-
nowość
-
promocja
Rozwikłaj swoje emocje - ebook
Rozwikłaj swoje emocje - ebook
Ile razy słyszałeś: „Nie daj się ponieść emocjom”? A co, jeśli właśnie one mogą być drogowskazem prowadzącym cię do Boga i innych ludzi?
Jennie Allen w swojej nowej książce pokazuje, że emocji nie trzeba tłumić ani naprawiać – trzeba je poczuć i zrozumieć. Opierając się na badaniach naukowych, biblijnej mądrości i własnym doświadczeniu, autorka uczy, jak:
• rozpoznać i nazwać emocje, a następnie poprzez pięć prostych kroków dowiedzieć się, co z nimi zrobić;
• znaleźć uzdrowienie w miejscach, które od dawna bolą, i pozwolić, by Boża miłość przeniknęła twoje serce;
• żyć emocjonalnie zdrowo niezależnie od tego, czy jesteś osobą „bardzo wrażliwą”, czy taką, która zwykle nie okazuje uczuć.
Emocje są darem od Boga – kluczem do prawdziwego życia, które On dla nas przygotował. Czas je rozwikłać.
Jennie Allen amerykańska biblistka, blogerka, autorka bestsellerowych książek Uwolnij głowę i Znajdź sprzymierzeńców oraz podcastów o tematyce wiary. Założycielka organizacji IF:Gathering. Prywatnie żona Zaca i mama czwórki dzieci.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68536-42-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta książka zapewnia przestrzeń do uzdrowienia każdemu, kogo uczono rzeczy niepotrzebnych – lub wręcz szkodliwych – na temat odczuwania emocji. Moja koleżanka Jennie pomoże ci przestać tylko egzystować i zacząć naprawdę żyć. Nauczysz się, w jaki sposób twoje emocje mogą ci pomóc na nowo złączyć się ze Stwórcą i z samym sobą.
LYSA TERKEURST,
autorka bestsellerów „New York Timesa” i prezeska Proverbs 31 Ministries
Zauważ. Nazwij. Poczuj. Podziel się. Wybierz. Ten prosty model będzie ci towarzyszył przez resztę życia. Jennie Allen potrafi połączyć najwartościowszą wiedzę psychologiczną z piękną wizją chrześcijańskiej duchowości, dzięki czemu możemy wyjść daleko poza „odczuwanie własnych emocji”. Dowiesz się, w jaki sposób emocje zostały stworzone z myślą o relacjach, których tak bardzo łakniemy – z Bogiem, z innymi i z własną duszą. Pora przestać uciekać. Emocje, które napawają nas lękiem, stanowią ścieżkę do zdrowego ducha, którego wszyscy pragniemy.
JOHN MARK COMER,
autor bestselleru „New York Timesa” Practicing The Way
Rozwikłaj swoje emocje to przystępny przewodnik biblijny dla każdego, komu trudno zrozumieć emocje – czy to własne, czy innych. Nauczysz się nie tylko tego, jak zarządzać emocjami, ale także jak je w pełni odczuwać. Dowiesz się też, w jaki sposób uczucia, które mają źródło w Bogu, przynoszą błogosławieństwo nam i naszym bliźnim, a także umacniają Jego Kościół.
PHYLICIA MASONHEIMER,
założycielka i prezeska Every Woman a Theologian
My, ludzie, jesteśmy stworzeniami regulującymi emocje, gdyż stanowią one paliwo napędzające nas do działania. Oczywiście problem polega na tym, że nie jesteśmy zaznajomieni z nimi samymi ani z ich celami i rolami, które przewidział Bóg – a to przysparza nam niezliczonych cierpień. Jennie Allen brnie w głąb tych problemów pełna wrażliwości, ciepła i mądrości życiowej. W książce Rozwikłaj swoje emocje pokazuje nam wiarygodną mapę, dzięki której będziemy w stanie naprawdę współpracować z Bogiem – bo to On czyni nas ludźmi piękna i dobra, którymi pragnie, byśmy się stali.
CURT THOMPSON,
lekarz psychiatra, autor The Deepest Place i The Soul of Shame
Jennie Allen odpowiada na jedno z najważniejszych pytań, jakie stawia sobie współczesny człowiek: „Co ja mam zrobić z tymi emocjami?!”. Jest znakomitą przewodniczką, która pomoże ci zrozumieć, skąd się biorą emocje, co z nimi zrobić i jak oddawać cześć Bogu w procesie przetwarzania wszystkiego, co czujesz. W trakcie lektury wiele osób dozna głębokiego uzdrowienia i zyska tak potrzebne zrozumienie! Ta książka jest warta tysięcy godzin terapii.
JONATHAN POKLUDA,
pastor Kościoła Chrześcijan Baptystów Harris Creek, autor bestsellerów i gospodarz podcastu Becoming SomethingDwa lata temu odnalazłam drogę do niewielkiego grona osób oddanych temu, by żyć pełnią życia. To one pomogły mi na nowo odkryć swoje emocje.
Jess, Linds, James, Mel, Annie, Toni, doktor C. – dziękuję, że nigdy nie wyszliście z pokoju. Słowa te spisałam, przeżyłam i głęboko odczułam z powodu Jezusa, którego w Was spotkałam.
„I dam wam serca nowe
i ducha nowego tchnę do waszego wnętrza,
zabiorę wam serca kamienne,
a dam wam serca z ciała”.
(Ez 36, 26)
Boże, pragniemy, by nasze serca były kompletne,
żywe, bijące, czułe, wypełnione,
złączone z Tobą i bliźnimi.
Dopomóż nam.1
SKĄD _TO_ SIĘ WZIĘŁO?
W zeszłym roku nasza najstarsza córka, Kate, wyszła za mąż. Dzień ślubu był naprawdę jak z bajki: cudowna pogoda, sielankowa sceneria. Gdziekolwiek się obróciłam, widziałam twarze naszych najbliższych. Każdy szczegół zapierał dech w piersiach. Mój mąż Zac i ja kochamy naszego zięcia Charliego i całym sercem wspieramy ten związek. Tyle oczekiwań. Tyle wdzięczności. Tyle radości.
I wtem, po weselu, moje serce szybko rozpadło się na kawałki.
Oprócz całego dobra, jakie niesie za sobą ślub dziecka, wiąże się z nim też coś negatywnego, przed czym nikt nas nie ostrzega. Z chwilą, gdy Kate opuściła naszą rodzinę – tę, którą tworzyliśmy ja, Zac, jej bracia i siostra – ona i Charlie założyli własną, małą, dwuosobową rodzinę.
Cóż za zuchwałość.
A potem było tylko gorzej.
Kate i Charlie zaczęli snuć niedorzeczne marzenia – typowe dla większości dwudziestolatków. Używali takich słów jak przygoda, podróże, zabawa. Jeszcze nie tak dawno temu to samo mówiłam swoim rodzicom. Któregoś dnia przy obiedzie córka bezczelnie spojrzała na mnie i Zaca i jak gdyby nigdy nic rzuciła jakieś durne zdanie. Padła cała masa słów, które puściłam mimo uszu, i trzy sformułowania, które usłyszałam z całą pewnością: „do innego stanu”, „może za granicę”, „oczywiście nie na stałe, ale na kilka lat”.
Chwila. Co takiego?!
Czas? Przygody?
Czas przygody z dala ode mnie?
Ściany pokoju, w którym jedliśmy, zaczęły się przybliżać. Moja klatka piersiowa, która jeszcze chwilę temu wydawała się pasować do reszty ciała, skurczyła się o połowę – tak że nie była w stanie pomieścić bijącego serca. Drogi oddechowe się zacisnęły. W co ja się, u diabła, wpakowałam? Wiedziałam, że moja reakcja nie jest racjonalna. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale działo się ze mną coś, co brało górę nad rozsądkiem.
Wzięłam to na chłodno. Zmusiłam się do uśmiechu. Utrzymywałam kontakt wzrokowy z moim dzieckiem. „Tylko bez paniki, Jennie. Właśnie tak, właśnie tak”. Skupiłam się na spokojnym oddechu. Wiedziałam, że nie jestem sobą. A jednocześnie to byłam cała ja.
Na szczęście tego wieczoru nie wybuchnęłam. Nie zalałam się łzami. Nie zemdlałam ani nie wpadłam w furię, ani się nie załamałam. Przeszłam przez to w jednym kawałku. Ale temat wypływał podczas zwykłych rozmów z Kate także w ciągu kolejnych dwóch tygodni. Klatka piersiowa i drogi oddechowe znów mi podpowiadały, że to nie jest nic. O nie, to z pewnością było coś.
Na poziomie poznawczym rozumiałam, że chcę, by Kate i Charlie szli w świat, tworzyli własną piękną historię i nią żyli – cokolwiek to znaczy. Więc dlaczego moje ciało i serce nie były w stanie się dostosować?
NIE MOGĘ PRZESTAĆ CZUĆ
Pozwól, że zadam ci pytanie: Czy kiedykolwiek zdarzyła ci się nieadekwatna reakcja emocjonalna na sytuację, która nie powinna była tak dramatycznie na ciebie wpłynąć?
I jeszcze jedno: Czy zdarzyło ci się zatrzymać, żeby przemyśleć, jaka może być tego przyczyna?
Wszystko ma drugie dno. Nie jesteśmy prostymi stworzeniami. Nawet ci z nas, którzy postanowili wieść stabilne, pozbawione nadmiaru emocji życie, składają się z miliona małych momentów, które z nimi zostają. Momenty te kształtują to, kim jesteśmy, jak myślimy i jak reagujemy – i, owszem, również to, jak się czujemy – w danej chwili i w danych okolicznościach.
Jedną z wielu rzeczy, których się nauczyłam i którymi chcę się z tobą podzielić na kolejnych stronach, jest to, że te wzmożone reakcje opowiadają jakąś historię – historię o czymś, co przeżyliśmy. Wskazują na coś głęboko zakorzenionego, czego nie przepracowaliśmy w naszym sercu.
Doświadczamy czegoś, co ma na nas wpływ. Reagujemy na to, tłumiąc emocje, umniejszając je lub kompletnie je ignorując. Wtem przydarza się coś jeszcze, choćby błahostka, i tracimy kontrolę nad sobą. Wyżywamy się na bliskim. Dramatyzujemy. Wydzieramy się aż do utraty tchu.
I wtedy żałujemy tego, co zrobiliśmy.
Dlaczego nam odbiło?
Dlaczego poniżyliśmy współmałżonka?
Dlaczego upokorzyliśmy dziecko albo nakrzyczeliśmy na współlokatora?
Dlaczego dokonaliśmy tego niedorzecznego założenia, obwiniliśmy kogoś, zagroziliśmy mu i wybiegliśmy z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi?
O co tu chodzi? Co się za tym kryje?
Powiem krótko: mnóstwo rzeczy – tak mówią nauka i Biblia.
Gdzieś po drodze – może na podstawie tego, co usłyszałam w kościele, a może po prostu w okresie dorastania – nauczy-łam się, że nie powinnam być smutna, zła ani zalękniona. Miałam się czuć dobrze i tego samego oczekiwałam od innych. A może wzięło się to stąd, że zwyczajnie nie znoszę tracić kontroli. Kiedyś uważałam, że te emocje są zbyt przerażające, a zostawanie z tym, co trudne, jest… za trudne.
Za każdym razem, gdy doświadczam smutku, lęku, złości – czegokolwiek, czego w wyniku swoich uwarunkowań nie chcę odczuwać – mój mózg natychmiast rusza do boju, podobnie jak układ odpornościowy, kiedy zwalcza wirusa. Mózg atakuje emocję, ocenia ją, potępia i mówi, dlaczego nie powinnam w ogóle jej doznawać. Zapewnia, że wszystko będzie dobrze. Zakrzykuje wszelkie wskazówki dotyczące moich potrzeb – żebym wreszcie przestała czuć.
Co gorsza, czasami, kiedy ktoś dzieli się ze mną smutkiem, lękiem lub złością, powtarzam mu te same głupstwa.
Przepraszam.
To błąd, przepraszam. Twoje czy moje emocje nie są złem, które trzeba by było zwalczać.
Swoją drogą – nie da się zwalczyć emocji. Nawet jeśli jesteś największym „spychaczem” na świecie, wręcz ekspertem w spychaniu uczuć w głąb siebie – tak głęboko, że według ciebie nikt ich tam nie znajdzie – to powiem ci, że te emocje nie będą siedzieć cicho. Ludzie, którzy cię znają, wiedzą o ich istnieniu. Jeśli jesteś ze sobą szczery, ty też o nich wiesz.
Ta nutka złości na tatę, ten lęk przed odrzuceniem przez rodzinę, te usilne starania, które wyczerpują cię w szkole lub w pracy, ta zazdrość, która wkrada się za każdym razem, gdy jesteś u tej jednej koleżanki, ta gorycz, która pojawia się w trakcie rozmów o tym, dlaczego nie masz jeszcze dzieci, ta rozpacz, która ściska cię w dołku za każdym razem, gdy pomyślisz o śmierci ukochanej osoby. Wiem – wydaje ci się, że zamknąłeś je bezpiecznie w kartonie, by nie musieć ich więcej oglądać.
Lecz one nieuchronnie stamtąd wyskakują, kiedy najmniej się tego spodziewasz – na przykład przy miłym obiedzie, podczas którego twoja córka po prostu snuje piękne marzenia.
Niezależnie od sytuacji, która wywołała te emocje, następnego dnia lub tygodnia, a może jeszcze później, spojrzysz na katalizator – i swoją reakcję – z perspektywy czasu, myśląc: „Dlaczego, na miłość boską, to powiedziałem (zrobiłem)?”.
Zastanawiasz się: „Jakim cudem wstąpiły we mnie takie emocje?”. Myślisz, dlaczego nie zagrały fair.
Chcesz znać prawdę? One grają fair.
A w każdym razie grają przewidywalnie.
Ponieważ te emocje są uwikłane w coś bardzo realnego z twojej przeszłości lub teraźniejszości, coś, co z całą pewnością jest dla ciebie ważne – bez względu na to, czy masz gotowość się do tego przyznać.
Emocji nie można zwalczyć.
Nie można ich ignorować ani lekceważyć.
One próbują nam coś powiedzieć.
LĘK, KTÓRY KRYJE SIĘ ZA LĘKIEM
Chciałam pokazać się Kate z lepszej strony. W tym celu bez owijania w bawełnę opowiedziałam swojemu terapeucie o tym, co się dzieje w moim sercu i ciele za każdym razem, gdy wypływa temat wyjazdu córki. Spytał: „Jennie, kiedy po raz pierwszy doświadczyłaś emocji, którą odczuwasz, gdy Kate wspomina o wyprowadzce?”.
Umysł natychmiast podsunął mi pewną scenę. Znasz to uczucie? Nie starałam się przywołać tego konkretnego wspomnienia, ale w ułamku sekundy przyszło do mnie samo – i żądało, żebym się mu przyjrzała.
Stałam w długim, zimnym szpitalnym korytarzu tuż przed wejściem do sali, w której leżał mój mąż. W ciszy błagałam Boga, by mimo dość poważnych rokowań uratował Zacowi życie. „To niebywałe” – powiedział lekarz, spojrzawszy na wyniki pomiaru ciśnienia krwi. „Człowiek nie jest w stanie przeżyć przy tak niebotycznym ciśnieniu”. Mój mąż przeszedł lekki wylew i nie mógł sklecić zdania.
Mimo że zebrało się przy nim ośmiu wykwalifikowanych, doświadczonych lekarzy, żaden z nich nie potrafił stwierdzić, dlaczego ciśnienie wciąż rosło.
Chodząc w tę i z powrotem po sterylnych korytarzach szpitala, wysyłałam każdemu, komu na nas zależało, SMS-y o treści: „Proszę o modlitwę”.
Proszę o modlitwę.
Proszę o modlitwę.
Proszę o modlitwę.
O dziwo jakoś się trzymałam. Znasz teorię, która mówi, że stan szoku w obliczu kryzysu służy temu, żebyśmy kompletnie się nie załamali?¹ To tak jakby nasze ciała lub umysły (lub jedno i drugie) patrzyły na sytuację i mamrotały: „Słuchajcie, jeśli jej nie uspokoimy, nie wyjdzie z tego żywa”.
W czasie, kiedy Zac tkwił w szpitalu, miałam jasny umysł. Wyostrzoną pamięć. Świetny refleks. I cudem nie dałam się przygnieść swoim lękom.
Ale jest też druga część teorii o szoku, który osłania nas w początkowej fazie kryzysu: po jakichś czterdziestu ośmiu godzinach powłoka ochronna znika. Zaręczam, że to prawda, bo trzeciego dnia, kiedy Zac wracał do domu, kompletnie straciłam fason.
Lekarze wypisali go ze szpitala nie dlatego, że wyzdrowiał, ale dlatego że – poza zapisaniem kilku leków – nie byli w stanie nic więcej zrobić. Jego ciśnienie nawet nie zbliżało się do normalnego stanu, ale powiedzieli, że to wymaga czasu i długiego wypoczynku. „Jest chodzącym zawałem serca” – powiedział jeden z lekarzy bez krzty współczucia. „Musi odpoczywać, dopóki ciśnienie nie spadnie”.
Zac to wiedział.
Ja to wiedziałam.
Ale i tak nie byliśmy w stanie się uspokoić.
Jak można zachować spokój po usłyszeniu tak stresujących wieści?
„Odpocznij”.
„Zrelaksuj się”.
„Nie denerwuj się”.
Starał się.
Mnie z kolei ogarniał coraz większy lęk.
„On nie może odpocząć”.
„Nie może się zrelaksować”.
„Nie może przestać się denerwować”.
Leżałam w łóżku przy mężu, budząc się niemal co godzinę, żeby dotknąć jego piersi, sprawdzić, czy jego serce bije w stałym rytmie, czy Zac oddycha. Kiedy orientowałam się, że wszystko w porządku, wydawałam z siebie westchnienie ulgi.
Pierwszy pobyt w szpitalu prowadził do kolejnych hospitalizacji przeplatanych smutnym korowodem wizyt, podczas których specjaliści badali mojego męża, oceniali wyniki, ostrzegali, wydawali zalecenia i przepisywali kolejne leki.
„Nic mi nie jest” – upierał się Zac, kiedy ktoś pytał, jak się czuje. Ale widać było, że to nieprawda.
W którymś momencie tego bolesnego okresu spojrzał na mnie i powiedział: „To chyba dość poważne”. Jak gdyby dopiero to do niego dotarło.
„Hm, OWSZEM”.
„Tak myślisz?”
Tymczasem, mimo że z całych sił próbowałam powstrzymać lęk, on upominał się o swoje.
„Zamęczy się tym stresem”.
„Zamęczy się i dostanie zawału serca”.
„Zamęczy się, dostanie zawału serca i zostawi mnie samą”.
I o to właśnie chodziło: martwiłam się nie tylko stanem zdrowia męża. Bałam się, że stracę najlepszego przyjaciela. Stracę życie, które znałam. Stracę osobę, która opiekowała się całą rodziną.
Bałam się, że zostanę… sama.
Odpowiedź na pytanie terapeuty – „Kiedy po raz pierwszy doświadczyłaś tej emocji?” – pomogła mi zrozumieć, że póki nie uświadamiałam sobie tego związku, za każdym razem, gdy Kate mówiła o wyprowadzce i opuszczeniu mnie, moje serce, umysł, dusza czy jakakolwiek część mnie odpowiedzialna za uczucia, podświadomie zabierała mnie do tamtego pierwszego pobytu w szpitalu i okresu, który po nim nastąpił – do czasu, gdy byłam przekonana, że tracę Zaca.
Kiedy córka wyjedzie na jakiś czas w poszukiwaniu przygód, znowu zostanę sama. Gdzieś w głębi siebie wierzyłam, że wkrótce muszę stracić nie tylko Zaca, ale i córkę. I Charliego, mojego zięcia. I prawdopodobnie też pozostałą trójkę dzieci – Connera, Caroline i Coopera. Skoro dorosłość oznacza, że jedno dziecko odchodzi, to czy nie będzie tak ze wszystkimi?
Moja podświadomość wędrowała po tych miejscach, kiedy siedziałam naprzeciwko Kate przy zwykłym miłym obiedzie. Dlatego nie mogłam oddychać.
Jasne, że wszyscy mnie zostawią.
Będę sama do końca życia.
Wiem, zrobiło się dramatycznie. Gdybym w tamtym momencie była tego świadoma, podjęłabym racjonalną decyzję, że nie dam się wkręcić w tę spiralę. Utwierdzałabym się w przekonaniu, że nie stracę wszystkich. Ale emocje często nie działają racjonalnie. Objawiają się w blasku chwały i czegoś żądają.
Byłam splątana lękiem, do którego do końca się nie przyznawałam i którego kompletnie nie rozumiałam.
Pozostaje pytanie, co miałam z tym uczuciem zrobić.2
WSZYSCY JESTEŚMY ZAWIKŁANI
Należy wspomnieć, że samo uświadomienie sobie nieprzyjemnych emocji związanych z marzeniami Kate i zatrzymanie się, by to wszystko przemyśleć, były dla mnie dość przełomowe.
Jeśli czytałeś którąś z moich poprzednich książek, prawdopodobnie zdążyłeś się już oswoić z tonem typu „trzeba to naprawić”, który przewija się przez większość mojej twórczości. Z natury jestem „naprawiaczką”. Kocham rozwiązywać problemy, czy to własne, czy innych. Lubię zadawać tysiące pytań, żeby dojść do sedna tego, co tak naprawdę się dzieje, po czym podsuwam przydatne – mam nadzieję, że nie przerażające – rozwiązanie płynące z Biblii. Serio, jeśli życie przypomina szkołę, to ten proces jest dla mnie jak długa przerwa.
Pomaganie ludziom w rozwiązywaniu problemów było dla mnie kluczową motywacją do napisania wielu poprzednich książek. Z tego samego powodu założyłam IF:Gathering – organizację non profit zajmującą się wspieraniem rozwoju wiary i poczucia wolności.
Przez sporą część dorosłego życia uwielbiałam ten aspekt mojej osobowości, mojego podejścia. Sądziłam, że to coś wspaniałego. To znaczy, chyba zgodzisz się ze mną, że życie jest pełne problemów. Któż ich nie ma? A skoro jest ich pod dostatkiem, to nie ma nic lepszego niż osoba, która pomoże ci je rozwiązać, prawda?
Uważałam swoją naturę „naprawiaczki” za dar – dar duchowy. Ale w ciągu ostatnich kilku lat mojej podróży ku rozwikłaniu własnych emocji zaczęłam widzieć różne rzeczy w zupełnie innym świetle.
Po prawdzie byłam tak zajęta naprawianiem, że zaniedbałam emocjonalną część siebie. Jak już wspomniałam, za każdym razem, gdy doświadczałam smutku, lęku, złości – tak naprawdę każdej niepożądanej emocji – mój mózg natychmiast przechodził w tryb walki, zdeterminowany, by odeprzeć to uczucie. Kierowałam myśli do walki z emocją, by ją potępić i wytłumaczyć samej sobie, dlaczego w ogóle nie powinnam jej przeżywać.
Działałam szybko i skutecznie.
Zresztą komu potrzebne są emocje?
Nie pozwalałam sobie poczuć tego, co tak naprawdę czułam. Nie pozwalałam innym ludziom w moim życiu poczuć tego, co oni tak naprawdę czuli. Okazuje się, że nie sposób odczuwać emocje, kiedy jesteś pochłonięty ich naprawianiem.
Rozpoznanie tej prawdy o sobie wzbudziło we mnie wiele pytań. Na przykład dlaczego tak chętnie naprawiam sytuacje, dostosowuję okoliczności i zmieniam ogólne podejście do życia zamiast odczuwać emocje, jakie to wszystko ze sobą niesie? Dlaczego nieustannie przeskakuję nad analizą prosto do działania? Dlaczego najwyraźniej mam alergię na autorefleksję? Co obawiam się znaleźć?
Masz podobnie?
Może wykażę się zbytnią arogancją, ale podpowiem ci: masz podobnie – wiem to. Jestem przekonana, że ty też masz tendencję do uciekania przed badaniem własnych emocji.
Pokusa rozwiązywania problemów zamiast pobycia z nimi to część naszego człowieczeństwa – to ona przez wieki utrzymywała nas przy życiu. Jeśli rozwścieczony dzik siedzi ci na ogonie, to lepiej uciekać, prawda? Nie było czasu na zastanowienie, co się dzieje w sercu i umyśle, kiedy w piersi wzbierał lęk. Więc nauczyliśmy się biec przed siebie. Nauczyliśmy się uciekać i nie oglądać się za siebie. Nie było czasu dojść do tego, jak się czujemy, inaczej dzik by nas dogonił i stratował.
Jak już wspomniałam, bardzo ceniłam swoje podejście, uważałam je za coś przydatnego.
Ale w ciągu ostatnich kilku lat, odkąd uczę się słuchać, co moje emocje próbują mi powiedzieć, odkryłam prawdę, która zmieniła dla mnie wszystko: Emocje nigdy nie były po to, by je naprawiać; emocje są po to, by je czuć.
Przez długi czas – szczerze mówiąc, za długi – nie rozumiałam tego. Nie podobało mi się to, co emocje ze mną robiły. To przez nie mnie mdliło, kiedy byłam zdenerwowana lub przestraszona. To przez nie ściskało mnie w piersi na myśl o przyszłości, której nie mogłam kontrolować. To przez nie łzy nabiegały mi do oczu, gdy któreś z dzieci odzywało się do mnie szorstkim tonem. A skoro emocje są winne takim przykrościom i cierpieniom, dlaczego miałabym pozwalać im wchodzić i robić, co im się żywnie podoba?
Moje uczucia próbowały mi powiedzieć coś ważnego, ale ja myślałam, że starają się przejąć nade mną władzę. Nie miałam zamiaru do tego dopuścić.
Twoje emocje nie próbują cię kontrolować – one próbują ci coś powiedzieć.
Moje podejście „naprawiaczki” dawało mi poczucie bezpieczeństwa – a przynajmniej tak mi się wydawało. Pozwalało mi uciekać od emocji i pomagać osobom, które również uwielbiały to robić. Przez całkiem długi czas ta strategia się sprawdzała. Nauczyłam się wypierać większość emocji. Nauczyłam się zaprzeczać temu, jak naprawdę się czuję.
Kiedy ktoś w pracy powiedział coś, co mnie zraniło, udawałam, że wszystko w porządku, a mimo to co wieczór rozmyślałam o tym przed zaśnięciem.
Gdy dzieci wracały do domu po ciężkim dniu w szkole, starałam się je skłonić do tego, by zapamiętały dobre rzeczy, zamiast usiąść z nimi i towarzyszyć im w cierpieniu.
Kiedy czułam złość do męża, udawałam, że wszystko okej, i szłam dalej, tylko po to, by kilka tygodni później stracić panowanie nad sobą z powodu nagromadzonych żalów.
Nawet kiedy spędzałam idealny dzień z bliskimi, jeśli pojawiło się szczęście lub radość, czułam ukłucie poczucia winy, że zaniedbałam inne rzeczy, które wymagały mojej uwagi.
Zawsze wmawiałam sobie, dlaczego nie powinnam się czuć w dany sposób, a potem spychałam te uczucia w głąb i robiłam swoje.
Minus? Nikt nie wiedział, co tak naprawdę się ze mną dzieje.
Nikt – w tym ja sama.
DŁUŻEJ TAK NIE MOŻNA
Parę lat temu wpadłam w emocjonalny dołek, z którego nie bardzo umiałam się wydostać. Ten okres stał się właściwie katalizatorem do napisania tej książki. Podobnie jak wiele osób, po pandemii nie byłam pewna, jak dalej wieść szczęśliwe życie w tak chaotycznym i nieprzewidywalnym świecie. Któregoś wieczoru spojrzałam na Zaca i powiedziałam: „Dłużej już nie wytrzymam. Coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale nie mogę tak dalej żyć”.
Wpadłam w otępienie.
Praca, dzieci i życie były wymagające, a przetrwanie pandemii z jej niepewnościami i niewiadomymi trochę nas wyczerpało. Byłam zmęczona, ale…
Nie byłam zdenerwowana.
Nie byłam smutna.
Nie byłam wściekła.
Nie byłam poirytowana.
Nie byłam szczęśliwa.
Nie czułam nic. I o to właśnie chodziło.
Pamiętam, jak większość poranków spędzałam w fotelu z Pismem Świętym na kolanach. Kocham czytać swoją Biblię. Zawsze kochałam słowo Boże. Ale kiedy tak siedziałam w nadziei, że znajdę natchnienie, moje serce pozostawało nieobecne i zimne. Wiedziałam, że coś jest nie w porządku i że muszę się dowiedzieć co, ale rozwikłanie tej plątaniny wydawało się niemożliwe. Skręcało mnie w żołądku. Ściskało w klatce piersiowej. Kuliłam ramiona. Często głośno wzdychałam. Były to oznaki nieprzepracowanych emocji, ale wówczas tego nie wiedziałam. Nie zdawałam sobie również sprawy – choć teraz zaczynam to rozumieć – że znalazłam się w najlepszym możliwym położeniu: w Bożej obecności, gdzie jedynym uczuciem, do którego wydawałam się zdolna, było zwyczajne pragnienie uzdrowienia i wzrostu.