- promocja
- W empik go
Ruchome święto - ebook
Ruchome święto - ebook
Literackie – i nigdy przez niego nieukończone – wspomnienia Hemingwaya z Paryża lat dwudziestych.
„Ruchome święto” oznacza doświadczenie, które staje się częścią człowieka i które niesie on dalej przez życie. Takim ruchomym świętem była dla Hemingwaya młodość spędzona w stolicy Francji. W latach 1921–1926 wiódł tam życie ekspatrianta wraz z innymi przedstawicielami „straconego pokolenia” i szlifował warsztat pisarski pod okiem Gertrude Stein. Gdy po trzech dekadach wrócił do Paryża, w hotelu Ritz otrzymał dwa kufry, które oddał do przechowalni bagażu w marcu 1928 roku. W skrzyniach znajdowały się maszynopisy tekstów literackich, materiały do powieści Zaś słońce wschodzi, książki, wycinki z gazet, notatki. Znalezisko zainspirowało pisarza do odtworzenia scen życia artystycznego tamtych lat.
Hemingway opisał między innymi swoją relację z żoną Hadley, znajomość z Ezrą Poundem, problemy F. Scotta Fitzgeralda z alkoholem i zazdrość jego żony Zeldy, działalność Sylvii Beach w księgarni Shakespeare and Company, kawiarniane i wyścigi konne oraz rzucił światło na proces pisania
Na podstawie maszynopisu z odręcznymi notatkami wnuk pisarza przywraca ten klasyczny tekst w takim kształcie, jaki nadał mu autor przed samobójczą śmiercią w 1961 roku.
Ruchome święto to nie tylko literacka uczta – to także niezwykle sugestywny obraz epoki i hartowania się Hemingwaya jako pisarza.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67406-54-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowe pokolenie czytelników Hemingwaya (miejmy nadzieję, że pod tym względem nigdy nie będzie straconego pokolenia!) otrzymuje niniejszym szerszą i bliższą rękopisowi wersję tekstu będącego w zamierzeniu autora wspomnieniem młodzieńczych lat spędzonych w Paryżu, które ukształtowały go jako pisarza i były dla niego jednym z najlepszych ruchomych świąt.
Od początków istnienia literatury jej ważne dzieła ukazywały się w różnych redakcjach. Przykładem może być Biblia. Wychowywano mnie w wierze katolickiej, religii odziedziczonej po Mary Downey, mojej babci ze strony ojca, urodzonej w hrabstwie Cork w Irlandii; słuchałem wówczas czytań w kościele i sam czytałem Biblię w przekładzie z Douai i Reims, która różni się od Biblii Króla Jakuba, choć w wielu miejscach jest bliższa dosłownemu znaczeniu łacińskiej Wulgaty.
Porównajmy choćby dwa początkowe wersety:
Biblia Douai-Reims:
1. Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię.
2. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami.
Biblia Króla Jakuba:
1. Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię.
2. A ziemia była pustkowiem i chaosem; ciemność była nad otchłanią, a Duch Boży poruszał się nad powierzchnią wód.
Wulgata:
1. In principio creavit Deus caelum et terram.
2. Terra autem erat inanis et vacua et tenebrae super faciem abyssi et spiritus Dei ferebatur super aquas.
Po tym, jak wyszukałem w internecie powyższe trzy wersje, odniosłem silne wrażenie, że na skutek wieloznaczności tekstu Wulgaty mam wybór między Duchem Bożym albo unoszącym się z prądem na podobieństwo wodorostów z Morza Sargassowego, albo wzlatującym tuż nad powierzchnią niczym albatros z mórz południowych.
W moim odczuciu wzlatywanie bardziej kojarzy się z boskością, i najwyraźniej protestanccy duchowni nadzorujący przekład Biblii Króla Jakuba sądzili podobnie. Ani protestanci, ani katolicy nie mogli zwrócić się do Boga z prośbą o wyjaśnienie takich niejednoznaczności, i tak samo jest z Hemingwayem. Zmarł, zanim podjął decyzje w kwestii wstępu, tytułów rozdziałów, zakończenia czy nawet tytułu swoich wspomnień, i nikt, podobnie jak w przypadku starej matki gaucha w Far Away and Long Ago W.H. Hudsona, nie był jak dotąd w stanie skontaktować się z nim w tych sprawach.
Cóż mogę powiedzieć na temat tytułu? Mary Hemingway zainspirowała się uwagą wypowiedzianą przez jej męża do Aarona Hotchnera: „Jeżeli miałeś szczęście mieszkać w Paryżu jako młody człowiek, to dokądkolwiek się udasz przez resztę życia, idzie on za tobą, bo Paryż jest świętem ruchomym”.
Kiedy mój ojciec, Ernest Hemingway, uzyskał możliwość zawarcia ślubu z moją matką Pauline, zgodził się zmienić wyznanie na katolickie i odbył kurs katechezy w Paryżu. Rzecz jasna, jako porządny protestancki chłopiec odebrał staranne wychowanie religijne, jednakże przyjął też sakrament ostatniego namaszczenia od katolickiego kapelana w szpitalu polowym po tym, jak został ranny od moździerza na froncie włoskim, i podobnie jak słynny francuski król, o którego pomniku napomyka w swoich paryskich wspomnieniach, wiedział, że Pauline warta była mszy.
Wyobrażam sobie, że ksiądz, najprawdopodobniej z kościoła Saint-Sulpice, do którego Pauline chodziła na msze – znajdował się niedaleko jej paryskiego mieszkania – bardzo poważnie potraktował swoją rolę katechety. Jedną z kwestii, które zapewne omawiał z moim ojcem, była koncepcja ruchomego święta. Prawdopodobnie wyjaśnił mu, że określa się w ten sposób ważne święta kościelne, których data powiązana jest z ruchomą datą Wielkanocy, co również owe święta czyni ruchomymi. Hemingway przypomniał sobie wtedy być może jedną z najbardziej poruszających mów w dramatach Szekspira, mowę Henryka V do jego wojsk pod Agincourt w dzień świętego Kryspina. Święto to nie jest ruchome – co roku przypada na ten sam dzień – ale jeżeli brałeś udział w tej bitwie, ten dzień staje się twoim ruchomym świętem.
Wyznaczanie dat ruchomych świąt wiąże się z wyznaczeniem daty Wielkanocy w danym roku – na tej podstawie określa się daty pozostałych świąt. Niedziela Palmowa zawsze przypada siedem dni przed Wielkanocą.
Obliczanie daty Wielkanocy nie jest prostą sprawą. Rachunek ten jest znany pod łacińską nazwą computus. Algorytm został opracowany przez jednego z największych nowożytnych matematyków, Carla Friedricha Gaussa. Wyobrażam sobie, jaką przyjemność musiała sprawiać katechecie i jego uczniowi dyskusja na tak wyrafinowane tematy. A może przyłączał się do nich James Joyce?
W późniejszym okresie życia koncepcja ruchomego święta była dla Hemingwaya czymś bardzo zbliżonym do tego, czym według króla Henryka miał dla „szczęsnej garstki” stać się dzień świętego Kryspina: wspomnieniem – albo nawet stanem ducha – które staje się częścią ciebie, przez resztę twoich dni pozostaje z tobą, niezależnie od tego, gdzie i jak żyjesz, czymś, czego nigdy nie utracisz. Przeżycia czy też stany takie jak szczęście albo zakochanie, pierwotnie powiązane z konkretnym czasem i miejscem, mogą zostać przemieszczone i niesiesz je dalej przez życie w inne miejsca i czasy. W życiu Hemingwaya były też inne ruchome święta oprócz Paryża, chociażby lądowanie na przyczółku Omaha Beach podczas inwazji w Normandii w 1944 roku. Żeby jednak doświadczać wydarzeń w taki sposób, konieczne jest działanie pamięci. Kiedy pamięć przestaje działać i ma się tego świadomość, często pojawia się rozpacz, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Terapia elektrowstrząsami może zniszczyć pamięć, podobnie jak demencja albo śmierć, jednak – inaczej, niż to się dzieje w przypadku demencji czy śmierci – po elektrowstrząsach człowiek pozostaje ze świadomością uszkodzonej pamięci.
Powyższe słowa były próbą wprowadzenia do ostatnich linijek tekstu literackiego zapisanych przez mojego ojca i stanowiących właściwy wstęp do Ruchomego święta: „Ta książka zawiera materiał pochodzący z remises mojej pamięci i mojego serca. Nawet jeśli przy tej pierwszej ktoś majstrował, a to drugie nie istnieje”.
Patrick HemingwayPodziękowania
Przede wszystkim dziękuję Patrickowi Hemingwayowi za poddanie mi pomysłu na tę książkę, powierzenie mi jej przygotowania oraz wzorową współpracę. Praca bezpośrednio z rękopisami mojego dziadka była dla mnie zaszczytem. Przedsięwzięcie to samo w sobie stanowiło swego rodzaju ruchome święto, w którym brałem udział w wielu różnych miejscach na przestrzeni kilku lat. Jestem głęboko wdzięczny Michaelowi Katakisowi, kierownikowi do spraw literackich praw autorskich w Hemingway Foreign Rights Trust, oraz Brantowi Rumble’owi, mojemu redaktorowi w wydawnictwie Simon & Schuster. Pragnę podziękować za niezawodne wsparcie personelowi Biblioteki im. Johna F. Kennedy’ego w Bostonie: byłej dyrektorce Deborah Leff, dyrektorowi Tomowi Putnamowi oraz kuratorce zbiorów Hemingwayowskich Susan Wrynn. Bez ich życzliwej pomocy projekt ten nie mógłby dojść do skutku. Jestem również wdzięczny Jamesowi Hillowi z Biblioteki imienia Kennedy’ego za pomoc w sprawie fotografii i Peterowi Duffieldowi za zezwolenie na wykorzystanie zdjęcia jego autorstwa na czwartej stronie okładki amerykańskiego wydania.
Wiedza, którą przez lata nabyłem na temat mojego dziadka i jego twórczości, pochodzi z wielu źródeł. W odniesieniu do niniejszej książki chciałem szczególnie podziękować moim rodzicom Valerie i Gregory’emu Hemingwayom, jak również Patrickowi i Carol Hemingwayom, Jackowi Hemingwayowi i George’owi Plimptonowi. Podziękowania zechcą również przyjąć: Joseph i Patricia Czapscy, Patrice Czapski, Liisa Kissel oraz J. Alexander MacGillivray. W trakcie zbierania informacji na potrzeby niniejszego projektu korzystałem z wielu opracowań naukowych i wspomnień dotyczących Paryża w latach dwudziestych XX wieku; wymieniam niektóre z nich we wprowadzeniu. Szczególnie pomocne okazały się monografie na temat Ruchomego święta autorstwa Jacqueline Tavernier-Courbin oraz Gerry’ego Brennera; pozostaną one podstawowymi źródłami dla przyszłych badań nad tą książką. Na koniec pragnę podziękować Colette, mojej bratniej duszy i raison d’être, która pomagała mi na wiele sposobów, oraz Anouk, która pojawiła się pod koniec tego projektu i przyniosła ze sobą zrozumienie i radość.1
Dobra kawiarnia na Place Saint-Michel
I była niepogoda. Przychodziła któregoś dnia pod koniec jesieni. W nocy musiałeś zamknąć okna przed deszczem, a zimny wiatr zdzierał liście z drzew na Place de la Contrescarpe. Przemoczone liście leżały na deszczu, wiatr zacinał kroplami na wielki zielony autobus na pętli, a w Café des Amateurs był tłok i okna zachodziły od wewnątrz mgłą od ciepła i dymu. Była to żałosna, podle prowadzona kawiarnia, w której tłoczyli się pijacy z dzielnicy; unikałem jej ze względu na smród niemytych ciał i kwaśny odór pijaństwa. Bywalcy i bywalczynie Amateurs byli pijani przez cały czas, albo przez cały czas, kiedy mogli sobie na to pozwolić, głównie od wina kupowanego na litry albo połówki litra. Serwowano tam liczne aperitify o dziwacznych nazwach, ale mało kogo było na nie stać, chyba że w charakterze podkładu pod upicie się winem. Pijące tam kobiety zwane były poivrotes, co oznaczało mniej więcej tyle co pijaczki.
Café des Amateurs była szambem rue Mouffetard, wspaniałej tłocznej uliczki targowej wychodzącej na Place de la Contrescarpe. Kucane ubikacje w starych kamienicach, po jednej na każdym piętrze przy schodach, z karbowanymi betonowymi występami w kształcie podeszew po obu stronach otworu, żeby locataire się nie poślizgnął, miały ujścia do szamb, z których nocami wypompowywano zawartość do szambiarek ciągniętych przez konie. W lecie, przy otwartych oknach, mogłeś usłyszeć odgłos pomp i poczuć silny fetor. Szambiarki były pomalowane na brązowo i szafranowo, a w świetle księżyca na rue du Cardinal Lemoine ich podłużne cysterny na podwoziach ciągniętych przez konie wyglądały jak z obrazów Braque’a. Nikt jednak nie wypompowywał zawartości Café des Amateurs, a wiszący tam pożółkły afisz wyszczególniający kary za nietrzeźwość w miejscu publicznym był równie wyświechtany i ignorowany jak klientela – woniejąca i niezmienna.
Pierwsze chłodne deszcze zimowe w jednej chwili przynosiły ze sobą cały smutek miasta; kiedy szedłeś, nie było już białych szczytów kamienic, tylko mokra czerń ulicy i zamknięte drzwi sklepików: zielarskich, papierniczych, z gazetami; zakładu akuszerki – drugiej klasy – i hotelu, w którym zmarł Verlaine i gdzie na najwyższym piętrze wynajmowałeś pokój do pracy.
Na górę prowadziło sześć albo osiem odcinków schodów, było tam bardzo zimno i dobrze wiedziałem, ile musiałbym zapłacić za wiązkę rozpałki, trzy powiązane drutem pęczki sosnowych szczap długości połowy ołówka, które zajęłyby się od rozpałki, i jeszcze wiązkę polan z twardego drewna, żeby móc rozpalić ogień i ogrzać pokój. Przechodziłem więc na drugą stronę ulicy i patrzyłem na zalewany deszczem dach, sprawdzając, czy z któregokolwiek komina leci dym i w którą stronę. Nie zobaczyłem dymu i pomyślałem, że zimny komin może nie mieć ciągu, wtedy dym wypełni pokój, a opał razem z pieniędzmi pójdzie na marne, ruszyłem więc dalej przez deszcz. Minąłem Lycée Henri Quatre, stary kościół Saint-Étienne-du-Mont i smagany wiatrem Place du Panthéon, w poszukiwaniu schronienia skręciłem w prawo i w końcu wyszedłem po zawietrznej na Boulevard Saint-Michel; poszedłem nim w dół, mijając Musée de Cluny i Boulevard Saint-Germain, aż do dobrej kawiarni na Place Saint-Michel.
Była to przyjemna kawiarnia, ciepła, czysta i przyjazna; powiesiłem swój stary płaszcz przeciwdeszczowy na wieszaku, żeby wysechł, znoszony, wytarty filcowy kapelusz położyłem na półce nad ławą i zamówiłem café au lait. Kiedy kelner ją przyniósł, wyjąłem z kieszeni marynarki notes i ołówek i zacząłem pisać. Pisałem o północnym Michigan, więc taki sam słotny, zimny, wietrzny dzień znalazł się w opowieści. Przeżywałem już koniec jesieni jako dziecko, chłopak i młody mężczyzna; pewne miejsca lepiej niż inne nadawały się do pisania o nim. Nazywa się to przeszczepianiem siebie, pomyślałem, i może być niezbędne w odniesieniu zarówno do ludzi, jak i innych rosnących istot. Ale w opowiadaniu chłopcy pili, więc mnie też zachciało się pić i zamówiłem rum St. James. W zimny dzień smakował wyśmienicie i pisałem dalej, czując się świetnie i czując, jak dobry rum z Martyniki rozgrzewa całe moje ciało i ducha.
Do kawiarni weszła dziewczyna i usiadła samotnie przy stoliku koło okna. Była bardzo ładna, z twarzą świeżą jak nowo wybita moneta – gdyby monety wybijano z gładkiego ciała o skórze odświeżonej deszczem – i kruczoczarnymi włosami ściętymi ostro w skos policzka.
Patrzyłem na nią, wytrącony z równowagi i bardzo podekscytowany. Miałem ochotę umieścić ją w opowiadaniu albo gdziekolwiek indziej, ale ona sama umiejscowiła się tak, by móc obserwować ulicę i drzwi, i widziałem, że na kogoś czeka. Wobec tego pisałem dalej.
Opowiadanie samo się pisało i ledwo mogłem za nim nadążyć. Zamówiłem jeszcze jeden rum St. James i patrzyłem na dziewczynę za każdym razem, kiedy podnosiłem wzrok albo kiedy ostrzyłem ołówek w temperówce, a skręcone strużyny spadały na spodek pod moim kieliszkiem.
Ujrzałem cię, piękna, i teraz należysz do mnie, nieważne, że na kogoś czekasz i że cię więcej nie zobaczę, pomyślałem. Należysz do mnie i cały Paryż do mnie należy, a ja należę do tego notesu i ołówka.
Potem wróciłem do pisania, wszedłem głęboko w opowiadanie i zgubiłem się w nim. Teraz ja je pisałem, przestało pisać się samo, nie podnosiłem już wzroku i nie myślałem o upływie czasu ani o tym, gdzie jestem, nie zamawiałem też więcej rumu St. James. Nie zastanawiałem się nad tym, ale miałem już dość rumu St. James. W końcu opowiadanie było skończone, a ja – bardzo zmęczony. Przeczytałem ostatni akapit, podniosłem wzrok i rozejrzałem się za dziewczyną, ale już jej nie było. Mam nadzieję, że wyszła z jakimś porządnym facetem, pomyślałem. Było mi jednak smutno.
Zamknąłem opowiadanie w notesie, włożyłem go do wewnętrznej kieszeni i poprosiłem kelnera o tuzin portugaises i pół karafki białego wytrawnego wina, które tam podawano. Zawsze po napisaniu opowiadania czułem się pusty; jednocześnie szczęśliwy i smutny, jak gdybym właśnie skończył się kochać; tym razem byłem pewien, że to bardzo dobre opowiadanie, choć jak dobre, nie będę się mógł przekonać aż do następnego dnia, kiedy je przeczytam.
Kiedy jadłem ostrygi mocno smakujące morzem i ze słabym metalicznym posmakiem, który znikał, spłukany zimnym winem, aż zostawały tylko morski smak i soczysta mięsistość, i wysysałem zimny płyn ze skorupek, wszystko to popijając orzeźwiającym winem, przestałem odczuwać pustkę, poczułem szczęście i zacząłem snuć plany.
Teraz, kiedy nadeszła niepogoda, moglibyśmy na jakiś czas wyjechać z Paryża gdzieś, gdzie ten deszcz byłby śniegiem sypiącym między iglakami, pokrywającym drogi i górskie zbocza, na takiej wysokości, że skrzypiałby pod stopami, kiedy wracalibyśmy wieczorem do domu. Poniżej Les Avants leżał pensjonat górski ze świetnym wyżywieniem, bylibyśmy tam razem, zabralibyśmy ze sobą książki, a w nocy byłoby nam ciepło w łóżku przy otwartych oknach i jasno świecących gwiazdach. Tam właśnie byśmy pojechali.
Zwolniłbym pokój w hotelu, w którym pisałem, i pozostałby tylko czynsz za rue du Cardinal Lemoine, który wynosił tyle co nic. Wysyłałem korespondencje do gazet w Toronto i spodziewałem się czeków z honorariami. Mogłem pracować w ten sposób gdziekolwiek i w każdych warunkach i stać nas było na ten wyjazd.
Może z dala od Paryża mógłbym pisać o Paryżu, tak jak w Paryżu mogłem pisać o Michigan. Nie wiedziałem, że na to było zbyt wcześnie, bo nie znałem jeszcze Paryża wystarczająco. Ostatecznie jednak tak właśnie się stało. Tak czy inaczej, wyjedziemy, jeśli moja żona zechce; dokończyłem ostrygi i wino, uregulowałem rachunek w kawiarni i poszedłem najkrótszą drogą w górę Montagne Sainte-Geneviève, w deszczu, który był teraz tylko miejscową pogodą, a nie czymś, co odmienia życie, aż na płaski szczyt wzgórza.
– Myślę, że byłoby wspaniale, Tati – powiedziała moja żona. Miała uroczo foremną twarz, a jej oczy i uśmiech rozpromieniły się na wieść o planach, jak gdyby były one cennymi podarunkami. – Kiedy byśmy jechali?
– Kiedy tylko zechcesz.
– Och, chcę jechać zaraz. Nie wiedziałeś o tym?
– Może będzie ładnie i jasno, kiedy wrócimy. Kiedy jest zimno i bezchmurnie, potrafi być bardzo ładnie.
– Na pewno będzie – odpowiedziała. – Ależ jesteś miły, że o tym pomyślałeś.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------