- W empik go
Rtęć - ebook
Rtęć - ebook
Maja Nowicka to ambitna pani oficer policji, dla której praca jest najważniejsza. Artur Konop to gangster przez duże G, mający w kieszeni władnych tego kraju. Pewnego dnia ich drogi przecinają się na skutek zwykłego przypadku. Ale czy na pewno?
Łączy ich wiele, a dzieli jeszcze więcej. Od pierwszego spotkania los zrzuca na nich wiele
sprzeczności, co powoduje, że zaczynają robić rzeczy, których wcześniej w życiu by nie
zrobili. Mają podobne priorytety, a jednak zupełnie inne, za to obydwoje wierzą w jedną z
cnót – prawdę. Można by powiedzieć, że z tej mąki chleba nie będzie, jednakże nadejdzie
moment, w którym Maja i Artur będą musieli połączyć siły, aby skutecznie walczyć z wrogiem
– ze sobą nawzajem.
„Rtęć” jest inwokacją serii Paradoks Cnót – historii kryminalnej o zabarwieniu erotycznym,
osadzonej w realiach polskiej gangsterki.
Farion i Gostyński to duet, który łączy dwa kompletnie przeciwstawne światy, pokazując, że nie wszystko jest takie, na jakie się kreuje. Wzburza, stawiając szalę gdzieś na granicy prawa, zdrowego rozsądku i uczuć. Chwyta za serce, pokazując, że nie ma właściwego podziału na dobrych i złych, by później rozpalić czytelnika do czerwoności niegasnącym pożądaniem.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67520-01-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są w życiu takie chwile, które chcielibyśmy powtórzyć. Są też takie, których nigdy więcej nie chcielibyśmy doświadczyć.
Zdarzają się momenty zwątpienia i sytuacje upewniające nas w tym, że to, co robimy, jest jedynym słusznym posunięciem.
Istnieją ideały, w które wierzymy, trzymając się ich jak ostatniej deski ratunku. Nawet gdyby ta wiara miała nas doprowadzić do nicości.
Problem pojawia się wtedy, gdy najcenniejsza z cnót staje się najcięższą do uniesienia i ciągnie za sobą sprzeczne wnioski.
A wszystko zaczęło się od rtęci…1
MAJA
Siedzę za śmietnikiem przy knajpie, w obskurnej dzielnicy Brochów. Cuchnie tu niesamowicie, a ja mam wrażenie, że zamiast kebabów sprzedają tutaj psy zmielone z budami i łańcuchami. Robota marzeń po prostu. Można powiedzieć, że jestem teraz niczym przyczajony tygrys lub ukryty smok. Tak, może walnę sobie tatuaż Tygryska z Kubusia Puchatka, bo przecież znajdę jeszcze kilka centymetrów kwadratowych gdzieś na moim przedramieniu po zewnętrznej stronie. W sumie to byłby pierwszy facet na mojej ręce obok samych panienek. Przewracam oczami na tę myśl. Przecież mój tatuator by mnie wyśmiał.
Kręcę głową i zerkam w lewo. Ten pajac, Romek, czai się za rogiem, podskakując, jakby miał pełny pęcherz. Jego długie do ramion, wyblakłe i poszarpane blond kudły falują niczym w reklamie lakieru do włosów. Dorosły facet, a zachowuje się jak dziecko, do tego nieznośne. Poza tym jest debilem i aż dziw, że przeszedł psychiatrę przy przyjęciu do policji. No chyba, że to zasługa jego wujaszka, który siedzi w głównej. Ale czy nadstawiałby własną głowę, by wbić takiego kretyna w szeregi cebeesiu we Wrocławiu? Szczerze w to wątpię.
Nagle z rozmyślań wyrywa mnie pisk metalowych drzwi wychodzących z zaplecza knajpy, gdzie trwa obława. Poprawiam się nieco, czując drętwienie łydek od ciągłego kucania. Unoszę lekko jedną stopę, potem drugą, a gdy przyciskam ją do podłoża, słyszę cichy trzask. Zerkam w dół i zauważam rozdeptany termometr. Kawałki szkła i kulki rtęci rozsypały się po ziemi. No co za ludzie! Jak można wyrzucić do zwykłego śmietnika termometr rtęciowy? Odchylam głowę lekko w tył i wracam spojrzeniem przed siebie, jednocześnie przygryzając kolczyk w języku. Odbezpieczam swojego walthera P-99 i skupiam się w pełni na metalowej płycie, ignorując fakt zanieczyszczenia środowiska i wciąż skaczącego z tyłu Romka. Czy on wlazł w mrowisko?
I kiedy te drzwi wreszcie stają otworem, a z nich wychodzi kurier zbierający haracze, następuje czas na uderzenie. Wstaję na równe nogi. Nagle słyszę za sobą stłumione wołanie i łoskot metalu.
– Stój…
Obracam się i widzę Romka wybiegającego zza muru w podskokach, dosłownie. Wszystko byłoby fajnie, gdyby broń nie wypadła mu z ręki i nie narobiła hałasu, upadając i sunąc na kilka metrów przed nim po poniemieckiej kostce brukowej.
– Ja pierdolę – jęczę pod nosem.
Wysuwam nogę i przydeptuję przesuwającego się obok mnie glocka, a w oddali słyszę trzask drzwi i głośne „kurwa”.
– Stój, policja! – wrzeszczę na całe gardło, jednocześnie ruszając w pościg za kurierem.
Nigdy nie lubiłam biegać, więc nie wiem, co ja ostatecznie robię w policji. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem dość szybka, a teraz jeszcze wściekła na tego debila, a to dodaje mi motywacji i adrenaliny i zmniejsza tym samym szanse uciekiniera. Oczywiście nie strzelam, to nie amerykański film. Tu nie wystarczy krzyknąć i od razu machać pukawką. Tak się składa, że żyjemy w Polsce, w kraju, który jest popieprzony pod względem wszelakich przepisów. A co nowego wejdzie, burzy tylko względny spokój i przyzwyczajenia, nie zapominając oczywiście o tym, że jeden paragraf zaprzecza drugiemu.
Myśląc sobie o tym, o czym myśleć nie powinnam w trakcie pościgu, przemykam przez kolejne skrzyżowanie. Sukinsyn jest dobry. Widać na kurierów wybierają tych szybszych, co by mogli lepiej uciekać. Chociaż właścicielowi tego obskurnego kebaba też należałoby dać po pysku. Nie słucha, jak się do niego mówi „nie dawaj”. Jakby był kobietą, to też tak chętnie dawałby każdemu, kto do niego przychodzi?
– Kurwa – mruczę sama do siebie już nieco zasapana. – Maja, oczyść umysł i skup się na robocie. Nie, na pracy. Ja pierdolę, ale ja jestem popieprzona.
Z głębokim postanowieniem poprawy dostaję turbodoładowania w nogach i przyśpieszam. Typek skręca, chowając mi się za rogiem, ale ja wiem, dokąd zmierza. Obieram więc dobrze mi znany kierunek i biegnę prosto, by po chwili przebiec przez sporych rozmiarów dziurę w płocie, zahaczając o drut rękawem przydługiej bluzy. Jestem już o krok bliżej celu. Kurier właśnie zeskakuje z metalowego ogrodzenia i, kompletnie mnie nie zauważywszy, pada na kolana. Mam cię, misiu złoty! W dwóch krokach jestem przy nim.
– Stój! – wołam i chwytam go za kurtkę, by zebrać tego sprintera z ziemi.
Ten nagle wyszarpuje mi się z rąk, odpycha mnie i zrywa się z miejsca. To sprawia, że kompletnie wychodzę z siebie. Niewiele myśląc, wykonuję kopnięcie w przód, stopą uderzając go gdzieś pomiędzy kręgosłupem lędźwiowym a łopatkami. Chłopak pada jak długi, a ja od razu przygniatam go kolanem, jednocześnie zakładając dźwignię.
– Jak ja nie lubię się powtarzać – mówię, zatrzaskując kajdanki na jego nadgarstkach.
– Tutaj jesteś! – słyszę za sobą głos Romka. – Nie mogłem cię dogonić – dodaje zasapany, na co spoglądam na niego zdziwiona.
– Biegłeś cały czas za mną?
– Nie, no coś ty – zaprzecza, patrząc na mnie, jakbym była kosmitą. – Jechałem radiowozem, ale te twoje wszystkie skróty…
– Dobra – przerywam mu wywód, wstając, po czym szarpię kuriera. – Wsadź go do auta – rzucam, nawet nie patrząc na tego imbecyla, ponieważ zauważam sporo krwi na swojej lewej dłoni.
Na szczęście Romek nie dyskutuje i odbiera ode mnie chłopaka. Ten zerka na mnie i uśmiecha się szyderczo, po czym posyła mi całusa. Przewracam tylko oczami. Boże, widzisz i nie grzmisz.
Na komendę docieramy po półgodzinnym slalomie w korkach. Wdrapujemy się na drugie piętro i już na korytarzu patrzą na nas jakoś dziwnie. Cóż, Romek prowadzi kuriera, na którego polowaliśmy dwa miesiące. Tygodnie śledzenia, dziesiątki dni w terenie i zarwanych nocy, aż wreszcie go dopadliśmy. Sama bym tak patrzyła.
Ledwie zauważalnie kręcę głową, dociskając trójkątną chustę do rany na dłoni. Paradoksalne albo nawet żenujące jest to, że w apteczce samochodu policyjnego była tylko chusta i paczka prezerwatyw. Ale to Romek odpowiada za pojazd, więc wcale mnie to nie dziwi.
– Nowicka i Rawicz do mnie! – rozbrzmiewa nagle głos szefa naszego wydziału, na co oboje przystajemy w miejscu.
Nie wiedzieć skąd, ktoś pojawia się obok i odbiera od nas aresztanta. Nie zwracając uwagi na Romka, od razu skręcam w stronę gabinetu, wprost w paszczę lwa. Kiedy wchodzę do środka, zatrzymuję się na widok szefa siedzącego w swoim fotelu z posępną miną. Jest zły. Nie, wściekły, a to nie wróży nic dobrego.
– Co wy odpierdalacie? – rzuca, gdy tylko mój, pożal się Boże, partner staje obok.
– Aresztowaliśmy kuriera – odpowiada Romek, przez co spoglądam na niego z politowaniem. – Co szef…
– Biegacie po mieście – przerywa podinspektor, a na czole pojawia mu się żyła. – Jeździcie po chodnikach, taranujecie stoiska z jabłkami. To nie CSI kryminalne zagadki czegoś tam!
– Co? – wyrywa mi się, na co szef rzuca we mnie gromami z oczu.
– To miała być szybka akcja! – podnosi głos, wstając z fotela, i obchodzi biurko. – Tygodnie przygotowań, a tu taka wtopa!
Patrzę na niego kompletnie skonsternowana. Nie rozumiem, miałam go zatrzymać, zatrzymałam. O jakich jabłkach on gada? Już mam się odezwać, kiedy ten wyciąga w naszą stronę telefon komórkowy, a na nim puszcza jakiś film.
– To nagranie krąży po sieci od czasu waszego pościgu – tłumaczy, nieco schodząc z tonu.
Na ekranie można dostrzec jakiś amatorski filmik. Mrużę nieco oczy. Widzę tam biegnącego kuriera, za nim mnie, choć jest to słabe ujęcie, a ja rozpoznaję siebie tylko dlatego, iż wiem, że to ja. To i dobrze. Po chwili operator obraca się o jakieś sto pięćdziesiąt stopni, a na pierwszy plan wpada nasza fura, którą prowadzi nie kto inny, jak Roman Rawicz we własnej osobie. Auto sunie chodnikiem, ludzie uciekają i po chwili film się kończy. Można by się zastanowić, czy operator tej kamery nie został potrącony, ale biorąc pod uwagę fakt, że oglądamy ten filmik, musi żyć.
– Nikt miał o tym, kurwa, nie wiedzieć! – wydziera się, aż podskakuję.
– Szefie – zaczynam, czując wzrost ciśnienia, i zaciskam pięści, chowając kciuki pod palce. – Wszystko zostało wykonane zgodnie ze sztuką…
– Kabaretu chyba – przerywa mi i rusza z miejsca, by zamknąć drzwi gabinetu, które ciągle były otwarte. – Nowicka, krwawisz. – Przypomina mi o mojej lewej dłoni, na którą zerkam, jakbym chciała się w tym upewnić. – Idź to opatrzyć i wróć do mnie za pół godziny – dodaje. Na powrót otwiera drzwi i wskazuje mi je głową. – Rawicz, ty zostajesz.
Wściekła na maksa opuszczam gabinet szefa. Świetnie, Romcio teraz naopowiada bajek, jak to się starał, by złapać kuriera.
– Aresztowaliśmy kuriera – burczę sama do siebie, przewracając oczami. – Co za debil. Przez niego cała akcja jest położona. Podinspektor ma rację, nikt nie miał nic wiedzieć. Mieliśmy zgarnąć leszcza pod lokalem, nie zwracając na siebie uwagi. Cicho i spokojnie. A ten pajac najpierw skakał jak poparzony, a potem bawił się w policjantów i złodziei.
Bez słowa przechodzę pół piętra, aż docieram do socjalnego. Nie jest to stołówka niczym filmowa kantyna z pięknie ułożonymi stolikami i ogromną ilością miejsca. To małe pomieszczenie z jednym stolikiem i dwoma krzesełkami, a meble pamiętają przynajmniej Gierka. Jedno co tu jest dobre, to konkretnie wyposażona apteczka, którą właśnie sięgam z wieszaka. Kurczę, rzeczywiście konkretnie krwawię i aż dziw, że nawet nie poczułam, kiedy to się stało.
– Może pomogę? – słyszę za sobą dobrze mi znany męski głos.2
ARTUR
Kilka dni wcześniej
Życie staje się dla mnie pętlą, która coraz bardziej zaciska się wokół mojej szyi. Czuję, jak powoli tracę oddech. Nie jestem w stanie głęboko odetchnąć. Duszę się codziennością za sprawą przeszłości. Każdego dnia wkładam na siebie maskę, maskę dawnego Artura Konopa, gangstera, biznesmena, a dla niektórych po prostu przyjaciela.
Niewyobrażalnie ciężki jest poranek po zażyciu garści proszków nasennych, ale bez nich nie byłbym w stanie zasnąć. Demony przeszłości nie chcą mnie opuścić. Nie potrafię oddzielić kiedyś od dziś.
Żałoba nie zwalnia mnie w żaden sposób z obowiązków. Wiem, że nadal jestem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale i za innych. Chwilami jednak chciałbym się położyć i nie wstawać. Brakuje mi celu, czegoś, co zajęłoby moją głowę i pozwoliło w spokoju pozbierać pędzące myśli.
Nie wiem nawet, jak tego wieczoru znajduję się w klubie, przecież nigdy nie lubiłem tego typu miejsc. Siedzę przy barze i popijam drinka. Zwykle wybieram piwo, najlepiej takie lokalnej produkcji, zimne i wyraźne w smaku, ale dzisiaj potrzebuję czegoś mocniejszego.
Rozglądam się po sali pełnej roznegliżowanych kobiet. Tylko po co? Nigdy nie interesowały mnie przelotne znajomości, jednak jestem tutaj, więc nie będę odwracał wzroku. Piękno kobiecego ciała w miejscach takich, jak to schodzi na drugi plan. Kobiety pozbawione cnót, ale przy tym olśniewające – paradoks. Z zewnątrz piękne, a wewnątrz brzydkie.
Kątem oka widzę, że ktoś staje przy barze niebezpiecznie blisko mnie. Kładę dłoń na klamce schowanej pod marynarką i czekam. Nigdy nie pozwalam na przypadki. Widzę, jak jegomość odwraca się w moją stronę i bacznie mi się przygląda.
– Czego? – rzucam oschle.
– Pan Śnieg? – pyta, rzucając przynajmniej dobrze wyartykułowany przedrostek.
– Zależy, kto pyta i po co? – odpieram.
Dopiero teraz zaczynam mu się uważniej przyglądać. Na pierwszy rzut oka widać, że jest człowiekiem, można by powiedzieć, grubo zakorzenionym w półświatku. Dobrze zbudowany, wysoki, no i te tatuaże przykryte pod mankietami koszuli. Tak jak ja próbuje ukryć swoją prawdziwą naturę.
– Benek jestem – mówi, wyciągając dłoń w moim kierunku.
– Co cię do mnie sprowadza, Benek? – pytam, podając mu rękę.
– Wyjaśnię, tylko przejdźmy w bardziej ustronne miejsce. – Rozgląda się po sali. – Nie chciałbym, żeby ktoś nas podsłuchał – dodaje po chwili.
Spoglądam w kierunku wejścia na moich chłopaków. Widzę, że są gotowi do działania, ale odwołuję ich przeczącym gestem głowy. W przypadku, gdyby ten Benek chciał spróbować czegokolwiek, poradzę sobie sam.
Idziemy razem do prywatnego pokoju. Po drodze przybysz łapie ze sobą kilka tancerek i prowadzi je z nami. Też mi prywatność. Dziwki nigdy nie potrafią dochować tajemnicy. Idę, choć i tak wiem, że niczym nie zdoła mnie zainteresować.
Wchodzimy do pomieszczenia, w środku stoją obskurne welurowe kanapy. Wolę nie myśleć o tym, co wcześniej się tutaj działo. Siadam naprzeciwko Benka, a on od razu bierze jedną z kobiet na kolana. Drugiej każe iść do mnie.
Spoglądam na nią wymownie, nie pozwalając jej podejść. Takie znajomości mnie nie kręcą.
– Benek… – zaczynam i łapię głośno powietrze w płuca. – Masz pięć minut, żeby mnie zainteresować.
Widzę, jak zaczyna się kręcić na fotelu. Momentalnie zrzuca z siebie tancerkę, pochyla się nade mną i próbuje otworzyć gębę, z której na początku wychodzi jedynie głucha cisza.
– No dalej, dalej – zachęcam go. – Straciłeś już trzydzieści cennych sekund – mówię.
– Jest robota do zrobienia, a z tego, co udało mi się dowiedzieć, to tylko pan posiada wystarczające środki i koneksje, żeby to przeprowadzić we Wrocławiu – wyjaśnia wreszcie.
– Nie wiem, kto mógł coś takiego wymyślić – odpieram ostrożnie. – Jestem zwykłym biznesmenem – dodaję, wzruszając ramionami, i rozsiadam się wygodnie w fotelu.
– Proceder opiera się na lekach…
– Czekaj, na czym? – Przykuwa moją uwagę, aż się prostuję i kładę łokcie na kolanach.
– Na lekach – powtarza. – A właściwie na chorych i utrzymywaniu ich przy chorobie – dodaje.
Mimowolnie zaczynam strzelać kośćmi pod stołem. Łapię głęboki oddech i próbuję się uspokoić. Wspomnienia wracają do mnie jedno po drugim. Już kiedyś zaproponowano mi coś takiego, ale odmówiłem i wymazałem to z pamięci.
– Mów dalej – cedzę przez zaciśnięte zęby.
– Chodzi o leczenie chorych na raka, utrzymywanie ich w chorobie poprzez podawanie odpowiedniej ilości jednego z leków dostępnych na rynku, w pełni kontrolowanego przez nas – tłumaczy, a ja zaczynam się gotować.
– Czyli doprowadzacie chorych do śmierci? – pytam.
– Nie pozwalamy im wyzdrowieć – odpiera. – A przez miesiące lub lata, w zależności od obiektu, czerpiemy z tego ogromne korzyści – dodaje dumnie.
– Po co ja w tym wszystkim? – dopytuję, chcąc wiedzieć, czego on ode mnie chce.
– Pan ma kontakty na miejscu, a my potrzebujemy kogoś, kto będzie pilnował dla nas interesu – wyjaśnia.
– Nie jestem zainteresowany – odpowiadam automatycznie, wstając.
– Ale nie słyszałeś jeszcze – szybko przechodzi na ty – o jakie kwoty chodzi!
– Nie interesuje mnie krzywda innych – rzucam ostro i podchodzę bliżej niego. – Mam nadzieję, że cię tu więcej nie zobaczę – mówię, patrząc mu prosto w oczy, po czym wychodzę.
To chyba cel, o który mi chodziło. Czyżby to było możliwe, że Iza nie umarła z powodu choroby?3
MAJA
Rozkładam apteczkę na blacie i wzdycham, słysząc za sobą głos Tomka, faceta, z którym spotkałam się prywatnie kilka razy. Fajny z niego gość i nawet przystojny, ale okazał się fałszywym draniem. Kiedy wreszcie zdecydowałam się pójść z nim do łóżka, ten nagle zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. W robocie zachowuje się jak skończony fiut, a kiedy jesteśmy sami, wraca do starej roli. Nie wiem, po co to wszystko.
– Obejdzie się – odpowiadam.
– Daj spokój, Majka…
– Maja – poprawiam go, jak każdego innego na tej komendzie, i siadam na krześle. – Wbij to sobie wreszcie do głowy.
– Okej, przepraszam, Maju – mówi spokojnie, chwytając za chustę, którą owinęłam dłoń. – Zobaczymy, czy nie potrzebujesz jechać na SOR – dodaje, odwijając materiał, i skupia się na tym, co robi.
– Poradziłabym sobie sama – oponuję chyba już dla zasady.
Fakt jest taki, że mam do tego drania lekką słabość. Kurczę, mógłby być idealnym facetem, no wręcz materiał na szóstkę. Tylko dlaczego przy innych wychodzi z niego taki burak?
– W to nie wątpię – przyznaje, opierając się o blat stolika, i kładzie sobie moją dłoń na kolanie. – Nawet kranu nie pozwoliłaś mi naprawić i zajęłaś się nim sama.
– Od naprawiania kranów są albo fachowcy, albo pełnoetatowi faceci – odgryzam mu się.
– Nie pozwoliłaś mi nim być – stwierdza, polewając ranę wodą utlenioną.
– Ty nie pozwoliłeś się nim mianować – odpowiadam, czując pieczenie, a on spogląda na mnie, mrużąc oczy.
– Szyć na szczęście nie trzeba, ale powinnaś ją odciążyć, by rana szybciej się zrosła – mówi, zachowując pełną powagę.
– Dziękuję, panie doktorze – burczę pod nosem, gdy ten przykleja mi plaster chirurgiczny i zaczyna owijać rękę bandażem.
– Możesz podziękować w ciekawszy sposób – rzuca pewnym siebie głosem.
– Aktualnie mój lewy sierpowy odpada, ale zostaje jeszcze prawy prosty – informuję i oblizuję spierzchnięte usta.
– Ach, ten języczek – wzdycha. – Niewyparzony i śliczny zarazem. – Odbija piłeczkę, na co tylko przewracam oczami.
– Ciężko zapracowałeś sobie na to, by już tylko na niego patrzeć.
– Za to jakie wspomnienia…
– Maja! – Głos Romka przerywa naszą dyskusję, ale na szczęście opatrunek jest już gotowy. – Do szefa!
– Dzięki – rzucam do Tomka, po czym wychodzę, nawet na niego nie patrząc.
Kiedy ponownie przekraczam próg gabinetu podinspektora, tym razem od razu zamykam za sobą drzwi i staję na baczność.
– Nowicka, masz mi coś do powiedzenia? – mówi spokojnie, patrząc na mnie uważnie.
– Nie jestem kapusiem – odpowiadam bez zastanowienia. Boże, kogo ja kryję, no bez jaj.
– Co tam się stało?
– Szefie, nie wiem nic o żadnych jabłkach, serio – zaczynam. – Skupiłam się na swojej robocie.
– Nie o jabłka mi chodzi – zaczyna się śmiać. – Ale serio, Romcio dał popis.
– No dał – przyznaję. – Prawie położył mi całą akcję, zanim ta się jeszcze zaczęła – dodaję, na co ten kiwa głową.
– No dobrze, wracaj do domu, ogarnij się i odpocznij – rozkazuje, wskazując głową na moją rękę. – Masz się stawić u mnie jutro o jedenastej, a wcześniej nie chcę cię widzieć na komendzie.
– Zawiesza mnie szef? – pytam, czując napływającą żółć.
– Do jutra. – Zbywa mnie, unosząc dłoń. – I nie krępuj się w okazaniu wkurwienia po wyjściu ode mnie.
– Do jutra – odpowiadam podminowana i obracam się na pięcie. Wychodzę z gabinetu, waląc drzwiami z całej siły. Chciał, to ma.
– I co? – Znikąd obok pojawia się ten pajac, Romek. – Opłacało się tak fruwać, Pszczółko? – sarka, a jego zdebilniali koledzy wybuchają śmiechem.
– Spierdalaj – odpowiadam głośno i wyraźnie, ale nawet nie zaszczycam go swoim spojrzeniem. Następnie wymijam go i wychodzę z tej wylęgarni palantów. Nie mam zamiaru wracać do domu, nie mam po co. Obieram tylko sobie wiadomy kierunek.
Po dwóch godzinach siedzę w jakimś klubie o nazwie „DoSopotu coctails&food”, zapijając smutki i porażki. Coctails – drwię w myślach, kiedy mnie wystarczy sama wóda, nawet nie zdjęłam z siebie skóry, która jest cała wynorana. I kurtka, i spodnie, przez co wyglądam pewnie jak ostatni lump. Upijam łyk wódki i odstawiam kieliszek, nawet nie sięgając po szklankę z sokiem pomarańczowym, którą barman podsuwa pod moją dłoń. Za to pochylam głowę, wracając myślami do tego feralnego aresztowania, a moje włosy opadają po obu stronach twarzy.
– Zły dzień? – słyszę za sobą męski głos, na co tylko przymykam oczy, ignorując intruza. – Wódka? W samotności?
No nie, dlaczego faceci to robią? Rozumiem, jeśli daję jakiś znak dymny, mrugam okiem, uśmiecham się, cokolwiek. Ale siedzi sobie taka jedna, sama, żłopie wódę, no zero atrakcyjności, a ten i tak podejdzie!
– Dopiero może być zły – odpowiadam wypranym z emocji głosem i podnoszę głowę, by spojrzeć w oczy temu samobójcy.
I kiedy mam dopowiedzieć coś jeszcze, kompletnie zbijającego z piedestału, to on zachwiewa moim. Pierwsze, na co zwracam uwagę to jego oczy. Intensywne spojrzenie ciemnych tęczówek pod gęstymi brwiami. Mocno zarysowana szczęka podkreślona lekkim zarostem. Piękna twarz.
– Chyba jednak już taki był. – Przerywa moje oględziny, wzrokiem wędrując do mojej zabandażowanej lewej dłoni, na co odzyskuję mowę.
– Powiedzmy, że pewien głupi typ nie chciał słuchać tego, co do niego mówiłam – rzucam, przechylając głowę na bok.
– Facet cię bije? – pyta, wracając do mnie spojrzeniem, a ja mogłabym przysiąc, że przez ułamek sekundy jego brwi nieco się zmarszczyły jakby w zmartwieniu.
– Nie wiem coś ty za jeden, ale daruj sobie. – Ignoruję pytanie i jego samego.
Odwracam się do baru i unoszę dłoń, prosząc barmana o kolejny kieliszek. Ten polewa kolejkę, a ja od razu opróżniam szkło, ponownie nie zapijając. Rzucam dwie dwudziestki w podzięce i wstaję z barowego krzesła, olewając wszystko wokół.
Nie wiem, co jeszcze mnie dzisiaj spotka, ale śmiało mogę powiedzieć, że to jeden z najgorszych dni w tym roku. Nie dość, że sprawa nie zakończyła się na tym jednym nalocie, to jeszcze oberwałam bardziej niż na zajęciach z ju-jitsu.
Kręcę głową, dochodząc do zaparkowanego pod klubem samochodu, i gnieżdżę się za kierownicą. Odpalam mojego złomka i włączam nawiew na maksa, kierując go na przednią szybę. Przez wilgotność powietrza jak u napalonej dziewicy muszę czekać, aż wszystko odparuje. Bez przesady, nie będę jeździła z wymazanym kółkiem na szybie. Znając moją hondę, będę tak kwitła z pół godziny, ale nie chce mi się wyginać. Poza tym nawet nie mam czym wytrzeć tej szyby.
Układam się wygodnie w fotelu i przymykam na chwilę oczy, muszę odsapnąć. I nagle, kiedy czuję, że mam już lekki odlot, słyszę pukanie w boczną szybę. Nieco się zrywam, otrzepuję z niechcianych myśli i spoglądam w lewo. Ktoś stoi, ale kto? Przez tę cholerną parę nic nie widać. Uchylam więc nieco okno w drzwiach i aż mam ochotę przekląć na głos.
– O auto też nie zadba? – rzuca sarkastycznie ten sam facet, który zaczepił mnie przy barze jakąś chwilę temu.
– Co? – pytam skonsternowana, marszcząc czoło.
– Filtr kabinowy masz do wymiany albo – urywa i opiera rękę o szybę, zerkając w głąb samochodu, chyba na deskę rozdzielczą – klimę do nabicia – stwierdza niczym fachowiec z ASO.
– Wiem – odpowiadam automatycznie, zauważając na wierzchu jego dłoni tatuaż kobiecej czaszki z czarnymi obwolutami wokół oczu. – Jestem umówiona na wymianę – kłamię, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że moja klima nie widziała serwisu jakieś pięć lat, a przy wymianie oleju chciałam zaoszczędzić i olałam filtry. – Zresztą, po co ja ci się tłumaczę?! – ożywiam się nieco zbita z tropu i poprawiam się na siedzeniu, zapinając przy tym pas.
– Do tego jazda pod wpływem – ciągnie ten natrętny typ. – Odważna jesteś.
– Gówno cię to obchodzi – odgryzam się, jednocześnie pochylając się do przodu, i wierzchem zabandażowanej dłoni trę po szybie, robiąc w niej przynajmniej jakiś prześwit.
No nie.
– Tak tego nie załatwisz – mówi, na co przewracam oczami. – Trzy ulice dalej mój kumpel ma warsztat samochodowy, możemy się tym zająć.
– Obejdzie się – burczę kompletnie wkurzona i przyciskam zamykanie szyby, ale ta jak na złość ani drgnie. – Kurwa – cedzę przez zęby, ignorując to, co do mnie mówi ten facet.
Włączam bieg i ruszam z piskiem opon.4
MAJA
Chyba nie powinnam prowadzić po pijaku. No dobra, przecież nie byłam pijana, wypiłam zaledwie cztery piątki. Co to dla mnie? Chociaż nie powiem, miałam duszę na ramieniu, jadąc przez miasto. Wiadomo, zawsze mogłabym pomachać blachą w razie kontroli i sajonara. Ale jednak gdyby coś…
Chyba brakuje mi jakiegoś głosu rozsądku, który stałby gdzieś obok mnie i bił w dzwon za każdym razem, kiedy zaczęłabym robić głupie rzeczy. Niestety, nie można mieć wszystkiego. Tak się składa, że jestem sama, bo tego chcę. Nie wierzę w kwiatki, motylki i inne pierdoły. Mam za sobą trochę związków… No dobra, kilka… Okej, parę. Czyli doświadczenia mam prawie tyle, co dziewica. Szału nie ma.
Wyciągam z szafy jeden ze swoich nieśmiertelnych zestawów, który składa się z czarnych, skórzanych spodni i kurtki. Wkładam białą bluzkę na ramiączkach. Strój prawie jak na apel, ale takiej trochę niegrzecznej uczennicy. Na nogi czarne, wiązane buty na niskim koturnie. Dzisiaj albo wylecę, albo zacznę nosić mundur i białą czapkę, by wlepiać mandaty za przekroczenie prędkości i wyskakiwać z krzaków z radarem.
Kiedy docieram na komendę, jest za pięć jedenasta. Szef kazał mi nie pokazywać się wcześniej, więc nie chciałam go drażnić. Może chociaż tak złagodzę swoją karę, którą dostanę tak naprawdę nie wiadomo za co.
– Jak bardzo się wściekniesz, kiedy powiem ci, że to była wasza ostatnia służba razem? – pyta podinspektor zaraz po tym, jak kazał mi usiąść po wejściu do jego gabinetu.
– Niech szef zapyta, jak bardzo będę szczęśliwa. – Uśmiecham się od ucha do ucha, ale po chwili dociera do mnie dualizm sytuacji, a rogal z mojej twarzy od razu znika. – Czy to znaczy…
– Dobra – wchodzi mi w słowo szef, jednocześnie rzucając przede mną szarą teczkę.
Od razu cała krew ucieka mi w nogi, powodując, że blednę. Czuję to, gdyż automatycznie robi mi się zimno. Oddech przyśpiesza, a ręce zaczynają drżeć. Zaciskam mocno prawą dłoń, chowając kciuk pod palce. Nie chcę, żeby facet zorientował się, że robi to na mnie takie wrażenie. Trudno się mówi, wylatuję i nic już tego nie zmieni.
– Okej – rzucam na odczepnego, sięgając do wewnętrznej kieszeni kurtki, by wyjąć odznakę.
– Nowicka, co ty robisz? – pyta szef, widząc moją zabandażowaną dłoń wyciągniętą w jego stronę, a na niej wiszący srebrny łańcuszek.
– Wywala mnie szef, to przecież…
– Nic z tych rzeczy – zaprzecza od razu, uśmiechając się szeroko. – Chowaj tę gwiazdę, bo ci się jeszcze przyda.
– Nie rozumiem…
– Artur Konop vel Śnieg – zaczyna mężczyzna, stukając palcem wskazującym w teczkę. – Gruba ryba z Warszawki, która rządzi się na naszym terenie. Młokos, bo dopiero trzy dekady, jednak majątek nie do zliczenia. Co ciekawe, żadnej historii zawodowej czy kredytowej. Człowiek duch mający w dupie prawo.
– Czy to nie jest zadanie dla skarbówki? – pytam, poluzowując zaciśniętą do białości pięść, i wypuszczam z płuc wstrzymywane z wrażenia powietrze.
– Gdyby tylko o forsę chodziło to tak – zgadza się ze mną, kiwając głową. – Ale mamy tu jeszcze przerzut magicznego proszku zza wschodniej granicy i inne kwiatki.
– Więc narkotykowi będą mieli pełne ręce roboty. – Zwracam uwagę na charakter przestępstw.
– Cóż, te inne kwiatki to w szczególności kryminał, więc szala jest po naszej stronie.
– Taki z niego złoty misiek – podsumowuję, unosząc brwi.
– Tak – ciągnie szef, opierając się wygodnie w fotelu. – Znajdziemy tu wszystko, czego dusza zapragnie. Przestępstwa przy użyciu broni palnej, przestępstwa przeciwko mieniu znacznej wartości, kradzieże w transporcie, wymuszenia rozbójnicze – wylicza, rozkładając po kolei palce.
– Haracze, zabójstwa? – dopytuję.
– Na tę chwilę nie mam żadnych wieści o morderstwach, ale nie oszukujmy się.
– Sutenerstwo?
– Brak danych, ale ma swoje kluby, więc wszystko jest możliwe.
– Żywy towar? Nieletni? – zgaduję, aby mieć lepszy pogląd na człowieka.
– Taką formę handlu mam niepotwierdzoną. – Kręci głową. – Za to dołoży się przemyt i legalizację pojazdów, a także innego mienia znacznej wartości. No i o Vacie chyba wspominać już nie trzeba.
– Sporo tego – wzdycham, również opierając się wygodnie. – Więc dlaczego on jeszcze nie siedzi?
– No i tu pies pogrzebany – odpowiada, składając ręce jak do modlitwy, i zaczyna pukać o siebie palcami wskazującymi. – Brakuje nam wystarczających dowodów. Facet robi wszystko bardzo umiejętnie i zaciera za sobą wszelkie ślady. Jednym słowem, godny z niego przeciwnik.
– Nie mówi mi szef o tym bez przyczyny – stwierdzam odkrywczo. Przecież jeszcze chwilę temu myślałam, że wylatuję za położenie akcji z kurierem.
– No tak, na towarzyskie spotkanie cię tu nie zaprosiłem. – Uśmiecha się, po czym szybko poważnieje. – Masz bardzo dobrą wykrywalność i jesteś dobra w tym, co robisz, a ja chcę to wykorzystać.
– A co ze śledztwem w sprawie haraczy? No i z kurierem?
– Oboje z Rawiczem jesteście odsunięci – odpowiada, po czym wstaje i podchodzi do okna, a ja muszę patrzeć na jego plecy. – Przenikniesz do środowiska naszego – zerka przez ramię – złotego miśka – sarka i znów wpatruje się w widok za oknem. – W jaki sposób się do niego zbliżysz, zostawiam tobie, ale sama wiesz najlepiej, co działa na takich facetów. Oczywiście nie każę ci iść z nim do łóżka, są różne sposoby – chrząka i wreszcie spogląda na mnie. Jest mu głupio?
– Rozumiem. – Kiwam głową, a kącik jego ust nieco się unosi.
– Świetnie. – Klaszcze w dłonie. – Dostaniesz wszelkie dokumenty i całe akta sprawy, niezbędny sprzęt i co tam jeszcze będziesz chciała.
– Szef tak serio?
– Oczywiście – potwierdza, z powrotem siadając na swoim fotelu. – Oficjalnie jesteś zawieszona na dwa tygodnie, a Rawicz będzie kible szorował – śmieje się. – Ten czas masz na to, by się rozejrzeć i czegokolwiek dowiedzieć. Dopóki nikt nie wie, że pracujesz w policji, mamy przewagę.
– Węszę klauzulę tajności – domniemam.
– Zgadza się. W tej sprawie kontaktujesz się wyłącznie ze mną – potwierdza, kiwając powoli głową. – Nikt z wydziału nie wie i wiedzieć nie może.
– A co ze wsparciem? Alarmowaniem? – pytam, choć z góry znam odpowiedź.
– To ściśle tajna operacja. Od ciebie zależy, czy w to wchodzisz – odpowiada, po czym bierze głęboki wdech. – Jeśli wszystko pójdzie, jak należy, komisarza masz w kieszeni.
– Rozumiem – mówię, wiedząc, że nie mam ani czasu na zastanowienie, ani w sumie powodu, by nie wziąć tego zadania. Od razu wyciągam dłoń, by wreszcie chwycić za tajemną teczkę, gdy z tyłu roznosi się pukanie do drzwi.
– Wejść – rzuca szef i po chwili drzwi się uchylają, a w nich staje Tomek. Ignoruję go, znów siadając wygodnie, a między zęby chwytam kolczyk i zaczynam go mielić.
– Panie podinspektorze, kurier chce Maję – słyszę, na co moja szczęka nieruchomieje.
– Co znaczy, że chce Maję? – pyta szef, marszcząc czoło, i zerka na mnie podejrzliwie.
– Od wczoraj nie odpowiedział na żadne pytanie, nie wiemy nic – informuje mój były niedoszły. – Dziś stwierdził, że będzie gadał tylko… – urywa, chrząkając, a ja zerkam na niego przez ramię.
– No? – ponagla szef, wbijając w niego zniecierpliwione spojrzenie. – Nie jesteś u cioci na herbatce.
– Będzie gadał tylko z tą dupą, co się za nim uganiała, a potem dosiadła.
– Co? – Podinspektor spogląda na mnie, a na jego czole już widzę tę samą żyłę co wczoraj.
– Boże. – Przewracam oczami, wzdychając. – Aresztowałam go, a wcześniej przegoniłam po Brochowie, potem powaliłam butem i skułam, gdy wił się pod moim kolanem – wyjaśniam, na co żyła nieco się kurczy, a mnie chce się śmiać.
– No to choć go wyspowiadać – słyszę za sobą.
– Jestem zawieszona – rzucam na odczepnego, wzruszając nonszalancko ramieniem, ale nadal nie odwracam się do Tomka.
– Jeszcze nie podpisałaś kwitów – wtrąca szef, kładąc rękę na teczce, której nie zdążyłam chwycić. – Idź, zrób swoje i wróć po papiery.
Prycham cicho pod nosem, ale wstaję i od razu wychodzę, Tomka nie zaszczycając nawet jednym spojrzeniem. Obieram kierunek na pokoje przesłuchań i wchodzę do pomieszczenia sąsiadującego z tym właściwym. Łączy je lustro weneckie. Jest tu stoisko monitorowania oraz głośniki od znajdujących się po tamtej stronie mikrofonów.
– Twardy jest – mówi mój eks, wchodząc za mną. – Zero snu, a i tak nie pisnął nawet słówka. Chyba rzuciłaś na niego urok.
– Do cyganki mi daleko – sarkam, spoglądając przez szkło. Przy stoliku widzę kuriera, którego dorwałam osobiście wczorajszym popołudniem. Wygląda na zmęczonego, ale wyraz twarzy ma zacięty. – Jakieś posiadanie? – pytam, mając nadzieję przynajmniej na gram białka.
– Czysty, wszystko zdrowe i legalne. Miał tylko dwa koła zapewne z haraczu, ale tego nie udowodnimy, zero portfela, ale paczka fajek – wymienia, wskazując wszystko kolejno ułożone na blacie.
– Słabo – komentuję.
– A, no i telefon komórkowy, ale raczej kompletnie bezużyteczny, bo roztrzaskany w drobny mak – dodaje, a w jego głosie daje się usłyszeć drwinę. – Ktoś tak rzucał kurierem, że z telefonu nic nie zostało.
Wzdycham głośno, sięgając po papierosy, i wychodzę na korytarz, by wejść już do odpowiedniego pomieszczenia. Chłopak, gdy tylko mnie zauważa, od razu się ożywia, a na twarz wchodzi mu cyniczny uśmieszek.
– Jest i moja fanka! – woła ucieszony i kielczy się jak głupi do sera. Co ci faceci mają takiego w sobie, że tak mnie odpycha ich przymilanie się?
– Żadna fanka – poprawiam go, siadając po drugiej stronie małego, kwadratowego stolika. – To, że goniłam cię przez pół dzielnicy, nie oznacza, że robiłam to dla przyjemności – dodaję, a w międzyczasie z paczki wyjmuję papierosa i wepchniętą tam zapalniczkę. – Jak noc w naszym hotelu? – pytam i zapalam fajkę. Staram się nie zaciągnąć. Nie palę, nie znoszę tego. Co nie znaczy, że nie potrafię pociągnąć bucha tak, by teraz pochylić się nad blatem i koncertowo wydmuchać go w twarz chłopaka. – Wyspałeś się, misiu złoty?
Kurier milczy, zaciskając mocno szczęki. Oj tak, jest uzależniony od tytoniu, więc pięknie go uruchomiłam. Nic dziwnego, w końcu nie pali już jakieś osiemnaście godzin.
– Nawet bardzo – odpowiada wreszcie, a oczy niemal wychodzą mu z orbit, gdy ledwie zapalonego papierosa wrzucam do plastikowego kubka z wodą. – Macie przytulne schronisko – dodaje, patrząc mi w oczy.
– Schronisko mówisz? – upewniam się, wstając, i aż muszę zagryźć kolczyk, bo zaczyna mnie nosić. – A wiesz, co jest najlepsze w schronisku?
– Suki? – drwi, czym nakręca mnie jeszcze bardziej. – A te twoje sucze wdzianko – mruczy i oblizuje usta. – Pięknie wrzyna ci się tam, gdzie sam bym wszedł – kontynuuje, myśląc chyba, że spękam i ucieknę. Ja jednak zdejmuję kurtkę, wieszam ją na oparciu krzesła i podpieram się o nie, nieco nachylając w jego stronę, przez co uwydatniam swój biust. – O kurwa – rzuca zaskoczony. – Znowu twardnieję na twój widok!
– Mówić nie chciałeś, a teraz się rozgadałeś – zaczynam, powoli ruszając w jego stronę. – Widzę, że moja osoba pobudza twój aparat mowy. I nie tylko – mówię odkrywczo, zatrzymując się tuż obok niego.
Chłopak ściąga z blatu skute ręce i odsuwa się z krzesłem, by obrócić się w moją stronę.
– Jak się nim zajmiesz, to powiem wszystko – zapewnia, rozsuwając nogi. – Och, tak, krwawiłaś – dodaje, zauważając moją zabandażowaną dłoń. – Chętnie się odwdzięczę i wyliżę ranę… i nie tylko – proponuje, a ja zastanawiam się, skąd ci faceci biorą te teksty.
– Mam się nim zająć? – pytam delikatnie, przechylając głowę w bok. – Jesteś tego pewny?
– Jestem…
Nie zdążył dokończyć, a moja noga już znalazła się na jego kroczu, wbijając się koturnem tam, gdzie żaden facet by tego nie chciał. Chłopak czerwienieje w sekundę, chwytając skrępowanymi dłońmi mojego buta.
– Taki jesteś cwany? – syczę przez zaciśnięte zęby. – Prowokujesz mnie i myślisz, że padnę tu przed tobą i ci obciągnę? Chłopcze, ile ty masz lat? Dziewiętnaście? – rzucam zdanie po zdaniu, nogą wciąż napierając, mimo że ten próbuje ją odepchnąć.
– O kurwa… – jęczy.
– Dla ciebie pani – wtrącam. Prawą dłonią chwytam go za włosy i odciągam jego głowę w górę, a lewą rękę kładę na blacie stołu. – Lepiej zacznij mówić, bo nie wyjdziesz z pudła przez długie lata. – Zaczynam swoje przedstawienie.
– Nic na mnie nie macie – sapie cały czerwony.
– Mylisz się, misiu złoty – zaprzeczam z uśmiechem na ustach. – Kasa, którą odebrałeś, była znaczona, a jeszcze w nocy ściągnęliśmy bilingi z twojego telefonu – wymieniam, kompletnie go tym zaskakując. – A, zapomniałabym! W tej paczce – wskazuję głową na papierosy, które tu ze sobą przyniosłam – był malutki woreczek z bialutkim proszeczkiem – ciągnę, siląc się na beztroski ton, a jego oczy robią się coraz większe. – I wiesz, co potwierdziło laboratorium? Pięć gramów amfetaminy! Czyż to nie cudowne?
– Jesteś pojebana – warczy, obierając taktykę ofensywną.
– Ja? – dziwię się. – Wcale! – zaprzeczam, śmiejąc się. – A właśnie, chciałeś mnie wylizać, to może zaczniesz od rany? – proponuję, ale nie czekam na jego odpowiedź.
Szarpię jego głową tak, że z pełnym impetem uderza w moją zabandażowaną dłoń. Od razu czuję ukłucie, a ból rozciąga się aż do ramienia. Jednak to nie czas na płacz, więc odciągam go i uderzam tak jeszcze raz i jeszcze jeden.
– Na drugi raz zastanów się, jak podrywasz kobiety – warczę przez zaciśnięte zęby. – A ja strasznie nie lubię się powtarzać.
Robię kolejny zamach, kiedy drzwi do pomieszczenia się otwierają, a do środka wpada Tomek z dwoma aspirantami. Od razu prostuję się jak struna, to samo robiąc z nogą umieszczoną na kroczu kuriera. Ten zatacza się do tyłu i upada z krzykiem na podłogę, przewracając przy tym krzesło.
– Dobrze, że jesteście! – wołam, kiedy ten zbiera się migiem z posadzki. Szybki jest. – Zanotujcie czynną napaść na policjanta na służbie – nakazuję, czym przywołuję zaskoczone spojrzenie kuriera.
– Co? Nie!
– Aresztant wykorzystał fakt widocznego skaleczenia i z premedytacją rzucił krzesłem w policjantkę podczas przesłuchania, trafiając w zabandażowaną rękę – recytuję jak wierszyk.
– Tak jest, pani podkomisarz – odpowiada Tomek, doskonale znając się na rzeczy, a ci dwaj chwytają kuriera pod ręce, nieco je wyginając.
– No to teraz – zaczynam z wyższością – jak się poskłada wszystko do kupy, wyjdziesz najszybciej – zamyślam się na chwilę – za jakieś piętnaście lat – obwieszczam, uśmiechając się od ucha do ucha, i zgarniam swoją kurtkę, po czym ruszam do wyjścia, zauważając tłok na korytarzu.
– Nie! Stój! – krzyczy za mną chłopak, na co przystaję, ale się nie odwracam. – Powiem wszystko, co wiem, tylko błagam, nie zamykajcie mnie – prosi, tym samym ogłaszając moje zwycięstwo.
Kiwam tylko głową, po czym wychodzę na zewnątrz, gdzie stoi już grono wzajemnej adoracji na czele z Romkiem, a za mną wyskakuje Tomek.
– Kurwa, aż mi stanął – rzuca Romek niby szeptem, będąc tuż obok mojego eks, ale na tyle głośno, żeby wszyscy zdążyli się roześmiać.
Zaciskam prawą rękę w pięść, gdy lewa cholernie mi pulsuje, i odwracam się do niego wściekła.
– Mam ci pomóc dokładnie tak, jak pomogłam jemu? – odpyskowuję, po czym wymijam ich, puszczając mimo uszu te gwizdy i wołania.
Pukam i wchodzę do gabinetu szefa. Ten od razu na mnie spogląda i już widzę, że w oczy rzuca mu się moja krwawiąca rana.
– Musiałaś – stwierdza chyba bardziej, niż pyta, po czym podaje mi teczkę.
Zniecierpliwiona otwieram ją, by zobaczyć, kto właśnie staje się moim celem i aż muszę sobie usiąść z wrażenia.
– O kurwa – szepczę. – Ja go znam.
– Jak to znasz? Długo? – docieka szef wyraźnie zaniepokojony, a ja podnoszę na niego zakłopotane spojrzenie.
– Poznałam go wczoraj…