- W empik go
Rudin - ebook
Rudin - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był cichy letni poranek. Słońce stało już dość wysoko na czystym niebie, ale pola jeszcze błyszczały rosą; od niedawno zbudzonych ze snu dolin szedł świeży, pachnący powiew, a w lesie, jeszcze wilgotnym i uśpionym, wesoło świergotały ranne ptaki. Na szczycie łagodnego wzgórza od góry do dołu pokrytego żytem, które właśnie zaczęło kwitnąć, widniała niewielka wioska. W stronę tej wioski wąską polną dróżką szła młoda kobieta w białej muślinowej sukni i okrągłym słomkowym kapeluszu; w ręku trzymała parasolkę. O parę kroków za nią szedł kozaczek.
Szła powoli, jakby rozkoszowała się przechadzką. Dokoła po wysokim, kołyszącym się łanie żyta, mieniąc się to srebrzystozielonymi, to czerwonawymi smugami, z cichym szelestem przebiegały długie fale; w górze dzwoniły skowronki. Młoda kobieta szła ze swej wsi, odległej nie więcej niż o wiorstę od wioski, dokąd zmierzała; nazywała się Aleksandra Pawłowna Lipin. Była wdową, bezdzietną i dość zamożną, mieszkała z bratem, dymisjonowanym rotmistrzem Sergiuszem Pawłowiczem Wołyncewem. Rotmistrz był nieżonaty i zarządzał majątkiem siostry.
Aleksandra Pawłowna doszła do wioski, stanęła na jej skraju przed bardzo nędzną, niską chatką i przywoławszy kozaczka kazała mu wejść i zapytać o zdrowie gospodyni.
Kozaczek wrócił wkrótce w towarzystwie zgrzybiałego chłopa z białą brodą.
– Co słychać? – zapytała Aleksandra Pawłowna.
– Żyje jeszcze – odpowiedział starzec.
– Czy można wejść?
– A pewno… można.
Aleksandra Pawłowna weszła do chaty. Było tam ciasno, duszno i ciemno od dymu. Ktoś poruszył się i jęknął na przypiecku. Aleksandra Pawłowna rozejrzała się i dostrzegła w półmroku pożółkłą i pomarszczoną twarz staruszki w kraciastej chustce na głowie. Przykryta aż do piersi ciężką sukmaną, chora oddychała z trudem, słabo poruszając chudymi rękami.
Aleksandra Pawłowna zbliżyła się do staruszki i dotknęła palcami jej czoła… Pałało.
– Jak się czujesz, Matriono? – zapytała pochylając się nad chorą.
– Och! – jęknęła staruszka wpatrując się w Aleksandrę Pawłownę. – Źle, źle, najmilsza! Ostatnia godzina nadeszła, kochanie!
– Pan Bóg jest miłosierny, Matriono, może jeszcze wyzdrowiejesz. Czy zażyłaś to lekarstwo, co ci przysłałam?
Staruszka jęknęła żałośnie i nic nie odrzekła. Nie usłyszała pytania.
– Zażyła – odpowiedział starzec, który stanął przy drzwiach.
Aleksandra Pawłowna zwróciła się do niego:
– Nie ma nikogo przy niej prócz ciebie? – zapytała.
– Jest dziewczynka, jej wnuczka, ale wciąż gdzieś ucieka. Ani chwili nie posiedzi, taki z niej pędziwiatr. Wody babce podać – i tego jej się nie chce. A ja sam stary, nie poradzę.
– Czy nie lepiej byłoby przewieźć ją do mnie, do szpitalika?
– Nie, po co? Wszystko jedno, umrzeć trzeba. Dosyć już długo żyła, widać tak się Panu Bogu podoba. Nie może się zwlec z posłania – gdzież jej do szpitala! Zaczną ją podnosić, to zemrze.
– Och, jęknęła chora – moja ty pani najśliczniejsza, nie opuszczaj mojej sieroty; nasi państwo daleko, a ty…
Staruszka zamilkła. Mówiła z największym wysiłkiem.
– Bądź spokojna – rzekła Aleksandra Pawłowna – zrobimy wszystko, co trzeba. Patrz, przyniosłam ci cukru i herbaty. Jak będziesz miała ochotę – napijesz się… Macie chyba samowar? – dodała spoglądając na starca.
– Samowar? Nie, samowara nie mamy, ale można się postarać.
– Więc postaraj się, a jak nie, to przyślę wam swój. I powiedz wnuczce, żeby nie odchodziła. Wytłumacz jej, że to wstyd.
Starzec nic nie odpowiedział, paczkę zaś z herbatą i cukrem wziął w obie ręce.
– Do widzenia, Matriono! – powiedziała Aleksandra Pawłowna. – Przyjdę jeszcze do ciebie, nie martw się i lekarstwo zażywaj regularnie.
Staruszka podniosła głowę zwracając ją w stronę Aleksandry Pawłowny.
– Niech wielmożna pani da rączkę – wybełkotała.
Aleksandra Pawłowna nie dała ręki, tylko pochyliła się i pocałowała ją w czoło.
– Pamiętaj – rzekła do starca wychodząc – koniecznie dawaj jej lekarstwo, tak jak napisane… I niech się napije herbaty…
Starzec znów nic nie odpowiedział, tylko pokłonił się nisko.
Aleksandra Pawłowna odetchnęła z ulgą, gdy znalazła się na świeżym powietrzu. Otworzyła parasolkę i już chciała wracać do domu, kiedy nagle zza węgła chaty wyjechał na niziutkiej linijce człowiek lat około trzydziestu, w zniszczonym płaszczu z szarego drelichu i takiej samej czapce. Na widok Aleksandry Pawłowny zatrzymał natychmiast konia i zwrócił ku niej twarz, szeroką, bez rumieńca, o niewielkich, jasnosiwych oczkach i płowych wąsach; przypominała barwę jego odzieży.
– Dzień dobry – rzekł z leniwym uśmiechem – co pani tu robi, jeśli wolno spytać?
– Odwiedziłam chorą… A pan skąd jedzie, Michajło Michajłyczu?
Człowiek zwany Michajłą Michajłyczem popatrzył jej w oczy i znów się uśmiechnął.
– To bardzo ładnie, że pani odwiedza chorych – ciągnął dalej – ale czy nie lepiej byłoby przewieźć ją do szpitala?
– Zbyt jest słaba, nie można jej ruszać.
– Czy nie zamierza pani zwinąć swego szpitalika?
– Zwinąć? Dlaczego?
– Tak sobie.
– Co za dziwna myśl! Skąd panu to przyszło do głowy?
– Zdaje mi się, że pani przyjaźni się z Łasuńską, i o ile wiem, jest pani pod jej wpływem. A według niej szpital, szkoły
– to wszystko głupstwa, niepotrzebne wymysły. Dobre uczynki powinny być dziełem jednostek, oświata również: są to wszystko sprawy serca… zdaje się, że ona tak to określa. Chciałbym wiedzieć, za kim ten pacierz powtarza? Aleksandra Pawłowna roześmiała się.
– Daria Michajłowna to mądra kobieta, bardzo ją lubię i szanuję; ale i ona może się mylić, nie wierzę ślepo każdemu jej słowu.
– I doskonale pani robi – odparł Michajło Michajłycz, wciąż jeszcze nie schodząc z linijki – bo ona sama nie bardzo wierzy swoim słowom. A ja ogromnie się cieszę, że panią spotkałem.
– Dlaczego?
– Dobre pytanie! Jak gdyby spotkanie z panią nie było zawsze przyjemnością. Jest pani dziś świeża i ładna jak ten poranek.
Aleksandra Pawłowna roześmiała się znowu.
– Z czego się pani śmieje?
– Jak to z czego? Gdyby pan mógł widzieć, z jak obojętną i chłodną miną powiedział mi pan ten komplement! Dziwię się, że nie ziewnął pan na zakończenie.
– Z obojętną miną… Pani wciąż szuka ognia, a ogień na nic się nie zda. Wybuchnie, nadymi i zgaśnie.
– I rozgrzeje – podchwyciła Aleksandra Pawłowna.
– Tak… ale i sparzy.
– Cóż z tego, że sparzy! To nic strasznego. Zawsze lepiej niż…
– Zobaczymy, czy pani będzie mówiła to samo, gdy choć raz porządnie się pani sparzy – przerwał jej z rozdrażnieniem Michajło Michajłycz i uderzył konia lejcami po grzbiecie. – Do widzenia.
– Michajło Michajłyczu, chwileczkę! – zawołała Aleksandra Pawłowna. – Kiedy pan będzie u nas?
– Jutro; proszę pokłonić się bratu. I linijka potoczyła się dalej.
Aleksandra Pawłowna popatrzyła za oddalającym się Michajłą Michajłyczem.
„Istny worek”–pomyślała. Przygarbiony, zakurzony, ze zsuniętą na tył głowy czapką, spod której wymykały się kosmyki żółtych włosów, istotnie przypominał worek mąki.
Aleksandra Pawłowna wracała powoli dróżką do domu. Szła ze spuszczonymi oczami. Po chwili, słysząc bliski tupot końskich kopyt, przystanęła i podniosła głowę… Naprzeciw niej jechał konno brat, a przy nim, trzymając w ręku laseczkę, szedł młody człowiek niewielkiego wzrostu, w lekkim, rozpiętym surducie, lekkim halsztuku i lekkim szarym kapeluszu. Z daleka uśmiechał się już do Aleksandry Pawłowny, chociaż widział, że szła zamyślona, nie patrząc na nic, a gdy tylko przystanęła, podszedł do niej radośnie, niemal tkliwie przemówił:
– Dzień dobry, Aleksandro Pawłowno, dzień dobry!
– A! Konstanty Diomidycz! Dzień dobry! – odpowiedziała. – Przybywa pan od Darii Michajłowny?
– Tak jest, proszę pani, tak jest – podchwycił młody człowiek rozpromieniony – od Darii Michajłowny. Daria Michajłowna przysyła mnie do pani; wolałem iść pieszo… Przychodzę, nie ma pani w domu. Brat powiedział, że pani poszła do Siemionowki, a sam wybiera się w pole; poszedłem z nim razem na pani spotkanie. Tak. Jak to przyjemnie!
Młody człowiek mówił po rosyjsku czysto i poprawnie, ale z akcentem cudzoziemskim, chociaż trudno było określić, z jakim. Rysy jego twarzy miały w sobie coś z Azjaty. Długi nos, nieco orli, wielkie, nieruchome, wypukłe oczy, grube, czerwone wargi, wysokie czoło, czarne jak smoła włosy, wszystko w nim zdradzało wschodnie pochodzenie, ale nosił nazwisko Pandalewski, mówił, że urodził się w Odessie, chociaż wychowywał się gdzieś na Białorusi na koszt pewnej dobroczynnej i bogatej wdowy. Inna znów wdowa ułatwiła mu wstąpienie na służbę państwową. W ogóle panie w średnim wieku chętnie opiekowały się Konstantym Diomidyczem, ten zaś wiedział, jak ich szukać i jak je znajdować. Teraz także mieszkał u bogatej właścicielki ziemskiej, Darii Michajłowny Łasuńskiej, w charakterze przybranego syna czy też rezydenta. Bardzo uprzejmy, usłużny, sentymentalny, skrycie lubieżny, obdarzony był miłym głosem, poprawnie grał na fortepianie i miał zwyczaj, gdy z kimś rozmawiał, wpijać w niego wzrok. Ubierał się bardzo czysto, doskonale nosił ubranie, starannie golił szeroki podbródek i gładziutko przyczesywał włosy.
Aleksandra Pawłowna wysłuchała do końca jego przemówienia i zwróciła się do brata:
– Wciąż dziś kogoś spotykam: przed chwilą rozmawiałam z Leżniewem.
– A, z nim! Czy jechał dokądś?
– Tak, i wyobraź sobie, linijką, ubrany w jakiś płócienny worek, zakurzony… Cóż za dziwak!
– Być może, ale to wspaniały człowiek.
– Kto taki? Pan Leżniew? – zapytał jakby ze zdziwieniem Pandalewski.
– Tak, Michajło Michajłycz Leżniew – odparł Wołyncew. – Ale do widzenia, siostro; czas jechać w pole; sieją grykę u ciebie. Pan Pandalewski odprowadzi cię do domu…
I Wołyncew puścił konia kłusem.
– Z największą przyjemnością – zawołał Konstanty Diomidycz i ofiarował ramię Aleksandrze Pawłownie.
Ona położyła rękę na jego ramieniu i oboje ruszyli drogą, która wiodła do dworu.
Konstantemu Diomidyczowi sprawiało widocznie wielką przyjemność iść pod rękę z Aleksandrą Pawłowną; stawiał drobne kroki, uśmiechał się, a jego wschodnie oczy zaczynała pokrywać wilgotna mgiełka, co zresztą zdarzało mu się dość często: Konstanty Diomidycz łatwo się roztkliwiał, a nawet potrafił uronić łzę. Komu by zresztą nie było przyjemnie prowadzić pod ramię ładną kobietę, młodą i zgrabną? Cała gubernia mówiła jednogłośnie, że Aleksandra Pawłowna jest prześliczna, i gubernia miała rację. Prosty, troszkę zadarty nosek Aleksandry Pawłowny już mógł zawrócić głowę przeciętnemu śmiertelnikowi, że nie wspomnimy o aksamitnych czarnych oczach, złocistych włosach, dołeczkach i innych powabach. Ale najpiękniejszy był wyraz jej wdzięcznej twarzy: ufny, serdeczny i szczery; wyraz ten równocześnie wzruszał i pociągał. Aleksandra Pawłowna patrzyła i śmiała się jak dziecko; panie uważały, że jest dość naiwna… Czegóż można było więcej żądać?
– Więc pan mówi, że Daria Michajłowna pana do mnie przysłała? – zapytała Aleksandra Pawłowna Pandalewskiego.
– Tak jest, proszę pani, przysłała – odpowiedział wymawiając literę „s” jak angielskie „th” – Daria Michajłowna bardzo pragnie i poleciła mi jak najusilniej panią prosić, żeby pani była łaskawa przybyć dziś do niej na obiad… Daria Michajłowna (Pandalewski mówiąc o osobie trzeciej, a zwłaszcza o damie, surowo przestrzegał form wyszukanej grzeczności) oczekuje dziś nowego gościa, którego pragnie koniecznie pani przedstawić.
– Któż to taki?
– Niejaki baron Muffel, kamerjunkier z Petersburga. Daria Michajłowna niedawno poznała go u księcia Garina i wyraża się o nim bardzo pochlebnie, uważa, że to uprzejmy i dobrze wychowany młody człowiek. Pan baron zajmuje się również literaturą, a raczej… ach, jaki przepiękny motyl! Niech pani zechce zwrócić uwagę… a raczej ekonomią polityczną. Napisał artykuł, w którym porusza bardzo ciekawe zagadnienia, i chciałby poddać go krytyce Darii Michajłowny.
– Artykuł o ekonomii politycznej?
– Pod względem języka, Aleksandro Pawłowno, pod względem języka. Pani wiadomo, że Daria Michajłowna jest znawczynią także i w tych sprawach. Żukowski zasięgał jej rad, a mój dobrodziej, zamieszkały w Odessie świątobliwy starzec Roksolan Mediarowicz Ksandryka… Zapewne znane jest pani to nazwisko?
– Nie, nigdy o nim nie słyszałam.
– Nie słyszała pani o takim człowieku? To dziwne. Chciałem właśnie powiedzieć, że Roksolan Mediarowicz był bardzo wysokiego mniemania o wiedzy Darii Michajłowny, jeśli chodzi o język rosyjski.
– A czy ten baron to nie jakiś nudziarz? – zapytała Aleksandra Pawłowna.
– Nic podobnego. Daria Michajłowna mówiła, że przeciwnie, od razu można w nim poznać światowca. Mówił tak pięknie o Beethovenie, że nawet stary książę był zachwycony… Przyznam się, że byłbym tego chętnie posłuchał – znam się trochę na tym. Pozwoli pani, że jej ofiaruję ten śliczny polny kwiatek.
Aleksandra Pawłowna przyjęła kwiatek, ale po chwili upuściła go na drogę. Od domu dzieliło ją nie więcej niż dwieście kroków. Niedawno zbudowany i wybielony, zdawał się zapraszać do siebie, wyglądając szerokimi jasnymi oknami spoza gęstej zieleni prastarych lip i klonów.
– A więc, co pani każe powtórzyć Darii Michajłownie? – zapytał Pandalewski, z lekka dotknięty losem ofiarowanego kwiatka – czy zechce pani przyjechać na obiad? Daria Michajłowna zaprasza również brata pani.
– Tak, z pewnością przyjedziemy. A jak się miewa Natasza?
– Natalia Aleksiejewna zdrowa, dzięku Bogu… Ale minęliśmy już zakręt do majątku Darii Michajłowny. Pozwoli pani, że ją pożegnam.
Aleksandra Pawłowna przystanęła.
– A nie wstąpi pan do nas? – zapytała z wahaniem w głosie.
– Pragnąłbym z całej duszy, ale boję się spóźnić. Daria Michajłowna życzy sobie posłuchać nowej etiudy Thalberga, muszę się przygotować i poegzercytować trochę. Poza tym, mówiąc szczerze, wątpię, by rozmowa ze mną mogła sprawić pani jakąkolwiek przyjemność.
– Co też pan mówi… dlaczego… Pandalewski westchnął i wymownie spuścił oczy.
– Do widzenia, Aleksandro Pawłowno – rzekł po chwili milczenia, ukłonił się i cofnął o krok.
Aleksandra Pawłowna zawróciła i poszła do domu.
Konstanty Diomidycz również ruszył w swoją stronę. Cała słodycz znikła od razu z jego twarzy, a wystąpił na niej wyraz niemal surowy i wielka pewność siebie. Zmienił się nawet chód Konstantego Diomidycza: i kroki stawiał teraz dłuższe, i stąpał ciężej. Przeszedł tak ze dwie wiorsty, wymachując od niechcenia laseczką, i nagle znów wyszczerzył zęby w uśmiechu: dostrzegł koło drogi młodą, dość urodziwą wiejską dziewczynę, która wypędzała cielęta z owsa. Konstanty Diomidycz cicho jak kot podszedł do dziewczyny i coś do niej zagadał. Dziewczyna z początku milczała, czerwieniła się i chichotała, wreszcie zakryła usta rękawem, odwróciła się i rzekła:
– A niech pan sobie pójdzie, naprawdę. Konstanty Diomidycz pogroził jej palcem i kazał narwać sobie bławatków.
– Na co panu bławatki? Wianki będzie pan plótł czy co? – odparła dziewczyna. – Naprawdę, niech pan już sobie pójdzie…
– Posłuchaj, moja miła ślicznotko… – zaczął Konstanty Diomidycz.
– A niechże pan sobie pójdzie wreszcie – przerwała mu dziewczyna – panicze tam idą.
Konstanty Diomidycz obejrzał się. Istotnie – drogą biegli Wania i Pietia, synowie Darii Michajłowny; za nimi szedł ich nauczyciel, Basistow, młody, dwudziestodwuletni człowiek, który dopiero co skończył uniwersytet. Basistów był to młodzieniec wysokiego wzrostu, o twarzy pospolitej, dużym nosie, wydatnych wargach i małych, świńskich oczkach; był brzydki i niezgrabny, ale dobry, uczciwy i szczery. Ubierał się niedbale, nosił długie włosy – nie przez kokieterię, lecz z lenistwa; lubił zjeść, wyspać się, ale lubił także dobrą książkę, gorącą dyskusję i całym sercem nienawidził Pandalewskiego.
Dzieci Darii Michajłowny uwielbiały swojego nauczyciela, nie bały się go ani trochę; Basistow był na poufałej stopie ze wszystkimi domownikami, co niezbyt się podobało pani domu, chociaż wciąż powtarzała, że żadne przesądy dla niej nie istnieją.
– Dzień dobry, kochane chłopaczki! – zaczął Konstanty Diomidycz. – Jak wcześnie wybraliście się dziś na spacer. A ja – dodał, zwracając się do Basistowa – już dawno wyszedłem; moja namiętność – to rozkoszowanie się naturą.
– Widzieliśmy, jak pan się rozkoszuje naturą – mruknął Basistow.
– Materialista z pana. Myśli pan od razu Bóg wie co. Już ja pana znam.
Pandalewski rozmawiając z Basistowem lub z ludźmi jego pokroju czuł lekkie rozdrażnienie i wymawiał literę „s” zupełnie czysto, a nawet trochę świszcząco.
– Cóż to, o drogę się pan pytał tej dziewczyny? – rzekł Basistow rozglądając się w prawo i w lewo.
Czuł, że Pandalewski patrzy mu prosto w twarz, co było w najwyższym stopniu niemiłe.
– Powtarzam, jest pan materialistą, i kwita. Chciałby pan koniecznie we wszystkim widzieć tylko stronę prozaiczną…
– Dzieci – skomenderował nagle Basistow – widzicie tam tę wierzbę na łące: zobaczymy, kto pierwszy dobiegnie… raz, dwa, trzy!
Dzieci puściły się w stronę wierzby co sił w nogach. Basistow popędził za nimi.
„Gbur! – pomyślał Pandalewski – zepsuje tych chłopców. Skończony gbur!”
I zadowolony z siebie ogarnął wzrokiem swą schludną i elegancką figurkę. Rozpostartymi palcami strzepnął dwa razy rękaw surduta, poprawił kołnierz i poszedł dalej. Gdy znalazł się w swoim pokoju, ubrał się w stary szlafrok i z zatroskaną twarzą zasiadł do fortepianu.ROZDZIAŁ II
Dom Darii Michajłowny Łasuńskiej uważany był niemal za najświetniejszy w całej guberni. Ogromny, murowany, wystawiony według projektu Rastrellego w guście zeszłego stulecia, wznosił się majestatycznie na szczycie wzgórza, u stóp którego płynęła jedna z największych rzek Rosji Środkowej. Daria Michajłowna była to wielka i bogata pani, wdowa po tajnym radcy stanu. Chociaż Pandalewski opowiadał o niej, że zna całą Europę i cała Europa ją zna jednakże Europa mało o niej wiedziała; nawet w Petersburgu Daria Michajłowna nie odgrywała znaczniejszej roli; za to w Moskwie znali ją wszyscy i wszyscy u niej bywali. Należała do najlepszego towarzystwa i uchodziła za kobietę nieco dziwaczną; niezbyt dobrą, ale niezwykle mądrą. W młodości była bardzo piękna. Poeci pisali dla niej wiersze, młodzi ludzie kochali się w niej, asystowali jej panowie piastujący wysokie stanowiska. Ale od tego czasu upłynęło lat dwadzieścia pięć lub trzydzieści i z dawnej urody nie zostało nawet śladu. „Czy to możliwe – mimo woli zapytywał się w duchu każdy, kto widział ją po raz pierwszy – czy to możliwe, że ta chuda, pożółkła, choć niestara kobieta o spiczastym nosie była niegdyś pięknością? Czy to naprawdę ona, ta sama, którą sławiły liry?…” I każdy zdumiewał się skrycie zmiennością rzeczy doczesnych. Pandalewski uważał, co prawda, że Daria Michajłowna zachowała niezwykle piękne oczy, ale przecież ten sam Pandalewski twierdził, że zna ją cała Europa.
Daria Michajłowna przyjeżdżała co lato do siebie na wieś z dziećmi (miała ich troje: siedemnastoletnią córkę Natalię i dwóch synów w wieku lat dziewięciu i dziesięciu)
i prowadziła dom otwarty, to znaczy przyjmowała mężczyzn, przeważnie nieżonatych: nie znosiła pań z prowincji. Dostawało jej się też za to od tych pań! Daria Michajłowna była, ich zdaniem, dumna, niemoralna i okropna despotka, a zwłaszcza pozwalała sobie na tak swobodne rozmowy, że aż strach! Daria Michajłowna istotnie nie lubiła się na wsi krępować, a w swobodnej prostocie jej zachowania wyczuwało się lekki odcień pogardy wielkomiejskiej lwicy w stosunku do otaczających ją dość nieokrzesanych i pospolitych istot… Wobec znajomych w mieście też zachowywała się nonszalancko, nawet ironicznie, ale bez odcienia pogardy.
Aha… Czy zauważyłeś, czytelniku, że niezwykle roztargniony w otoczeniu swoich podwładnych człowiek nigdy nie bywa roztargniony w towarzystwie osób wyżej od niego stojących? Czemu to przypisać? Zresztą takie pytania do niczego nie prowadzą.
Kiedy Konstanty Diomidycz nauczył się wreszcie na pamięć etiudy Thalberga i opuściwszy swój czysty i wesoły pokój zszedł do bawialni, zastał tam zebrane całe domowe towarzystwo. „Salon” już się rozpoczął. Pani domu podwinąwszy nogi zasiadła na szerokiej sofie, ze świeżą broszurą francuską w ręku; pod oknem przy krosnach siedziały z jednej strony córka Darii Michajłowny, a z drugiej mlle Boncourt, guwernantka, zasuszona stara panna lat około sześćdziesięciu; pod jaskrawym czepkiem nosiła postisz z czarnych włosów, a w uszach watę. W kącie przy drzwiach zaszył się Basistow i czytał gazetę. Pietia i Wania grali przy nim w warcaby, opierając się zaś o piec stał z założonymi w tył rękami starszy pan niewielkiego wzrostu, o siwej, rozwichrzonej czuprynie, śniadej twarzy i biegających czarnych oczkach – niejaki Afrikan Siemionycz Pigasow.
Dziwny to był człowiek ten pan Pigasow. Rozgoryczony na wszystko i wszystkich – a zwłaszcza na kobiety – wymyślał od rana do wieczora, czasem bardzo dowcipnie, czasem dość trywialnie, ale zawsze z upodobaniem. Drażliwość jego graniczyła z dziwactwem; śmiech, dźwięk głosu, cała jego istota zdawała się przepojona żółcią. Daria Michajłowna chętnie przyjmowała Pigasowa: bawiły ją jego koncepty. Istotnie, były dość zabawne. Miał pasję wyolbrzymiania wszystkiego. Na przykład: jeśli mówiono przy nim o jakimkolwiek nieszczęściu – czy to opowiadano mu, że wieś spłonęła od pioruna, czy że woda zerwała tamę młyńską lub że chłop odrąbał sobie rękę siekierą, za każdym razem pytał ze skupioną zawziętością: „A jak jej na imię?” – to znaczy, jak się nazywa kobieta, która była powodem katastrofy; był bowiem głęboko przekonany, że przyczyną każdego nieszczęścia jest kobieta, należy tylko dokładnie zbadać sprawę. Padł kiedyś na kolana przed prawie nieznajomą damą, która natarczywie zapraszała go, by jadł, i przez łzy, ale z wypisaną na twarzy wściekłością zaczął ją błagać, żeby się nad nim zlitowała, że niczym wobec niej nie zawinił, że nigdy już do niej więcej nie przyjedzie. Pewnego razu idący pod górę koń
poniósł, zrzucił do rowu i omal nie zabił jednej z praczek Darii Michajłowny. Pigasow odtąd nie nazywał inaczej tego konia, jak: „poczciwy, poczciwy konik”, samą zaś górę i rów uważał za niezwykle malownicze miejsce. Nie powiodło mu się w życiu – z własnej winy stał się maniakiem. Był synem ubogich rodziców. Ojciec jego pełnił różne podrzędne funkcje, ledwo umiał czytać i pisać i nie troszczył się o wychowanie syna: żywił go, ubierał, i tyle. Matka go psuła, ale wkrótce umarła. Pigasow wychował się sam; sam wstąpił do szkoły powiatowej, potem do gimnazjum, nauczył się języków: francuskiego, niemieckiego, a nawet łaciny, i po skończeniu gimnazjum z doskonałym świadectwem pojechał do Dorpatu, gdzie nieustannie borykał się z biedą, ale doprowadził trzyletnie studia do końca. Zdolności Pigasowa nie wybiegały poza przeciętność; wyróżniał się cierpliwością i wytrwałością, a zwłaszcza – wielką ambicją; chciał bywać w dobrym towarzystwie, nie pozostawać w tyle za innymi, na złość losowi. Uczył się więc przykładniej i na uniwersytet w Dorpacie wstąpił przez ambicję. Bieda gniewała go i rozwinęła w nim spostrzegawczość i przebiegłość. Miał swoisty sposób mówienia; od najmłodszych lat wyrobił w sobie osobliwe krasomówstwo przepojone żółcią i goryczą. Myśli jego nie wznosiły się ponad przeciętny poziom; mówił zaś tak, że mógł robić wrażenie nie tylko mądrego, ale nawet bardzo mądrego człowieka. Otrzymawszy stopień kandydata, Pigasow postanowił poświęcić się karierze naukowej: zrozumiał, że na żadnym innym polu nie mógłby dotrzymać kroku swym kolegom (starał się dobierać takich, którzy należeli do wyższej sfery, umiał dostosować się do nich, schlebiał im nawet, chociaż wciąż na nich wymyślał). Ale mówiąc po prostu, nie miał danych na to, by pójść drogą naukową. Będąc samoukiem, lecz nie z miłości do nauki, Pigasow w istocie umiał za mało. Obciął się sromotnie przy obronie tezy, podczas gdy mieszkający z nim w jednym pokoju inny student, z którego stale się wyśmiewał, człowiek bardzo ograniczony, ale odpowiednio i solidnie przygotowany, odniósł pełny triumf. To niepowodzenie doprowadziło Pigasowa do wściekłości; spalił wszystkie książki i zeszyty i wstąpił na służbę państwową. Z początku szło mu nieźle: urzędnik był z niego co się zowie, niezbyt sprawny, ale za to w najwyższym stopniu pewny siebie i energiczny; chciał się jednak wybić jak najprędzej – zaplątał się, noga mu się powinęła i musiał podać się do dymisji. Trzy lata przesiedział u siebie w nabytej na dogodnych warunkach wiosce i nagle ożenił się z bogatą, niezbyt wykształconą obywatelką ziemską, którą złowił na wędkę swych ironicznych i nonszalanckich manier. Ale usposobienie Pigasowa stało się zbyt już przykre i zgryźliwe; ciążyły mu obowiązki rodzinne… Żona jego po kilku latach wspólnego z nim pożycia wyjechała potajemnie do Moskwy i tam sprzedała jakiemuś zręcznemu aferzyście swój majątek, w którym Pigasow na krótko przedtem wybudował dwór. Do głębi wstrząśnięty tym ostatnim ciosem, Pigasow wytoczył żonie proces, ale nic nie wygrał… Kończył więc życie samotnie; bywał u sąsiadów, na których wymyślał za oczy, a nawet i w oczy, a ci przyjmowali go z jakimś wystraszonym półuśmiechem, chociaż w istocie się go nie bali – i nigdy nie brał książki do ręki. Miał około stu dusz; chłopom jego działo się dość dobrze.
– A, Constantin – zaczęła Daria Michajłowna, gdy tylko Pandalewski wszedł do salonu – czy Alexandrine przyjedzie?
– Aleksandra Pawłowna kazała pani podziękować i będzie to sobie poczytywała za niezwykłą przyjemność – odpowiedział Konstanty Diomidycz, uprzejmie kłaniając się na wszystkie strony i dotykając nienagannie uczesanych włosów tłustą, ale białą ręką o paznokciach przyciętych w kształcie trójkąta.
– A Wołyncew także przyjedzie?
– Pan Wołyncew również.
– A więc, drogi panie – ciągnęła dalej Daria Michajłowna zwracając się do Pigasowa – pańskim zdaniem wszystkie panny są nieszczere?
Wargi Pigasowa skrzywiły się, a łokieć drgnął nerwowo.
– Powiedziałem – zaczął spokojnym głosem (w przystępie największej wściekłości mówił powoli i wyraźnie) – powiedziałem, że panny w ogóle, o obecnych oczywiście mówić nie będę…
– Ale to nie przeszkadza panu o nich tak myśleć – przerwała Daria Michajłowna.
– Mówić o nich nie będę – powtórzył Pigasow. – Wszystkie panny w ogóle są w najwyższym stopniu nieszczere w wyrażaniu swoich uczuć. Na przykład panna, czy się przestraszy, czy ucieszy z czegoś, czy zmartwi, z pewnością najpierw wygnie swe ciało w jakiś taki oto wytworny sposób (i Pigasow karykaturalnie wygiął stan i rozcapierzył palce), potem dopiero krzyknie: ach! i roześmieje się albo zapłacze. Mnie jednak (tu Pigasow uśmiechnął się, zadowolony z siebie) udało się wywołać kiedyś prawdziwy, niekłamany odruch u pewnej wyjątkowo nieszczerej panny.
– A to w jaki sposób? Oczy Pigasowa rozbłysły.
– Uderzyłem ją z tyłu w bok osinową pałką. Panna jak nie wrzaśnie, a ja jej: brawo! brawo! To był głos natury, to był szczery okrzyk… Niech pani zawsze na przyszłość tak postępuje!
Wszyscy w pokoju roześmieli się.