Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rudowłosa ze Starych Babic - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rudowłosa ze Starych Babic - ebook

Starobabicka, wiejska elita biznesu i intelektu, a wśród tego grona ona: młoda, ambitna dziewczyna o przezwisku „Chmurka”. Czego szuka na wsi piękna Rudowłosa? Dlaczego nie może uwolnić się od toksycznej rodziny, do której rzucił ją los? Czy ma jakąś szansę wyrwać się z roli Kopciuszka, w której znalazła się w wyniku tragicznych wydarzeń i czy znajdzie się królewicz z bajki w przysłowiowej karecie, który ją uwolni? (Izabela Wyszomirska)
Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-371-3
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Siedzieli nad kuflami ich ulubionego piwa Estrella w małej restauracyjce „El Punto Tapas Bar”, nieopodal centralnego ronda w Starych Babicach i jak przystało na dwóch nieco zblazowanych dżentelmenów, rozprawiali o wszystkim i o niczym. Na zewnątrz spod ołowiano-sinego poszycia chmur zacinał nieprzyjemny jesienny deszcz, absolutnie nie dając komukolwiek nadziei na rychłą zmianę pogody, nie prowokując do żadnej fizycznej aktywności na świeżym powietrzu, a już z pewnością nikogo nie zachęcając do popołudniowego joggingu, który obaj tak chętnie o tej porze praktykowali.

— Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się Dareczku, co byś zrobił, gdybyś był bogiem? — nieoczekiwanie zapytał kompana nieco starszy od niego Sebastian Latecki — mężczyzna o atletycznej posturze i bujnych czarnych włosach, przewiązanych z tyłu głowy w krótki kucyk.

Dariusz Uściłowski — prywatnie jego przyjaciel, a zawodowo szef działu planowania w biurze konstrukcyjnym „S & D”, którego dyrektorem naczelnym był Sebastian — ocknął się z chwilowego zamyślenia, upił niewielki łyk złotego płynu i tajemniczo się uśmiechnął.

— Gdybym był bogiem, powiadasz? A nie jestem nim, przyjacielu? Jak sądzisz? — I wyszczerzył do kompana trzydzieści dwa nienagannie wybielone zęby, w uśmiechu godnym reklamy czołowych producentów past. — Jestem! Sądząc po moim powodzeniu u tutejszych kobiet, jestem nim z całą pewnością! Każda patrzy we mnie jak w święty obrazek. Jednak co z tego? — Nic z tego! Żadna niczym mnie nie rajcuje, niczym nie epatuje, nie kusi… Na cholerę mi taka boskość… — prychnął i ponownie zanurzył usta w orzeźwiającym płynie.

— Dareczku, a może tak tylko ci się wydaje? Może ty po prostu boisz się kobiet? Będę musiał nad tobą kiedyś popracować… A na razie ja pytam naprawdę poważnie. Gdybyś był takim prawdziwym Panem Bogiem, co byś zrobił dla świata?

— Dla świata co bym zrobił? — Oderwał się gwałtownie od kufla. — No dobra! Odpowiem ci: najpierw przygotowałbym miskę ciepłej wody, dolał do niej jakiegoś pachnącego szamponu, a następnie uzbroiłbym się w myjkę o średniej twardości.

— Wow! — Z zachwytem zawołał Sebastian. — I co dalej? Co byś zeskrobywał? Te wszystkie namnożone w naszym kraju węglowe elektrownie, by na ich miejscu poustawiać turbiny wiatrowe i słoneczne panele? Sprytnie, amigo! „S & D” niewątpliwie miałoby wtedy multum roboty! To przecież nasz core business.

Dariusz spojrzał na Sebastiana z zakłopotaniem, podobnym do tego, jakim nierzadko młodsi bracia patrzą na swe starsze rodzeństwo. Chwilę później uśmiechnął się i pokręcił głową.

— Nie, przyjacielu. Wziąłbym naszą ziemską kulę w swoje ręce i zaczął ją prać — dopowiadał spokojnie i bez najmniejszej dozy humoru. — Myłbym ją długo i ostrożnie. Kręcił nieprzerwanie kulą w mych miękkich i ciepłych dłoniach, szorował myjką z pianką do nieskazitelnego połysku. Z każdego małego zakątka, z każdej dziury, usuwałbym wszelki brud. Na końcu spłukałbym całą planetę świeżą wodą aż do uzyskania olśniewającej czystości, aż do poczucia zapachu. Aby świeciła jak wypolerowana moneta.

— Super! Nawet mogę to sobie wyobrazić — roześmiał się Sebastian. — A co z ludźmi, co z wszelkiego rodzaju zwierzyną, latającymi i pływającymi stworzeniami, co byś z nimi zrobił? Utopiłbyś, czy jak?

— Najpierw zabrałbym z padołu, przeobraził, a potem przeniósł z powrotem na czystą planetę.

— Przeobraził? Co masz na myśli?

— To bardzo proste, Seb. Uwolniłbym ich dusze od ciał. Zbędne duszom ciała zmieszałbym z surową gliną i tak przeformowane wyrzuciłbym na śmietnik.

— O kurczaki! Masz pan pomyślunek… Zaczynam się bać, co wykombinujesz dalej.

— I te ciała, i wszelkie brudy, i śmieci pozostawione po przemyciu Ziemi, upakowałbym w jedną wielką kulistą pigułę i umieściłbym na orbicie. Niech sobie robi tam za drugi ziemski księżyc. Prawda Sebastianie, jak byłoby pięknie widzieć na niebie dwa księżyce? Niech sobie ten drugi krąży wokół planety jako zapasowy. Zresztą, na Ziemi szkoda byłoby przestrzeni dla gruzu i odpadów. Tam miałyby idealne miejsce do składowania.

Sebastian podrapał się po gładziutko wygolonym pod kucykiem karku.

— Czekaj, Dareczku… Mam jednak jeszcze kilka pytań: jak uwolniłbyś ludzi i wszystkie żywe stworzenia z ich ciał? Myślisz, że to nie zaszkodziłoby im? Nie byłoby to dla nich okrutne?

— Hmm… No co ty, Seb? Jeśli byłbym bogiem, to prawdopodobnie umiałbym zrobić to tak, aby nikogo nie krzywdzić. Zresztą, myślę, że całe cierpienie, cały ludzki ból i głupota na naszej planecie pochodzą z ludzkich ciał. Z ich chciwości, pożądliwości, interesowności i dumy. A dusze powinny się tylko cieszyć i radować, i żyć miłością jedna wobec drugiej.

— Oryginalne… Ale, okej. Powiedzmy, że masz rację, lecz jak miałyby się rozmnażać dusze bez ciał? Przez pączkowanie?

Sebastian z coraz większym zainteresowaniem przysłuchiwał się fantazjom przyjaciela, któremu przelana do gardzioła zawartość kolejnego dużego kufla piwa nadzwyczajnie pobudziła wyobraźnię. I nie wiadomo tylko, czy pragnął zrozumieć w najdrobniejszych szczegółach wszystko, o czym fantazjował Dariusz, aby dotrzeć do samej istoty, czy najzwyczajniej chciał poprzekomarzać się z kolegą, zagadnąć go i wypełnić panoszącą się chwilami nad stolikiem ciszę. Ulewa za oknem wciąż nie odpuszczała.

— Po co mieliby się rozmnażać? — kontynuował odpowiedź Dariusz. — Jest ich i tak już zbyt wielu. Jeśli powróciłyby na planetę wszystkie dusze, które kiedykolwiek zamieszkiwały w ludzkich ciałach, czy naprawdę nie byłoby ich na Ziemi dosyć? Nawet, rzekłbym, wystarczyłoby ich na następne, zasiedlane za jakiś czas przez ludzi planety. Byłoby w czym przebierać.

— Uff… Nie powiem. Pojechałeś po całości! — Sebastian spojrzał z uśmiechem na przyjaciela, który w twórczym zamyśleniu właśnie zamilkł na długą chwilę. — Czyli chciałbyś przywrócić z powrotem na ziemski padół dusze umarlaków? Zawrócić z nieba i piekła, aby ponownie się tutaj osiedliły?

— Zgadza się. Spójrz, Seb. Czego pragnie każda dusza? Radości i spokoju, prawda? A czego chce ciało? By nie trapiły go choroby, by smacznie jadło, często uprawiało seks, rozmnażało się, dobrze bawiło… I jeszcze, żeby przy tym wszystkim było lepsze i ładniejsze od innych, czyli: aby miało być z czego dumne i czym się przed innymi chwalić. Prawda?

— Nie każda dusza chce tylko pałaszować jadło, rozmnażać się i panować nad innymi. Są ludzie, którym wystarcza własna mądrość i dobroć przekazywana drugiemu człowiekowi. Choćby dobroć w postaci takich produktów, jakie oferuje społeczeństwu nasze biuro: panele słoneczne, turbiny wiatrowe…

— Sebku! Nie słuchałeś mnie uważnie. Mówiłem o ciałach, nie duszach. Dusza nie potrzebuje rozmnażania, jedzenia, panowania nad światem. Każda dusza chce jedynie radosnej ciszy, słodkiego spokoju dla siebie, a także bardzo pragnie, aby wszystkie inne dusze żyły również w radości i miłości. Dusza każdego stworzenia nie chce się bać czegokolwiek, nie chce cierpieć, doznawać bólu czy gubić inne dusze. Natomiast ciało zawsze stawia jakieś wymogi i czegoś oczekuje: a to zmiany na lepsze, aprobaty, pragnie uwagi i pieniędzy, i zawsze wszystkiego mu mało.

— Czyli, twoim zdaniem, gdy wszyscy będą spokojni, zadowoleni i szczęśliwi, to nie będzie wojen, zbrodni, morderstw? I żadnych innych okropności, których tak wiele dziś na świecie? — Spojrzał ni to pytająco, ni to prześmiewczo na Dariusza.

— Tak myślę. Nie będzie czego dzielić, nie będzie potrzeby i grabić. Wszyscy będą zdrowi i szczęśliwi.

— A ja myślałem — westchnął Sebastian, który właśnie dopił do końca swój kufel piwa i z zadowoleniem dostrzegł za oknem oznaki kończącej się na dworze ulewy — że, aby osiągnąć taki stan, wystarczy się po prostu szczęśliwie w kimś zakochać, i że ty, jako Pan Bóg, taki komfort zafundowałbyś gratis każdemu… W tym także i mnie. A ty, co? — Fuj! Jakieś prania, oddzielania dusz od ciał, drugi księżyc… — I klepnął serdecznie przyjaciela po ramieniu. — Dobra, Dareczku. Dajmy temu pokój. Powiedz mi lepiej, co z jutrzejszym przyjęciem u wójta Iloczynka? W zeszłym tygodniu rozpoczął swą kolejną kadencję na urzędzie. I na tę okoliczność jego żona wyprawia niemałe przyjątko, na które nie wiedzieć czemu, my obaj także zostaliśmy zaproszeni. Idziemy czy odpuszczamy sobie?

— To już jutro?! — Dariusz odzyskał poczucie rzeczywistości. — No rzeczywiście, jutro!… Nie! Nie wypada nie pójść, Seb, skoro zapraszają…

— W porządku przyjacielu. Słusznie. Idziemy! Ostrzegam tylko, że na przyjęciu będzie Stella Kowalczuk — nasza starobabicka superstar, siostrzenica Iloczynka. Podejrzewam zresztą, że te zaproszenia to jej sprawka. Nie zdziw się tylko, gdy po imprezie będziesz drałował do domu beze mnie. Bo nie wiem jak ty, ale jeśli idzie o mnie, to wobec tej panny od dawna mam pewne, całkiem poważne zamiary… Ale na razie o nich sza!… À propos! Nie wiesz przypadkiem, gdzie w Starych Babicach mogę zamówić wielki kosz z czerwonymi różami?2

Spróchniały konar nie wytrzymał i urwał się pod nim. W efekcie — tak niespodziewanie spadał na złamanie karku, że nawet nie od razu był tego świadom. Wprawdzie podczas spadania machinalnie próbował chwytać się gałęzi, lecz nadaremno. Wylądował na świeżo pokrytej nawozem ziemi: grząskiej, obślizgłej, o okropnym zapachu i konsystencji. Dobrze chociaż, że rozmokłe podłoże po wczorajszej wieczornej ulewie znacznie złagodziło upadek.

Od razu próbował się podnieść. Jednak ręce natychmiast zapadały się po łokcie w mokradle.

— Kuźwa! Ależ paskudztwo! — zaklął, dodając w myślach: I to się nazywa zrobić efektowną niespodziankę mojej superstar! — po czym uśmiechnął się i zaczął się przewracać na plecy.

Powoli podciągał stopy. W końcu poczuł pod nogami twarde podłoże. Wstał, niepewnie spojrzał na siebie. Po kosztownym garniturze ostało się wspomnienie. Wprawdzie, spadając z drzewa, słyszał jakieś trzaski, ale sądził, że to tylko gałęzie łamiące się pod cielskiem rosłego mężczyzny. Prawda okazała się znacznie bardziej prozaiczna: ubranie — od kamizelki po spodnie — całe się porozdzierało.

— Jakbym z kaktusem tańcował?! — mruknął pod nosem, zaglądając w koronę drzewa. — Kuźwa! Musiało to drzewo być takie kostropate? — pożalił się do samego siebie.

Dopiero teraz skojarzył, że na górze została marynarka, a w jej kieszeniach i rękawach poutykane kwiaty, które miał zrzucić na nią, a ściślej: do jej ślicznych nóżek. Jej — Stelli Kowalczuk — dziewczyny pod każdym względem wartej wszelakiego poświęcenia. To dla niej, przybywając na tę prywatną imprezę do świeżo wybranego wójta podwarszawskich Starych Babic, postanowił zaaranżować tak nietuzinkową, rodem z najbardziej romantycznych powieścideł scenkę. A teraz, co? Dupa blada! Nici z niespodzianki. Pora zwijać żagle.

Wytarł brudnym mankietem koszuli cyferblat swego eleganckiego smartwatcha i spojrzał na elektroniczną tarczę. Do spotkania ze Stellą ostał się jeszcze cały kwadrans. Czy naprawdę wszystko już diabli wzięli?! Może jednak nie? Hej Sebastianie! Nie poddawaj się. Zobaczysz, zaraz coś na pewno wymyślisz! Przecież od zawsze byłeś bystrzachą! — Jego wewnętrzny mentor zaczął go dopingować.

Obszedł stertę ziemi i dopiero teraz zrozumiał, dlaczego nie zauważył jej w ciemnym ogrodzie. Owszem — drzewo, które wybrał dla zrealizowania swej niespodzianki, rosło niemal pod samym dobrze oświetlonym domem. Było wysokie i rozłożyste. Po jednej stronie szerokiego pnia stała drewniana ławka i to dzięki niej, stając na oparciu, zdołał bez trudu wspiąć się na konar, ale niestety nie zwrócił uwagi na to, co znajdowało się po drugiej — zacienionej stronie konaru, czyli na to podstępne i zdradziecko-grząskie, pokryte obornikiem podłoże.

Ponownie spojrzał na koronę drzewa i westchnął. Wspiął się przecież nie aż tak wysoko, lecz cóż? Pochopnie wybrał gałąź, która nie była odpowiednia dla jego wagi i osiągnął efekt, jaki osiągnął: żenady i kompromitacji… Ale kto tam potrafiłby w ciemnościach ocenić, która gałąź jest odpowiednia, a która nie? Czyż nie trzeba było spokojnie usiąść na ławeczce i z kwiatami w dłoniach grzecznie na dziewczynę czekać? Trzeba było!… Jednak jakaż to wtedy byłaby niespodzianka? Mizerniutka! Przecież Stella nie jest jakąś tam tuzinkową laską, a żyletą — jak mawia jego brat… Skarbem! Takim należą się ekstra niespodzianki.

Jednak nagle coś pękło w jego głowie. Uświadomił sobie całą głupotę swego działania. Oto on — trzydziestotrzyletni mężczyzna, nagle zakochuje się w dwudziestoczteroletniej pannie, na dodatek siostrzenicy nowo wybranego wójta gminy Stare Babice. I zakochując się, postanawia oczarować ją czymś niecodziennym: kwiatami osypującymi się z drzewa prosto pod jej nogi!… Idiota! No, prawdziwy idiota!!

Stuknął się w czoło, pokręcił z niesmakiem głową. Większego kretynizmu nigdy dotąd nie wymyślił. Skąd w ogóle przyszedł mu taki do głowy? Czy naprawdę trzeba było spaść z drzewa na złamanie karku, aby oprzytomnieć? Teraz rozumie, czemu jego mama zwykła była mawiać: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi…”. Tak się złożyło, że strzeliłem, ale jak widać mamusiny Pan Bóg wycelował po swojemu — podsumował rozmyślania, po czym znów przyjrzał się swemu ubraniu. I co mam teraz robić? Wrócić takim łachmytą między ludzi?… Ech! Chyba musiałbym do reszty zidiocieć… Kuźwa! Jestem nie tylko wściekły, ale i brudny, i na dodatek… śmierdzę!!

Rozejrzał się wokół. W stonowanym świetle ulicznej latarni tuż przy ogrodzeniu dojrzał jakiś porzucony ogrodniczy wózek. Czyżby na uchwycie coś wisiało? Szybko podbiegł sprawdzić. Tym czymś okazał się kombinezon ogrodniczy i co najważniejsze, kombinezon ten był nawet w miarę schludny. Po kilku minutach — już w pełnej krasie — prezentował się na jego muskularnym ciele. Zostawiwszy swą dotychczasową wierzchnią odzież na wózku, ponownie ruszył w stronę drzewa.

Garniturek niczego sobie! Uśmiechnął się, jeszcze raz mierząc swą nową odzież krytycznym spojrzeniem. Nie, no, w porzo! Może być. Ubranko w kolorze khaki, z nielicznymi zacięciami i plamami od trawy na kolanach, jest może ździebko dla mnie przykrótkie, ale czyż będę w nim defilować na pokazie ogrodniczej mody? Chyba nie. W każdym razie nie tego wieczoru. Znów się uśmiechnął, spoglądając na swe drogie, luksusowe buty upaprane błotem. Teraz klasa tego obuwia jest doskonale zakamuflowana. Ha! Teraz jest ono nawet świetnym dopełnieniem kombinezonu! Podrapał się po głowie. Zbliżył się do ławki i odgarnął z włosów grudki piachu. Patrząc na stertę mokrej ziemi, ponownie za sprawą swej kretyńskiej akcji poczuł wewnętrzną żenadę.

W dalszym biadoleniu niespodziewanie przeszkodził mu czyjś cichy płacz. Zdziwiony odgłosem szybko ukrył się za rozłożystym konarem, skąd postanowił dyskretnie rozpoznać sytuację.

Obok drzewa, na drewnianej ławeczce, w niebrzydkiej niebieskiej sukni siedziała rudowłosa dziewczyna. Siedziała, co chwilę szlochając. Jej płacz czasem się wzmagał, szczególnie wtedy, gdy unosząc głowę, patrzyła na duże okna salonu, za którymi na hucznej imprezie bawiło się wesołe towarzystwo.

— Cieszcie się, cieszcie… — Usłyszawszy głos dziewczyny, mocniej nastawił uszu. — Wy się tam bawicie… a ja… ja nie mogę, bo… Kim ja jestem? Pospolitą nieudacznicą życiową, popychadłem Stelli! Nikim więcej… Jakie mam prawo z wami świętować? Jestem najbardziej nieszczęśliwą dziewczyną na świecie! Dlatego takie jak ja powinny tylko… Tak! Powinny tylko zza okna spoglądać na was, nic więcej! — I ryknęła płaczem.

Jednak szybko wzięła się w garść, jakby ze słusznej obawy, by przypadkiem nie być przez kogoś usłyszaną.

— Stella ma rację — kontynuowała ciszej — w ogóle nie powinnam pokazywać się ludziom… Byłam tam ledwie kwadrans, a już zniszczyłam cenny chiński wazon i przy okazji przeraziłam żonę jakiegoś-tam biznesmena, bo wystraszona zalała sobie czerwonym szampanem kosztowną suknię. — I znów zaszlochała. Nagle jednak, podnosząc ręce, krzyknęła: — A co kazało ci schować się za tym olbrzymim wazonem, durna dziewczyno?!… Jak to, co? Po prostu chciałam schować się, by przynajmniej z ukrycia patrzeć na mojego księcia… Ale co ci do łba strzeliło, Chmurko, by w takim się zakochiwać? Nie mogłaś w zwykłym facecie…? Nie, nie mogłam. I już!! Zakochałam się w najprzystojniejszym, i co, to źle…? No źle, wariatko! Bo to facet, który od początku wpadł także w oko samej Stelli… I co z tego?! Nie mam prawa!? — Teraz dziewczyna załkała trzy razy. Po chwili jednak znów kontynuowała dysputę sama ze sobą, w dalszym ciągu za wszystko się obwiniając. — Tak. Przewróciłam i stłukłam ten cholerny chiński wazon, przestraszyłam wszystkich i rozśmieszyłam, krótko mówiąc: z własnej winy stałam się pośmiewiskiem. — I wziąwszy kolejny głęboki oddech, odkaszlnęła…

Sebastian nagle przypomniał sobie, jak — tańcząc ze Stellą — zauważył, że w pewnym momencie wszyscy się przerazili widokiem spadającego z marmurowych schodów wazonu i hałasem jaki wywołał. On akurat tego bezpośrednio nie widział, ale zapamiętał śmiech gości i… oburzenie Stelli. Więc skarciła ją za nieumyślny incydent? Mimowolnie cicho świsnął pod nosem, po czym znów nasłuchiwał, bo dziewczyna wznowiła monolog.

— No, Chmurko, ale i tego nie było ci dość, postanowiłaś podlizać się Stelli, aby wybaczyła ci tę wtopę z wazonem. Jaka byłam… O! Jaka głupia!! Oczywiście, że głupia! Zgodziłam się spełnić jej prośbę i teraz… Siedzę tu pod tym drzewem… Czekam na mego „księcia”, który już odtąd nigdy nie będzie moim, a tylko jej… — Dziewczyna szybko spojrzała na zegarek i zeskoczyła z ławki. — Kurczę! On zaraz przyjdzie, a ja… taka rozmemłana!? — Zastygła na chwilę, zastanawiając się, co robić, a że nic szczególnego nie przyszło jej do głowy, znów siadła na ławce. — Cóż, niech sobie mnie taką ujrzy… Chromolę! Nawet wzorowo ogarnięta i z nienagannym makijażem wystraszyłabym każdego, więc i jego mogę sobie wystraszyć! Niech dowie się, że jestem dziewczyną o urodzie, jak to faceci z klasą mawiają: „oryginalnej” i niech nigdy więcej na mnie nie spojrzy. Za to przynajmniej ja przez krótki moment popatrzę sobie na niego… z bliska. Może, gdy dojrzę w jego wyrazie twarzy zwyczajną do mnie niechęć, wybudzę się ze snu? Może wreszcie wtedy zrozumiem, że nie powinnam nawet o nim marzyć? A z drugiej strony… Ach! Jak byłoby pięknie, gdyby mrzonki o księciu z bajki czasem jednak się spełniały…

Dziewczyna zamilkła, po krótkiej chwili jednak ponownie zaszlochała na cały głos.

Podsłuchującemu Sebastianowi najzwyczajniej zrobiło się żal nieszczęśnicy. Oczywiście, żadna kobieta w Starych Babicach pod względem urody nie może równać się ze Stellą, bo Stella to absolutna piękność. Jak przystało na piękność, ma idealną figurę, duże niebieskie oczy i włosy do pasa, na dodatek jedwabne jak len. Jednak żeby z tego powodu tak bardzo samą siebie poniżać? Absurd! Przecież ta dziewczyna także ma świetną figurę, a jej włosy podczas pół-obrotów są wręcz czarująco kuszące! Czemu więc tak siebie nie docenia? Coś tu jest nie tak… — rozmyślał.

Nieraz już się zdarzało, że w podobnych okolicznościach działał pochopnie. Czasami z tego powodu wpadał w bardzo kłopotliwe sytuacje, z których musiał się później wycofywać rakiem. Ale czasem przynosiło mu to nie najgorsze efekty. Na swoje szczęście jest typem człowieka przywykłego do natychmiastowych reakcji. Gdy podejmuje decyzję, najchętniej od razu wprowadza ją w czyn. Dlatego więc silnie potrząsnął konarem drzewa, śmiało wysunął głowę z kryjówki, nieznacznie zmienił głos, dodając mu emocjonalnej chrypki, i zawołał:

— Hej, płaczko, dlaczego się mażesz? Ktoś cię obraził? — Po czym dziarsko ruszył w stronę ławki.

Dziewczyna wzdrygnęła się, podniosła, odwróciła i rozejrzała. W tym samym momencie, na skutek potrząsania, z korony drzewa zaczął spadać na jej głowę deszcz czerwonych róż. Zaskoczona krzyknęła i zamiast zrobić krok do tyłu, zrobiła go przed siebie, w stronę ławki, uderzając w twarde siedzisko kolanem. Natychmiast krzyknęła z bólu i podskakując na jednej nodze, ścisnęła dłońmi bolące kolano, które faktycznie ucierpiało w zderzeniu.

Od razu podbiegł do niej ze szlachetnym zamiarem niesienia pomocy, ale… jedyne co zdołał osiągnąć, to jeszcze większy strach u dziewczyny. Spojrzała na niego, wstrzymała ze zdziwienia oddech i tak szybko z wrażenia ponownie usiadła, całym ciałem napierając o oparcie, że ławeczka niebezpiecznie odchyliła się do tyłu. Na szczęście w porę zdążył złapać niebogę za nogi, nie dopuszczając do katastrofy. Po chwili jego silne dłonie chwyciły także i za oparcie ławki, doprowadzając ją razem z dziewczyną do właściwej, bezpiecznej pozycji. Wciąż siedziała bez ruchu jak posąg.

— Jesteś jak klęska żywiołowa. — Chrząknął i cofnął się krok. Nastąpił na kilka róż. Nieznacznie speszony swoją niezdarnością, godną słonia w składzie porcelany, zebrał je wszystkie z ziemi, położył na ławce.

— Czego tak się boisz, moja panno? To są kwiaty… Nie węże… A i węże, jeśli się z nimi nie zadziera, bywają ugodowe.

Dopiero teraz mógł przyjrzeć się twarzy dziewczyny, nadal zastygłej w bezruchu jak woskowa maska. Uderzyły go w niej trzy szczegóły. Po pierwsze: duże brązowe „sarnie” oczy, zaczerwienione i pełne łez. Po drugie: biała, prawie przezroczysta karnacja skóry. I po trzecie: duża czerwona plama na lewym policzku. Rozciągała się od nosa aż do ucha.

Przez prawie minutę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu odezwał się pierwszy.

— Kim jesteś? Jak masz na imię?

— Ja… Ja jestem Chmurka… To znaczy Ola… A właściwie, Olga — odpowiedziała cicho i z powagą, jednak zaraz potem wykrzyknęła: — A ty, co taki ciekawy? Po co ci moje imię?

Na dźwięk napastliwych słów brwi mężczyzny podskoczyły. Ma charakterek! — pomyślał z uznaniem, po czym, przypomniawszy sobie swój aktualny wygląd, to znaczy ten — ogrodnika, natychmiast ją zrozumiał.

— Chciałem pomóc zapłakanemu łabądkowi, ale coś mi się zdaje, że chyba jedynie podpadłem — powiedział, uśmiechnął się i pociągnął nosem. — No, dobrze, że chociaż już nie ryczysz i że nawet już się trochę uśmiechasz.

— Bo rozbawiły mnie twoje miny. Świetnie naśladujesz ogrodnika — odezwała się, już nieco bardziej ugodowym tonem.

Ogrodnika? Naśladuję? — pomyślał przez chwilę i odpowiedział: — A, nie! Ja nikogo nie naśladuję. Przecież sam jestem ogrodnikiem. I właśnie doglądając grzędy, zobaczyłem płaczącą pod jaworem jakąś pannę. I czemu ta Laura tak biadoli, pomyślałem?… No to podejdę i spytam. Może potrzebuje jakiej pomocy?… Czyżbyś zmówiła się tu na randkę ze swym Filonem? Nawet kwiaty spadają ci z nieba. Tylko, czemu tak cię wystraszyły, że aż musiałem rzucić się na ratunek?

— Randkę? — Prawie zadławiła się z oburzenia. — Jaką randkę? Zobowiązano mnie do przekazania wiadomości pewnemu facetowi, i wszystko!

— A czerwone róże? Skąd się wzięły te róże? — Postanowił trochę ją wkręcić i poddenerwować, żeby dowiedzieć się o dziewczynie czegoś więcej. — Chciałaś zaimponować swemu Filonowi spadającymi z nieba na ciebie kwiatami? Nie warto! Dzisiejsi faceci nie cenią sobie takich gestów. Preferują bardziej pragmatyczne walory: seksapil panienki i żeby była chętną.

Westchnęła:

— Wiem, ogrodniku. Ale ja tu nie przyszłam na randkę. Spełniam tylko prośbę Stelli. To ona zmówiła się tu ze swoim księciem. Jednak z jakiegoś powodu ona się trochę spóźni. Wysłała mnie, żeby go o tym poinformować. Czekam więc na stukot kopyt. Bo skoro książę, to pewno podjedzie pod dwór na złotym rumaku. — I dziewczyna wreszcie pogodnie się roześmiała.

— Stella? A kto to taki? Twoja psiapsióła?

— Psiapsióła? O, nie! Żadna z niej kumpela. Jestem dla niej co najwyżej gońcem na posyłki, jeśli mogę tak określić. Wykonuję też za nią rzeczy, których ona z różnych powodów robić nie chce, lub nie może. Krótko mówiąc, nawet studiuję za nią na uniwerku, ale… — Dziewczyna nagle się przestraszyła, z lękiem patrząc na Sebastiana. — Ale o tym nikt akurat wiedzieć nie powinien!…

— Spoko! A niby komu miałbym wypaplać? Moim kwiatom, czy może drzewom?… — Zachichotał i zauważył, że dziewczyna uspokoiła się. Postanowił grać dalej, chcąc od wkręcanej panienki wyciągnąć o Stelli wszystko, co tylko się da. — Spoko! Nikomu nie wypaplam. Słowo ogrodnika. — I teatralnie przyłożył prawą dłoń do piersi. — Lepiej powiedz, mocno przyłożyłaś kolanem o tę ławę?

Podniosła rąbek sukni, obnażając tuż nad obolałym miejscem piękną smukłą nogę.

— Nie, nie tak mocno. Chociaż wciąż nieco pobolewa — odpowiedziała, z uwagą przypatrując się kolanu. — O! Nawet skóra jest trochę zadrapana. Będzie siniak… Bardziej chyba się jednak przestraszyłam…

— Tylko siniak? To dobrze, że tylko… — Postanowił podejść do niej bliżej. Odsunął od dziewczyny róże i usiadł tuż obok niej. — A kto ci oszpecił twarz? Powiedz, a spuszczę gogusiowi łomot.

Dziewczyna machnęła ręką i posmutniała. W jej oczach pojawiły się łzy, lecz nie uroniła nawet jednej.

U nas, na Ukrainie uczestniczyłam razem z rodzicami w tragicznej w skutkach samochodowej kraksie… Zresztą dawno już temu. Z życiem uszłam z niej tylko ja, ale do dziś pozostała mi na lewym policzku czerwona szrama. To od oparzeń… Już i tak sporo przez te lata zbladła, ale kiedy jestem zdenerwowana, wtedy czerwienieje bardziej. Cóż… Ta szrama to taki mój mały zdrajca.

— Jesteś Ukrainką? Nie słychać tego po akcencie.

— Bo od lat mieszkam w Polsce, zresztą niedaleko stąd — w starobabickim Latchorzewie. W Warszawie skończyłam liceum, teraz kończę studia. Pan Kowalczuk, ojciec Stelli, dobrze znał moich rodziców. Robił z nimi interesy. Gdy zostałam sierotą, wziął mnie na wychowanie, obdarzył opieką jak własną córkę… Z czasem pomógł mi zmienić obywatelstwo na polskie i usilnie zachęcał do zmiany nazwiska… W końcu mu to się udało. Przekonał mnie… Wtedy jednak nie rozumiałam, dlaczego mu tak na tym zależało. Teraz już wiem.

Mężczyzna mimowolnie położył dłoń na ściśniętych w piąstki dłoniach dziewczyny. Nie odepchnęła jej. Spojrzała mu w twarz i uśmiechnęła się. Jej uśmiech był tak pełen ciepła i uroku, że i on w rewanżu natychmiast się do niej uśmiechnął. Nagle nosek dziewczyny zmarszczył się. Nieco speszona spytała:

— Sorry, że pytam! Czym tak od ciebie śmierdzi? I czym jesteś tak ubabrany? Nawet twarzy spod błota dobrze ci nie widać.

— Upadłem na grzędę ziemi, którą właśnie pokryłem świeżym obornikiem — odpowiedział szybko i uwolnił jej dłonie. — Pracuję wieczorami, żeby za dnia nie zakłócać estetyki i aureoli ogrodu. W tym domu bywa wielu gości nie tylko wieczorem…

— Rozumiem. Swoim wyglądem nie możesz psuć pięknego widoku ogrodu. — Westchnęła. — Jasne. To prawie jak u mnie. Też swym wyglądem nie mogę psuć nastroju gościom. Nie wiem więc, po co ta Stella wzięła mnie tu ze sobą. I tak, jak co do czego, muszę się tu teraz przed wszystkimi ukrywać…

— Kuźwa! Ale ja nie rozumiem. Przecież jesteś piękną dziewczyną, po co więc to czynisz?

— Piękną? — Roześmiała się, ze zdziwieniem patrząc mężczyźnie w oczy. — Nawet ani razu w życiu nie byłam u kosmetyczki. Jestem tylko brzydkim szarym kaczątkiem… i jej cieniem.

— Ojojojojoj! Moja panno! Po co doszukiwać się w sobie szpetot? Gdy pada deszcz, trzeba wypatrywać tęczy, a gdy nadchodzi noc, szukać gwiazd. I tobie tak radzę… A poza tym, nie czytywałaś Andersena? Z takich kaczątek wyrastają piękne łabędzice. Nie wiesz tego?… A w ogóle, możesz jaśniej? Co za cień? Czyim jesteś cieniem i dlaczego?

— Cieniem Stelli. Uczę się za nią. Chodzę za nią na wykłady, piszę prace semestralne, a wkrótce odbieram dla niej dyplom.

— Zaraz, zaraz! Nic nie kumam. Uczysz się za nią? Odbierasz dla niej dyplom? Jak to możliwe?

— Ech! — Machnęła z rezygnacją ręką — Długo by tłumaczyć. Dość powiedzieć, od jakiegoś czasu też nazywam się Stella Kowalczuk. Mówiłam ci już, że takie życzenie miał pan Kowalczuk. Tego samego dnia także obchodzimy z jego córką urodziny. Jesteśmy rówieśniczkami…

— Nadal niewiele rozumiem — odparł zdumiony — ale nic to, mów dalej…

— Trochę jestem też dla niej dziewczyną na posyłki, wykonuję drobne prace domowe, słucham jej paplaniny i chowam się, kiedy jej kumpele lub goście zwalają się do domu. W ten sposób zarabiam na życie, lecz nie narzekam. To lepsze niż pobyt w sierocińcu. A że mój przybrany ojciec — to znaczy tata Stelli — daje mi nawet kieszonkowe, mogę więc sobie czasem pozwolić na marzenia… — Dziewczyna uśmiechnęła się, spojrzała w rozgwieżdżone niebo i dokończyła: — Chcę kiedyś zebrać pieniądze na operację plastyczną, by na trwałe usunąć mojego „zdrajcę” z twarzy. A kiedy to zrobię, odważę się…

Nagle usłyszeli kobiecy głos. — Chmurko! Gdzie jesteś?

— Oj! To Stella. Szuka mnie. Muszę do niej wyjść — szepnęła przestraszona dziewczyna. — Odejdź… Ukryj się, inaczej dostanę od niej burę. Nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi.

Sebastian szybko uniósł się z ławki, podbiegł do drzewa i schował się za rozłożystym konarem. Chwilę potem zza rogu budynku wyłoniła się Stella.

— Tu jestem! — wykrzyknęła Chmurka, machając do niej ręką. — Tutaj!

— A to co? — zapytała Stella, gdy podeszła i spojrzała na leżące na ławce róże. — Co to za kwiaty?

— To dla ciebie od… twojego księcia. Nie mógł dłużej czekać, miał do załatwienia jakąś pilną służbową sprawę. Zadzwonili do niego, więc poprosił mnie, abym cię w jego imieniu przeprosiła. I przekazał te kwiaty. — Już zamierzała podnieść je z ławki, lecz powstrzymał ją zirytowany głos Stelli.

— Jak mógł! Więc jego sprawy służbowe są ważniejsze ode mnie? Sam nalegał, abym przyszła, a teraz tak po prostu zostawił mnie z tymi paskudnymi połamanymi różami?

— Nie są takie paskudne. One po prostu… — Dziewczyna podniosła wzrok, spojrzała na rozdeptane łodygi i umilkła.

— …Są okropne! Są… takie same jak ty! — Gwałtownie odwróciła się i ruszyła w stronę tarasu, dopowiadając po drodze: — Weź taksówkę i wracaj do Latchorzewa. Nie jesteś mi tutaj już do niczego potrzebna. Same tylko z tobą kłopoty…3

Sebastian, odprowadzając oczyma Stellę, wracającą do rozbawionego w najlepsze towarzystwa, nagle sobie uświadomił, że całe jego uczucie do tej dziewczyny, początkowo tak namiętnie żarliwe, w jednej chwili wyparowało. Jeszcze godzinę temu, tańcząc z nią na parkiecie i wspólnie degustując wystawne dania, zachwycał się jej urodą, podziwiał jej grację, nienaganną figurę i świetnie uczesane włosy. Jednak teraz, patrząc na nią od tyłu, ujrzał wielką pełzającą po chodniku żabę. Zamknął nawet oczy, aby ukrócić okropne przywidzenie.

— Ogrodniku! — nagle usłyszał głos dziewczyny — Gdzie jesteś? Możesz wyjść. Moja Stella już sobie poszła. Teraz mam wolne. Aż do rana!

Wyjrzał zza drzewa. Ujrzał ją, jak na powrót siedzi na ławce… Była taka drobna i krucha niczym łodyga źdźbła. Twarz miała zwróconą ku rozgwieżdżonemu niebu. Wiatr trzepotał jej rudymi włosami; miało się wrażenie, że za chwilę ta dziewczyna zamacha swymi chudymi dziewczęcymi rękoma i uleci w przestworza…

— Hej, nie odlatuj! Jeszcze się nie poznaliśmy. — Ledwie zdołał zażartować, jak na głowę nieszczęśnicy znów coś spadło z korony drzewa.

Tym czymś była jego marynarka, w której kieszenie upakował wcześniej róże. Aby tylko ochronić delikatne pąki róż podczas wspinania się na drzewo, nie żałował eleganckiego ubrania.

Tym razem dziewczyna aż wrzasnęła i gwałtownie odchyliła się do tyłu. Na szczęście siłę okrzyku stłumiła tkanina marynarki, zasłaniając jej usta, za to ławka — ponownie ostro przechyliła się. Sebastian, ledwo zdążył do niej podbiec, instynktownie chwycił dziewczę w pasie, podniósł z ławki i postawił na nogi, zażegnując niechybną katastrofę. Dopiero gdy z głowy nieszczęśnicy zdjął marynarkę, przestrzegł:

— Przestań krzyczeć, bo wszystkie świetliki wypłoszysz. A mój ogród bez świetlików nie będzie już taki piękny. — Uśmiechnął się i uścisnął niebogę w ramionach. — I nie miotaj się jak nieoswojona klacz na wybiegu, bo znowu uderzysz kolanem w ławkę…

— Co… Co to jest? — Wydukała wciąż zniewolona jego ramieniem. — Co znowu na mnie spadło? Dlaczego znowu coś na mnie spada?

— Uspokój się. To tylko męska marynarka… Na drzewie były w niej pochowane kwiaty. Najpierw spadły kwiaty, a teraz ona. — Machnął ciuchem przed nosem dziewczyny. — Widzisz?

Skinęła głową i już miała coś powiedzieć, gdy nagle… ciuch zadzwonił. A dokładnie ukryta w nim komórka. Mężczyzna niechętnie uwolnił dziewczynę spod swego ramienia, po czym wyciągnął z marynarki rozdzwonionego natręta.

— Masz zamiar odebrać? — zdziwiła się. Zaczęła nerwowo poprawiać swymi chudymi rękoma włosy.

Przez chwilę zafascynowany jej ruchami, miast odpowiedzi skinął tylko głową.

— Ale to jest cudzy telefon!

— Co z tego? Więc dowiem się czyj i będę wiedział, komu zwrócić. — Zdecydowanie nacisnął przycisk w smartfonie, szybko przyłożył go sobie do ucha. — Halo!…

Dziewczyna z coraz większym zdziwieniem patrzyła na, jej zdaniem, mocno szurniętego ogrodnika. Z drugiej strony czuła, że zaczyna go najnormalniej lubić. No, owszem: jest cały upaprany i śmierdzi obornikiem, ale czy nie taka to już praca ogrodnika? — rozmyślała, przyglądając się, jak rozmawiał przez telefon. Ogrodnictwo to brudna robota. Ale nawet w tym jego kombinezonie widać, że jest naprawdę przystojnym facetem. Może nawet i ciachem. Ciekawe, ile może mieć lat? Pewno ze trzydzieści, góra trzydzieści pięć… A ten chrapliwy głos? No to popracuj sobie, koleżanko, na wietrze przez cały dzień i wtedy zobaczymy, jaki ty miałabyś. Głos mu się łamie, owszem! Ale i tak jest przyjemny… — Mimowolnie westchnęła, na chwilę przyciągając jego uwagę. I oczy ma takie piękne. Duże, ciemne… Na razie nawet nie wiem, w jakim kolorze… A bo to nocą da się określić? Za to te jego kontury twarzy i usytuowanie głowy nad szerokimi ramionami wręcz ujmują klasyczną proporcją…

Dziewczyna, studiując na wydziale zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, od czasu do czasu brała udział w fakultatywnych wykładach z architektury. Gdyby miała wybór, studiowałaby właśnie architekturę. Niestety tragiczna śmierć rodziców, która się wydarzyła przed wieloma laty, potem wyjazd do Polski i wreszcie konieczność zarabiania na życie, zmusiły ją do zmiany planów i podjęcia nauki na innym kierunku. Na takim, na który wysłana została przez swych dobroczyńców: Stellę i jej ojca. Jednak jej wrodzona zdolność do postrzegania pięknej i harmonijnej, tak zwanej „złotej proporcji” odkrytej dawno, dawno temu przez Fibonacciego, skłaniała ją do wypatrywania takich odniesień we wszystkim, co tylko ją otaczało. I teraz też, patrząc na ogrodnika, zrozumiała, że jego „złote” proporcje, bez trudu dostrzegalne w każdym fragmencie postury, mogłyby być obiektem natchnienia dla niejednego współczesnego rzeźbiarza. Ma przecież idealnie ukształtowane linie męskiej sylwetki, które co prawda w tym momencie skrywają się pod niechlujnym ubraniem i brudem, ale z całą pewnością takimi właśnie są.

Ciekawe, jak ubiera się na co dzień? Już zamierzała go o to spytać, ale ogrodnik sam nieoczekiwanie zwrócił się do niej słowami:

— Co na mnie tak patrzysz, jak na posąg? Zamyśliłaś się nad czymś, czy zapatrzyłaś w moje piękne ciało? — zapytał z uśmiechem, natychmiast kasując wszystkie pozytywne myśli kłębiące się dotąd w głowie dziewczyny.

— Nie schlebiaj sobie! — żachnęła się zamiast odpowiedzi. — Lepiej od razu powiedz, czego się dowiedziałeś. Czyja to komórka?

— Jakiegoś tam Sebastiana Lateckiego. Uzgodniliśmy, jak mam ją zwrócić. Obiecał zapłacić znaleźne… — mówił, bacznie obserwując reakcję dziewczyny.

Z początku jej oczy się rozszerzyły, ale zaraz potem otworzyły się także usta. I wkrótce wyglądała na totalnie osłupiałą, co najmniej jak Bridget Jones — ta od kultowego _Dziennika_, gdy odkryła, że nudny prawnik Mark Darcy okazał się interesującym mężczyzną.

— Co się z tobą dzieje? Teraz sama zamieniłaś się w posąg…

— Jak to, jakiegoś Lateckiego? — Ledwie przemówiła. — Przecież to ten właśnie Latecki!

— Jaki ten? — Konsekwentnie ją wkręcał.

— No ten! Kiedyś znany sportowiec, dziś znany prawnik i na dodatek prezes jakiegoś podobno świetnie prosperującego biura projektowego. Obiekt westchnień wszystkich dziewczyn nie tylko ze Starych Babic! No i… — sapnęła z rozrzewnieniem — po uszy zakochany w mojej Stelli. Ta moja… przyszywana siostrunia postanowiła zostać jego księżniczką, a z niego zrobić swego księcia — ponownie westchnęła — ...na białym koniu, jak to mówią.

Sebastian, uśmiechnął się szeroko i pomachał w stronę miejsca, do którego odeszła Stella.

— To właśnie ona, ta twoja piękna „przyszywana siostrunia”, miałaby się podkochiwać w Lateckim? No nie wiem, nie wiem… Widziałem przez okno, jak ze sobą tańczyli. Nawet nie próbowała się do niego tulić. Czy to możliwe, by zakochane dziewczyny nie korzystały z takiej okazji? — Zmrużył oczy i wycelował palec w jej stronę. — Ha! Tak naprawdę to ty jesteś w nim… zadurzona. Widzę wręcz istny żar w twoich oczach. Ledwie wypowiedziałem jego nazwisko, a od razu niemal zajaśniałaś jak jakaś śliczna gwiazdka na niebie. Dlaczego się z nim nie spotkasz? Jesteś piękną dziewczyną i…

— …szpetnym pasztetem. — Przerwała mu. — Spójrz na moją twarz, chociaż… po co mam ci to mówić? Ty, oprócz swego obornika i drzew, pewno nie widziałeś w życiu prawdziwie pięknych kobiet…

— W błędzie jesteś, moja mała. — Ja także jestem byłym sportowcem, miałem wiele fanek i teraz zaczynam sobie nawet przypominać, że chyba znam tego twojego Lateckiego. Graliśmy w szczypiorniaka w jednym zespole. I w tym samym zresztą czasie obaj zakończyliśmy karierę sportową.

Dziewczynę oszołomiło.

— Więc dlaczego zawracasz mi głowę?

— Aby zweryfikować poprawność swoich ustaleń… Czyli mam rację: podkochujesz się w tym Lateckim? — Prychnął nosem, po czym przetarł pod nim brudną dłonią i dodał: — Oczywiście: trafiona-zatopiona… Podkochujesz… Wszystkie dziewczyny się w nim podkochują. No bo gościu, nie powiem, przystojniak, nie to, co ja… bo ja, kto taki ja, kim jestem? Brudnym biednym ogrodnikiem, który może zarządzać co najwyżej tylko roślinami w ogrodzie, a nie biurem projektowym.

— A może nie warto tak się nad sobą użalać?… — Próbowała go pocieszyć. — Ktoś tu przed chwilą mówił o tęczy, gwiazdach… — Uśmiechnęła się, ale szybko przyjęła poważny wyraz twarzy. — Co ci przeszkadza w podjęciu nauki? Może i ty kiedyś zostaniesz… prawnikiem? A w ogóle, czym się interesujesz?

Wzruszywszy ramionami, odpowiedział:

— Nie wiem. Po urazie głowy, gdy uderzyłem o dno basenu, z trudem sobie cokolwiek przypominam. Od kilku lat pracuję tu, w Wojcieszynie, u pana wójta Iloczynka, jako ogrodnik…

Usłyszawszy jego zwierzenie, twarz dziewczyny natychmiast się zmieniła. Nic nie pozostało w niej z wyniosłego, dumnego i po części obrażonego spojrzenia. Teraz patrzyła na „ogrodnika” z sympatią, a nawet z litością, co nie za bardzo podobało się Sebastianowi. Zaczął nawet żałować, że tak bardzo wkręcił dziewczynę, zapędzając samego siebie ze swym fantazjowaniem w kozi róg…

Chwyciła go za rękę.

— Przepraszam, ogrodniku za mój brak delikatności. Nie znam nawet twojego imienia. Może się więc poznajmy? Ja przyjeżdżając z Ukrainy nazywałam się Olga Błoczek. Od razu więc wszyscy tutaj zaczęli na mnie mówić „Obłoczek”. Poprosiłam, że — skoro już używają przezwiska — to wolałabym być dla nich „Chmurką”, gdyż mamusia nosiła nazwisko Chmurzyńska. I tak już zostało. Potem, jak już ci mówiłam, za namową pana Kowalczuka zmieniłam urzędowo najpierw obywatelstwo na polskie, a potem personalia. I teraz, jak już ci wspomniałam… także nazywam się Stella Kowalczuk.

— Stella Kowalczuk?! Dziwne! — autentycznie się zdumiał. — Macie to samo imię, nazwisko, datę urodzenia?!…

— I ten sam nawet wzrost! — kiwnęła potakująco głową. — Tak! Widocznie panu Kowalczukowi i Stelli bardzo na tym zależało, to jest na dacie urodzin. Prawdopodobnie dzięki temu, gdy skończę studia, łatwiej będzie mogła wykorzystać mój dyplom. Niejako stać się jego nie tylko dublerką, ale i wiarygodną właścicielką…

— Bzdura! — Wykrzyknął. — Personalia wiek i wzrost nie wystarczą, by przywłaszczyć sobie czyjąś tożsamość. Jest jeszcze pesel, są kartoteki, relacje, kontakty ze studiów, jest…

— A kogo to będzie obchodzić! — Przerwała mu. — Stella nigdy nie podejmie żadnej pracy i nigdy formalnie i oficjalnie nie powoła się na swój przywłaszczony dyplom. Nie będzie musiała. Już jej tatuś zawczasu zadbał, aby ukochanej córeczce nigdy w życiu niczego nie zabrakło. Ona chce posiadać dyplom dla samego dyplomu, to jest… by zyskać w oczach przyszłego męża, może nawet przyszłych swych dzieci i wnuków…

Tym razem Sebastian spojrzał na dziewczynę z rozdziawionymi ustami. Zamurowało go.

— To w końcu powiesz, jak masz na imię, ogrodniku? — poprosiła go cicho…

— Ja? — I przez chwilę autentycznie zastanawiał się, co ma tej dziewczynie odpowiedzieć. — Ja… Ja jestem Wojtek… Wojtek Dąbrowski. Bardzo mi miło, Chmurko…4

Obudziła się prawie o jedenastej. Szybko wstała, ogarnęła się, włożyła swe ulubione szorty i T-shirt, po czym poczłapała w rozciapcianych kapciach do kuchni.

— Pani Mario — zwróciła się do starszej kobiety, pichcącej coś nad płytą kuchenki — czy nasza Stella jadła już śniadanie?

— Jeszcze nie, moja dziewczynko, właśnie robię dla niej omlecik z dżemem. Myślałam, że będzie pościć do obiadu, a tu nagle życzenie: „Przygotuj śniadanie na wpół do dwunastej, bo o dwunastej będę miała gościa” — odpowiedziała kobieta, nie przestając pichcić.

Po chwili śniadanie było już ułożone na dużej srebrnej tacy: omlet, tosty i biała kawa.

— A co to za gość? — Chciała wziąć z tacy jedną z grzanek, ale kobieta szturchnęła ją w ramię.

— Nasza Stellusia uwielbia ciepłe grzanki. A ty możesz zrobić je sobie sama, ale kiedy wrócisz. Bierz! — podała tacę dziewczynie — zanieś swej przyszywanej siostruni. Jej Królewska Mość nie zejdzie na śniadanie, ponieważ ma zbyt mało czasu na ogarnięcie się przed przybyciem dostojnego gościa. Będzie jeść w sypialni.

Pani Maria — gosposia i kucharka Kowalczuków — wyróżniała się wesołym usposobieniem. Nie przegapiała okazji, by choćby troszeczkę pokpić z gospodarzy, ale — tu trzeba oddać jej szacunek — pokpić w najlepszym tego słowa znaczeniu. Lubiła ich parodiować, zwłaszcza Stellę… Teraz na przykład, mówiąc o niej, położyła palce na skroniach i przewróciła oczami ku niebu. Było to bardzo zabawne.

— No już. Starczy tego śmiechu. Idźże wreszcie. Pani czczczcz-czeeka! — I otworzyła przed nią drzwi.

Dziewczyna weszła do sypialni Stelli, jak zwykle wcześniej kilkukrotnie pukając do drzwi i nasłuchując pozwolenia. Postawiła tacę na niedużym okrągłym szklanym stoliku w pobliżu miękkiej białej sofy i ogłosiła:

— Podano śniadanie!

Gdy Stella spokojnie wyszła z łazienki, Chmurka spojrzała na nią i niemal przysiadła z wrażenia. Dziewczyna była tak odstawiona, że aż zapierało w piersi dech.

Miękka niebieska prawie przezroczysta sukienka przywierała do jej ciała jak druga skóra. Suknia była pięknie przyozdobiona głębokim dekoltem. W zagłębieniu piersi na złotym łańcuszku wisiał duży niebieski szafir. Świecił jak oczy właścicielki, urzekając niezwykłym pięknem… Stella, dla podkreślenia i uwypuklenia walorów swej nietuzinkowej kobiecej urody, zawsze potrafiła umiejętnie korzystać z markowych kosmetyków. Nie można było nie podziwiać jej oczu. Do takiego stopnia były wyraziste, że z najmniejszymi detalami mógłby je bez retuszu przenieść na płótno niejeden mistrz sztalug i pędzla. A jej lniany strumień włosów lśnił i łopotał przy każdym ruchu jak chiński jedwab.

Chmurka nie była w stanie powstrzymać swego szczerego westchnienia podziwu.

Zauważywszy jej reakcję, Stella uśmiechnęła się, po czym podeszła do kanapy i rzekła:

— Nie ma takiej możliwości, żebym nie podobała się mężczyznom. Ja ich wręcz onieśmielam! Za pół godziny zrobię to z pewnym dumnym absztyfikantem. Ukarzę go za to, jak potraktował mnie na naszej niedoszłej schadzce w ogrodzie wuja.

— Co ty mówisz, Stello? Kiedy to było? Ja nic nie pamiętam.

Stella spojrzała na nią protekcjonalnie.

— A co ty możesz pamiętać z wczorajszego wieczoru? Chyba tylko mój wstyd, który musiałam przez ciebie znosić… Stłukłaś chiński wazon wujostwa, którego cena na rynku jest horrendalna, niszcząc jednocześnie sukienkę kobiety, której cena przekracza twoje roczne stypendium.

Przerażenie na twarzy Chmurki wyraźnie rozbawiło Stellę.

— Uspokój się. Gdyby nie moje prośby i zapewnienia, że stosownie cię ukarzę i douczę ogłady, wszystko musiałoby skończyć się dla ciebie fatalnie. Masz też szczęście, że trochę dopomógł ci twój mizerny wygląd i ta obrzydliwa szrama na twarzy. — Stella siadła na kanapie, biorąc się za śniadanie.

— Nie rozumiem, Stello… Chcesz mnie karać, douczać… Ale ja ten wazon naprawdę stłukłam nieumyślnie!

— Powiedzieli mi, że chowałaś się za nim. A ja pytam — przed kim? A może ty kogoś podglądałaś z ukrycia? Przyznaj się!

Chmurka westchnęła.

— Sama mi powiedziałaś, żebym się napatrzyła na najpiękniejsze ciacho na imprze. Szukałam i z ciekawością wyglądałam takiego.

— I znalazłaś? — W głosie Stelli pobrzmiało lekceważeniem.

— No… tam były same superackie ciacha! — żachnęła się, machinalnie wzruszając ramionami. — Nie mogłam wybrać, które najbardziej…

— Wybrać? — Stella roześmiała się histerycznie. — Co niby ty mogłabyś wybierać? Ty się przecież absolutnie nie znasz na mężczyznach. Był tam tylko jeden silny, wysoki i przystojny. Jeden, jedyny!! I ty nawet nie wiesz, który!… Cóż, wkrótce tu przyjdzie, aby przeprosić mnie za wczorajsze nieporozumienie. Dokładnie tak zapowiedział, dzwoniąc do mnie. — Stella uważnie spojrzała na Chmurkę. — A ponieważ już powiedziałam, że będę cię uczyć ogłady, pozwolę ci spojrzeć na niego… ale tylko zza balustrady na półpiętrze. — Stella przyjrzała się jej od dołu do góry. — W tych twoich schodzonych szortach i T-shircie lepiej się nikomu nie pokazuj. Dobrze, że chociaż włosy podczesałaś. Potrząsasz swoją grzywą jak dzika klacz. Ile ci razy mówiłam, że powinnaś używać odżywki do włosów! I nadaremno… Niczego się nie uczysz… Chociaż, właściwie, po co ci taka nauka? Okej!… nie ma sensu dalej ci klarować. Spotkam się z moim gościem na dole, w salonie, a ty zostaniesz, jak powiedziałam, na półpiętrze. Wszystko jasne?

Chmurka, natychmiast kiwnęła głową i zapytała:

— A może chociaż w trakcie spotkania mogłabym przynieść ci kawę, by… przyjrzeć mu się z bliska?

— I przestraszyć mi gościa na śmierć? — zniesmaczyła się. — Absolutnie nie! Zabraniam. Patrz sobie na niego, ale tylko z dala. Nie odstraszaj mi narzeczonego… A propos, dlaczego twój rumieniec jest dziś jakby mniej jaskrawy? Wczoraj na imprezie po prostu promieniował.

— Kiedy się denerwuję, blizna czerwienieje, to znaczy: staje się bardziej czerwona…

— Rozumiem… Zaś odnośnie zbitego wazonu… Sama rozumiesz, musimy się rozliczyć. — Stella skończyła pić kawę i wstała. Podeszła do Chmurki, dokładnie obejrzała rumień na jej twarzy, po czym kontynuowała przemowę: — Zrobimy tak: spłacisz mi dyplomem. Za dwa miesiące bronisz dyplom, prawda? — Dziewczyna skinęła głową — Studiowałeś dla mnie bardzo dobrze. Wiem, że otrzymasz dyplom z wyróżnieniem. Miałam cię początkowo za to ekstra wynagrodzić, ale teraz cała twoja premia i twoja pensja z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem zasilą konto mojego wuja, tytułem kosztu odkupienia wazonu. — Odwróciła się i dodała. — Możesz mi nie dziękować, jakby co nadal jesteś moją siostrunią i kumpelą.

Stella, już więcej nic nie mówiąc, skubnęła jedną z grzanek. Najwyraźniej jednak nie miała apetytu. Odepchnęła od siebie z niesmakiem talerz, wstała i wyszła z pokoju, zostawiając Chmurkę w kompletnej rozsypce.

— Pół roku bez wynagrodzenia? — Cicho i z przerażeniem szepnęła. — I z czego będę żyła? Przecież jeśli moje dalsze posługi w tym domu nie będą już nikomu potrzebne, dokąd pójdę?

Bezwładnie opadła na miękką sofę, wzięła grzankę z tacy. Wolno ją gryzła i ledwo powstrzymywała łzy.

— Tylko nie płacz, Chmurko… Tylko nie płacz! I tak nikt cię tu nie pocieszy… W tym domu nie ma ogrodnika.

Nagle niczym w szoku przypomniała sobie, że niejaki Wojtek, to jest Wojtek-ogrodnik, miał dziś się spotkać z Sebastianem Lateckim także o godzinie dwunastej. Ojej! Ten Latecki wyznaczył z nim spotkanie na dwunastą i o tej samej porze miałby zjawić się tu, u Stelli?

Podekscytowana zerwała się na równe nogi i szybko pobiegła do swego pokoju. Tu — natychmiast chwyciła telefon i wybrała numer do Wojtka-ogrodnika. Wczoraj, po zakończonym nocnym spacerze, na szczęście nie zapomnieli wymienić się numerami komórek.

— Halo, Wojtku, to ty? Tutaj Chmurka! Znaczy się ta rudowłosa, z którą spędziłeś całą noc…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: