany nierealnymi mrzonkami i zapędami Wazów.

Łamie się kraj, wyniszczony i ograbiony, zmęczony ciągłymi wojnami, które wydarzać się nie musiały. Nie ma już porządnego państwa, nie ma już porządnych sejmów, jest liberum veto, jest król i magnaci, nikt inny nie decyduje.

I tylko na chwilę jaśniejsza gwiazda świeci w Wilanowie, ale i on nie da już rady uzdrowić Rzplitej. Idzie ku upadkowi...

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

.

No i staje się nieuchronne... Gnuśni Wettynowie i gnuśny naród, skłócona, skorumpowana magnateria, sprzedajna szlachta – to tak się dzieje w Rzplitej. A jednak światełko nadziei nie gaśnie. Pięknie rozkwita Oświecenie za ostatniego króla, zachwyca bogactwem i jasnością myśli. Naród bierze się do porządków... tylko dlaczego tak późno, za późno... Krzątanina wokół spraw publicznych – edukacji, wojska, budżetu, praw mieszczan i chłopów – napotykają marsowe oblicza Wielkiej Katarzyny i Fryderyka. Ostatnim wysiłkiem przyjmie Rzeczpospolita swoją Konstytucję – ale na bardzo krótko, na rok! Zerwie się jeszcze do boju wraz z Kościuszką, ale już nie da rady. I powoli będzie zmierzać ku wymazaniu z mapy Europy...

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij