Rude - ebook
Rude - ebook
„RUDE” to historia, która prowadzi czytelnika przez pół świata – od belgijskiego Liege, przez Koło Podbiegunowe, Tunezję aż do Krakowa.
Głównymi bohaterkami Rudych są mieszkające w Belgii przyjaciółki, a wśród nich Samira - „au pair” z Tunezji. I to właśnie jej osoba, kobiety rozpaczliwie poszukującej swojego utraconego dziecka – łączy obie książki. Po latach Samira spotyka Huberta, który pomagał Polkom w tunezyjskiej intrydze. Spotkanie sprawia, że poszukiwania nabierają tempa, ale los znowu zechce się wtrącić… Następują straszliwe oraz zabawne zwroty akcji i niespodziewane przeszkody. Okazuje się, że nasz świat wcale nie jest taki ogromny, a ludzie spotykają się w nieprawdopodobnych miejscach i okolicznościach.
Książka napisana zręcznie, z humorem i ze swadą, z charakterystycznym dla autorki dystansem do świata i ludzi. Od początku do końca została pomyślana jako wysokiej klasy literatura rozrywkowa – lekka, zabawna, ale niegłupia.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-939742-1-4 |
Rozmiar pliku: | 615 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czekolada i pomarańcze
Clementine otarła rękawem pot z czoła i przysiadła na moment na kuchennym stołku, sapiąc jak stuletnia staruszka po wejściu na szczyt Wieży Eiffla, i to tak ze dwa razy z rzędu. Ona miała lat dużo mniej od jakiejkolwiek staruszki – o wieży nie wspominając – ale z ledwością wdrapała się na swoje drugie piętro. Torby z zakupami rzuciła byle gdzie i gapiła się na nie bezmyślnie. Z bagażnika niestety musiała je wyjąć i przytargać do domu sama. Ta samodzielność już jej bokiem wyłaziła. Wracając z pracy, zrobiła zakupy na cały tydzień – tak jak zawsze, kiedy jeszcze żył Angel. Zazwyczaj czekał na nią na rogu wąskiej ulicy, przy której mieścił się jego teatr. Zabierała go po drodze i razem wracali do domu. A raz w tygodniu robili zapasy. Największe ciężary naturalnie dźwigał mąż. Clementine szybko przygotowywała obiad, w tym czasie on odbierał dzieci z przedszkola i na dziewiętnastą wracał na przedstawienie. Do swojego teatru. I komu to przeszkadzało? Czy to Najwyższy miał po prostu takie plany wobec niego?
„Merde, niezłe imię dostał w prezencie od rodziców” – pomyślała. „Jakby przewidzieli, że wkrótce tym aniołem zostanie i będzie śpiewał w niebiańskim chórze. Ale dlaczego aż tak szybko, Boże?” – mruknęła pod nosem, z lekką pretensją do Stwórcy. Miała też nadzieję, że Stwórca docenił jego talent i daje mu śpiewać solo, a przynajmniej, że postawił go w pierwszym rzędzie skrzydlatych chórzystów.
Któregoś popołudnia mąż nie czekał na nią jak zwykle na rogu. Trochę zła podjechała pod teatr, bo ulica była jednokierunkowa i źle się potem odjeżdżało. Trzeba było bardzo kluczyć i nadkładać drogi, czego nie znosiła. Zaparkowała więc byle gdzie i w tym momencie zauważyła biegnącą w jej stronę grubą portierkę. Otworzyła drzwi i usiłowała wysiąść z samochodu.
– Pani Clementine, pani Clementine, właśnie miałam do pani dzwonić, ale zanim znalazłam numer, a pani nie było w domu i tak… – Portierka przerwała dla nabrania oddechu, bo nieco ją zatchnęło.
– Rany boskie, coś się stało Angelowi – wyszeptała Clementine. A po chwili krzyknęła: – Co się stało?!
– Spokojnie, spokojnie, niech pani może usiądzie. – Kobieta wpychała ją z powrotem na siedzenie.
– Nie będę siadać! – wrzasnęła. – Niechże pani mówi!
– Przed półgodziną, no dopiero co, pan Angel pojechał do szpitala – wydukała portierka.
– Sam pojechał?!
– No nie, karetka go zabrała – dodała jeszcze ciszej i złapała się za serce.
– Matko moja, ona mi tu jeszcze zemdleje – Clementine podtrzymała kobietę i pociągnęła do bocznego wejścia teatru, nie przejmując się zamykaniem samochodu.
– Angel na próbie stracił przytomność, upadł nagle i całkiem się nie ruszał – portierka opowiadała po drodze. – Próbowali go cucić, ale skąd! Wodą go polali, a i tak przytomności nie odzyskał. Rekwizytor to nawet próbował mu robić sztuczne oddychanie, i też nic!
– Ale czy żyje? – Clementine miała ochotę potrząsnąć babą.
– Wzięli go ambulansem do szpitala, to pewnie żył… Nieżywych raczej nie biorą, po takich to inne auto przyjeżdża.
Dookoła nich zebrał się już tłumek pracowników, z ich oderwanych pokrzykiwań dowiedziała się, do którego szpitala ma się udać. Zostawiła wszystkich, popędziła do samochodu i ruszyła z przeraźliwym piskiem opon.
Nie zdążyła jednak. Okazało się, że jej Angel, doskonale zapowiadający się śpiewak operowy, tenor, podczas ósmej powtórki tej samej sceny z wyjątkowo trudną arią, doznał pęknięcia tętniaka w mózgu.
– Nic już nie mogliśmy zrobić – poinformował ją lekarz. – Reanimowaliśmy pacjenta w karetce, ale zmarł jeszcze przed przybyciem do szpitala.
– Ale to był zdrowy, trzydziestoletni mężczyzna!
Nie mogła uwierzyć. Chciała się kłócić z lekarzem, że takie przypadłości nie mogą dotykać młodych mężczyzn w pełni sił. Tak się nie robi!
– Proszę pani, tętniaki przeważnie wykrywa się przypadkiem, przy okazji jakichś innych badań i wtedy można jeszcze coś zaradzić. Wtedy człowiek ma jeszcze szansę. Można zoperować i pacjent żyje dalej, ciesząc się zdrowiem. Pani mąż nie miał niestety takiego szczęścia…
Angel rzeczywiście nie miał takiego szczęścia, a nawet takiej szansy. Trochę z własnej winy, bo trzymał się zawsze od lekarzy jak najdalej. Bał się ich jak diabeł święconej wody, choć imię miał anielskie. Ale też nigdy nie było powodu do odwiedzania gabinetów lekarskich. Namówiony przez żonę do asystowania przy porodzie, od razu zrobił się biały jak mąka z dziesiątego przesiewu i zaczął się kiwać w przód i w tył, w przód i w tył, jakby dostał choroby sierocej – tyle że na stojąco – więc go wyproszono i kazano czekać na korytarzu, a najlepiej w domu. Drugie dziecko rodziła już w obecności swojej bliskiej przyjaciółki, Nicole. Angel ograniczył się do telefonowania do szpitala co pół godziny, z pytaniem „czy już” oraz później do odebrania żony i nowego malucha ze szpitalnego holu. Uważał, że i tak zaszedł odważnie w tę przeraźliwą głębię szpitala. Do holu dostarczyły „pakiet” pielęgniarka i Nicole. Do szczepienia z dziećmi również nie chciał chodzić, te rzeczy zostawiał żonie, o badaniach okresowych nie wspominając. Lubił za to odbierać maluchy z przedszkola, żartując z wychowawczyniami – był przystojnym mężczyzną i w dodatku artystą. Te wizyty chyba podbudowywały jego artystyczne ja. Clementine nie była zazdrosna, wiedziała skądinąd, że to ją i dzieci kocha najbardziej na świecie. A oprócz tego, że był dobrym mężem, był też jej wspaniałym, najlepszym przyjacielem. Czuła się przy nim tak bezpieczna…
Tego okropnego dnia, rok temu, dzieci przywiozła z przedszkola Nicole i siedziała z nimi aż do wieczora, bo Clementine nie mogła ruszyć się z twardego szpitalnego krzesła przez wiele godzin. Aż późnym wieczorem jedna z pielęgniarek zmusiła ją do powrotu do domu, tłumacząc, że teraz bardziej potrzebują jej dzieci, niż mąż leżący spokojnie w szpitalnej kostnicy. Zrozumiawszy tę brutalną prawdę podniosła się z krzesła z westchnieniem i powlokła do auta.
Od tego czasu uczyła się żyć samotnie. Nie miała rodziców, którzy dziesięć lat temu zginęli w wypadku kolejowym – też nie do pomyślenia; w Belgii, gdzie koleje są jednymi z najlepszych na świecie! Ale też i jednymi z najszybszych. Ach, to była wielka katastrofa, zginęło wtedy kilkanaście osób. Jej rodzice siedzieli niestety w wagonie zaraz za lokomotywą, która uderzyła w stojący pociąg. Clementine dostała potem jakieś odszkodowanie od kolei, i jakieś też pieniądze od firmy ubezpieczeniowej. Część wpłaciła do banku, a reszta wystarczyła na przyzwoite mieszkanie w cudownym mieście Liege, do którego postanowiła się przenieść. Nie chciała mieszkać dłużej w stolicy, gdzie wszystko przypominało jej szczęśliwe dzieciństwo, spędzone z rodzicami. Postanowiła zacząć wszystko od nowa, o ile to w ogóle okaże się możliwe.
Liege wybrała zauroczona położeniem zabytkowego miasta nad piękną rzeką Mozą, którą poprzez Kanał Alberta mogłaby, gdyby chciała, dopłynąć do Rotterdamu albo Antwerpii. Nie miała na razie niczego takiego w planach, ale miło było mieć taką możliwość w zapasie. Bardzo blisko było też do Niemiec (gdyby, oczywiście, zechciała kiedyś tam się wybrać). Ale najbardziej spodobał jej się mocno rozwinięty w mieście i najbliższej okolicy przemysł czekoladowy. Mieszkanie kupiła więc dość blisko kampusu uniwersyteckiego, gdzie dosyć często wiatr przywiewał znad fabryki cudowny zapach gorącej czekolady. Na zapachu piwa, które też jest w Liege produkowane w wielkich ilościach, specjalnie jej nie zależało, a kopalni okalających miasto nie przyjmowała do wiadomości, skoro nie było ich widać z jej przyszłego mieszkania. Decyzję zaklepało znakomite połączenie szybką koleją z Brukselą, do której jedzie się tylko czterdzieści minut. Nie bała się już kolei, podchodząc do zagadnienia filozoficznie. Według jej filozofii, opartej trochę na statystyce – nie powinno być drugiego tak tragicznego wypadku w najbliższych latach, a nawet dziesięcioleciach. A po niedługim namyśle Clementine stwierdziła, że nie może być złe życie w mieście pachnącym czekoladą.
Zapisała się na uniwersytet, zrobiła po kilku latach doktorat na Wydziale Nauk Stosowanych i została na tym samym wydziale już jako pracownik naukowy. W wolnych chwilach plątała się po mieście, zwiedzała muzea i zabytki – sama lub z Nicole, swoją tutejszą – najlepszą i jedyną – przyjaciółką. Poznały się całkowitym przypadkiem, wczesną wiosną, kiedy zaciekawiona jakimś nietypowym ruchem pod oknami Clementine wyjrzała z tarasu. Zobaczyła młodą kobietę – chyba kilka lat od niej młodszą – kłócącą się z jej sąsiadami. Dziewczyna pokazywała przy tym na maskę samochodu, stojącego obok. Kiedy zaintrygowana Clementine zeszła na dół, przekonała się, że osoby przy samochodzie wcale się nie kłócą, a wręcz przeciwnie; uważnie nadsłuchują czegoś, co działo się pod maską… Za kilka minut zrobiło się już niemałe zbiegowisko, i każda z obecnych osób miała własne zdanie na temat rozwiązania problemu. A problemem okazał się przeraźliwy, choć cichutki jęk, dochodzący spod samochodu. Towarzystwo najpierw doszło do wniosku, że to kot, bo koty często chowają się w ciepłych wnętrznościach samochodów, a potem nie umieją się wydostać.
– Jaki kot, to nie jest miauczenie, to ptak jakiś! – zaprotestował starszy pan z parteru. – Ja to słyszę już od wczoraj!
– I nic pan nie zrobił? – oburzyła się nieznajoma.
– Zrobiłem, zrobiłem, zadzwoniłem nawet na policję, to kazali mi znaleźć właściciela!
– Ptaka?!
– No co też pani, auta!
– I co, znalazł go pan?
– Wie pani, ja tu mieszkam dopiero od miesiąca, skąd mogę wiedzieć, kto ma jakie auto! Połaziłem po mieszkaniach, ale albo nikogo nie ma, albo nikt się nie przyznaje!
Ptak wydał z siebie następny dźwięk umierającego łabędzia i wszyscy zebrani orzekli, że to jednak nie ptak. Nieznajoma dziewczyna zadzwoniła do kogoś z czegoś przypominającego telefon, tyle że wielkości niemalże cegły. Z antenką. Oczywiście wszyscy zebrani słyszeli już o takich przenośnych telefonach, niektórzy nawet je posiadali, ale dla większości z nich był to gadżet zbyt drogi. W używaniu również.
Dziewczyna przyłożyła cegłę do maski samochodu. Jęk rozległ się jak na zawołanie. Rozlegał się zresztą coraz częściej, ale i brzmiał coraz słabiej. Jakby biedne zwierzątko wołało ostatkiem sił…
– Tak? Jesteś pewien? Ale na pewno? – mówiła dziewczyna do swojej cegły. – Dobrze, przyślij, tylko szybko! Czekamy!
– I co? – ktoś nie wytrzymał.
– Dzwoniłam do dyrektora ZOO. To mój znajomy. Zaraz przyśle tu kogoś.
– I co, ten ktoś się włamie?
– Nie wiem, poczekajmy.
W ciągu pięciu minut zajechało auto, ale całkiem prywatne, z którego wysiadła chuda osoba, płci raczej żeńskiej, z ogromnym aparatem fotograficznym, niewątpliwie profesjonalnym. Zrobiła zdjęcie.
– Czyje to auto? – zapytała ostro.
– Nie moje – szybko odpowiedział starszy pan. Osoba popatrzyła na niego groźnie, więc pomyślał sobie w duszy, że może jednak powinien kupić sobie samochód.
– Czy ktoś ma mąkę? – znów padło pytanie. Nikt nie odpowiedział, bo przecież raczej wszyscy mąkę w domu posiadali. O co jej chodzi?
– A co? – odważyła się pewna duża pani. – Potrzebna będzie do czegoś?
Osoba przerwała obfotografowywanie miejsca przestępstwa i raczyła odpowiedzieć.
– Szef mówi, że to musi być gniazdo kun. A on się zna na tym doskonale. O, widzicie państwo, to auto musiało być długo nieruszane, o, trawa wyrosła nawet pod oponami. Widzicie? – I pstryknęła zdjęcie. Zebrani przytaknęli, że tak, że widzą. Pani kontynuowała:
– Gdyby się znalazł właściciel, to kazałabym mu podnieść maskę i już. Naprawdę nikt nie wie, czyje to?
– Ja wiem! – wtrącił się nastolatek, który właśnie podszedł do zbiegowiska, z psem na smyczy. Rozległ się jęk i pies odskoczył ze strachu, ciągnąc pana za sobą, bo był dosyć silny. Chłopak na smyczy usiłował zdążyć opowiedzieć:
–Ten właściciel tu nie mieszka, on ma dom na wsi, tutaj tylko przyjeżdża do pracy, ma jeszcze dwa samochody, jeden czerwony van! – i zniknął za rogiem. Jęk rozlegał się dziwnie regularnie, ale coraz ciszej.
–Jeżeli to gniazdo kun, to matka musi wrócić do małych. Kuny mamy pod ochroną i nie trzeba jej przeszkadzać w wychowaniu potomstwa.
– A jak nie wróci? Wygląda na to, że coś jej się stało i małe umierają z głodu!
– Ja też to słyszę już od wczoraj! – wtrąciła inna pani. – Pewnie ta matka zginęła!
– A nie możemy się włamać i uciec? Będzie na chuliganów – dziewczynka, która to powiedziała, została zgromiona wzrokiem i zrobiono jej zdjęcie. Więc uciekła od razu.
– Niech ktoś przyniesie tę mąkę. Rozsypiemy ją dookoła samochodu. Ja tu będę o szóstej rano, albo nawet o piątej, nie, o piątej ciemno jeszcze będzie, nic nie zobaczę, o szóstej będzie lepiej… I wtedy sprawdzę, czy matka wróciła. Bo jeśli przyjdzie, to zostawi ślady na tej mące – tłumaczyła chuda pani, widząc życzliwe zainteresowanie zebranych.
– I co wtedy? – ktoś głupio zapytał.
– Wtedy nic – pani popatrzyła na niego krzywo. – Wychowa sobie dzieci i potem je wyprowadzi. Natomiast jeżeli śladów nie będzie, wezwę wszystkie możliwe służby, z policją na czele.
– I policja się włamie? – zdziwił się starszy pan.
– Policja raczej nie, włamie się straż pożarna. W końcu chodzi o zwierzę chronione.
A jak wygląda to chronione zwierzę, i tak nikt nie wiedział.
Przyniesiono około siedmiu kilogramów mąki, pani usypała z niej równiutki, gruby prostokąt dookoła samochodu, dokumentując wszystko fotograficznie. Kiedy skończyła tworzyć dzieło, jęk znów się rozległ. Pani niewzruszona wsiadła do swojego samochodu i odjechała, a sąsiedzi rozeszli się do domów, nie mogąc słuchać skarg głodnych, umierających maleństw. Prawie nikt nie wierzył, że przeżyją do rana.
Obca dziewczyna, która rozpętała całą aferę, przysiadła na krawężniku i otarła pot z czoła. Clementine zrobiło się jej żal i w pierwszym odruchu zaprosiła ją na kawę. Przegadały ze dwie godziny, kiedy przed domem znów zaczął się ruch. Jakiś facet coś wykrzykiwał. Wyjrzały obie z tarasu i w zapadającym zmierzchu ujrzały młodzieńca w sile wieku, który krążył wokół białego podłoża swojego samochodu i klął. Zbiegły więc na dół, i choć trochę się go bały, bo wyglądał dosyć groźnie, wytłumaczyły mu całą historię. Gość się zapienił.
– I wszyscy złodzieje mają widzieć, że auto stoi nieruszane dłuższy czas, tak? Ślady na mące mają zostawić, jak je ukradną? – dodał z przekąsem.
Dziewczyna nie wytrzymała i dosadnie powiedziała, co myśli o facetach, których nie obchodzi los maleńkich kun, niewątpliwie ginących z głodu. Kazała mu otworzyć maskę, co o dziwo uczynił bez protestu. Wymruczał tylko pod nosem, że kuny są szkodnikami, tak słyszał, i że na pewno pogryzły mu kable. Maska została uniesiona. Nie było pod nią śladu jakiegokolwiek życia. Facet już chciał ją zamknąć, kiedy jęk, głośniejszy niż dotychczas i bardziej żałosny, wydobył się z przedniej części jego samochodu.
– Co jest? – pochylił się i nasłuchiwał. Potrząsnął autem, otworzył drzwi, pozaglądał do środka i sprawdził alarm. Jęki ustały.
– Zdechło zwierzątko – oświadczył z satysfakcją. A kiedy dziewczyny chciały zajrzeć pod maskę i zobaczyć nieszczęście, przy okazji chcąc powiedzieć, co myślą o bezdusznych mężczyznach, dodał szybko:
– Alarm zdechł. Moja wina, zostawiłem auto na miesiąc i się wyładował. Musiał się sam włączyć. Nikt nie słyszał? – zdziwił się.
– Przeciwnie, wszyscy słyszeli – odpowiedziała Clementine.
– Nie o to mi chodzi, na początku musiało głośno wyć.
– Ach, bo na alarmy nikt nie zwraca uwagi, zbyt często wyją! – odrzekła niefrasobliwie.
– Ale mąkę proszę mi pozamiatać. Teraz – zażądał.
I przy tym zamiataniu siedmiu kilogramów mąki zawiązała się przyjaźń na całe życie między Clementine i Nicole. Facet nie sprzątał, więc przyjacielem nie miał okazji zostać. Ale i tak grzecznie się od tego czasu kłaniał.
Nicole skończyła Wydział Psychologii i Edukacji i pracowała w sześcioletniej szkole podstawowej. Lubiła tę pracę i lubiła dzieci. Oprócz tego była urodzoną działaczką, miała miliony zajęć protestacyjnych na rzecz likwidacji nierentownych kopalń węgla w okolicach miasta i w ogóle na rzecz wszystkiego, co akurat było na tapecie. Oprotestowywała wszystko, co było do oprotestowania. Clementine śmiała się z niej, twierdząc, że Nicole robi to dla samej idei, nie wiedząc nawet nieraz co i po co oprotestowuje. Coś w tym było, a obrażona Nicole odpowiadała, że takie ma hobby i już. Choć obrażała się tylko na pokaz, bo Clementine doskonale wiedziała, że Nicole głęboko wierzy w powodzenie takich akcji. Nie teraz może i nie tutaj, ale w końcu coś się ruszy. „Nie będę siedzieć na tyłku i zgadzać się ze wszystkim” – mawiała przyjaciółka. Przy tym poglądy miała więcej niż postępowe. Łagodniała natomiast przy zwierzętach i dzieciach, którym przy każdej możliwej okazji wpajała swoje zasady (choć zwierząt nie udawało się raczej edukować, no, może w nieco innym sensie).
Angela poznały obie w jednej z tych cudownych, malutkich kafejek pachnących kawą i czekoladą, gdzie padły jak mokre placki na rozgrzane metalowe krzesełka, po wyjątkowo męczącym zwiedzaniu Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie wbrew nazwie znajdowały się olbrzymie zbiory zabytków całkiem starodawnych i dzieł sztuki – również zabytkowych, od których dostały oczopląsu. Za dużo miały wrażeń jak na jedno muzeum i jeden dzień.
– Nigdy więcej Wielkiej Sztuki w nadmiarze – orzekła Clementine wpółleżąc i nagle wyprostowała się. Jej oko najwidoczniej przestało pląsać, ponieważ zahaczyło o faceta anielskiej urody. Facet również ją zauważył i też zaczął się na nią gapić. Wyglądał, jakby szukał wolnego stolika, o który akurat o tej porze na szczęście było trudno, i Clementine sam się wykonał gest, wyraźnie zachęcający. Facet jakby tylko na to czekał i przysiadł się bardzo zadowolony. Nie były wtedy pewne – z krzesełka czy z towarzystwa, ale skoro już po pół roku został mężem jednej z nich…
Angel dostał pracę w Teatrze Muzycznym zaraz po studiach wokalnych w Brukseli i był już w Liege od dwóch lat. Mieszkał w apartamencie wynajętym przez teatr, zaraz po drugiej stronie ulicy i może dlatego wcześniej się nie spotkali. Twierdził, że musiałby zwrócić na Clementine uwagę, gdyby ją wcześniej zobaczył, nie było innej możliwości. Clementine w pełni się z tym zgadzała.
Po trzech miesiącach Angel z przyjemnością przeprowadził się do wygodnego mieszkania swojej dziewczyny. Ku obopólnemu zdziwieniu mieszkało im się razem miło i prawie bezkonfliktowo. Może dlatego, że obydwoje nieczęsto bywali w domu. Ślub postanowili wziąć, kiedy współmieszkanka zaszła w ciążę. Ot tak, dla formalności. Nie przewidywali, że ich wspólne życie tak szybko się zakończy. Ślub był skromny, ponieważ Clementine nie posiadała żadnej rodziny, a Angel miał tylko niedołężnego ojca i starszą siostrę, która się ojcem opiekowała. Zaproszono poza nimi kilku najbliższych znajomych, a siostra i ojciec Angela przyjechali na uroczystość pociągiem z Gandawy i na drugi dzień odjechali.
A teraz, po ośmiu latach przyjechali na pogrzeb. Wyjechali następnego dnia. To tyle, jeżeli chodzi o kontakty rodzinne.