- W empik go
Runa - ebook
Runa - ebook
Paryż dziewiętnastego wieku, słynny zakład dla obłąkanych La Salpêtrière i mroczne początki psychiatrii.
Paryż, rok 1884.
Doktor Charcot na oddziale neurologicznym kliniki Salpêtrière przeprowadza eksperymenty na histeryczkach.
Jego pokazy hipnozy ściągają widzów z całej Europy; znany neurolog niczym magik sprawia, że pacjentki tańczą przed zgromadzoną publicznością. Któregoś dnia na oddział trafia Runa, mała dziewczynka, która opiera się wszelkim metodom terapeutycznym. Jori Hell, szwajcarski student medycyny, widzi w tym szansę na zdobycie upragnionego tytułu doktora i wysuwa śmiałą propozycję zabiegu, który do tej pory wydawał się nie do pomyślenia. Chce jako pierwszy lekarz w historii medycyny operacyjnie usunąć obłęd z mózgu pacjentki.
Nie wie jednak, że Runa zostawiła w mieście tajemnicze wiadomości, ściągając na siebie uwagę innych osób. Zna też najmroczniejszą tajemnicę Joriego…
Vera Buck po mistrzowsku łączy literaturę z historią medycyny.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-77-4 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wziąłem głęboki wdech. Ustawiliśmy się i teraz sam już widziałem to, o czym przedtem, podczas przebierania, ośmielano się mówić tylko na ucho. Dwustu trzynastu. Liczba ta była podawana z ust do ust, obiegła wszystkich szeptanym kanonem. Dotarła do nas, chórzystów, do księdza, a na końcu do kapłana, który otworzył księgę z animuszem większym, niż to leżało w jego naturze. Dwustu trzynastu wiernych w kościele Saint-Médard. A zatem to była liczba moich pierwszych czytelników.
– Wszystko w porządku, Maxime?
Mogłem tylko przytaknąć, w dalszym ciągu wydymając policzki i wydmuchując powietrze przez usta, jakbym był miechem. Rozejrzałem się za ojcem i dostrzegłem go w głębi przy drzwiach. Z rękami skrzyżowanymi z przodu wyglądał na bardzo drobnego. Może wolałbym, żeby nie przyszedł. Gustave położył mi rękę na ramieniu i przysunął usta tak blisko mego ucha, że dostałem gęsiej skórki.
– Nie przejmuj się. Minuit Chrétiens możesz przecież zaśpiewać nieco ciszej.
Zacisnąłem usta i skinąłem głową. Słowa Gustave’a zabrzmiały jak prośba. Odwrócił się, a jego ręka pozostawiła na mojej skórze płonącą plamę.
Nie mógł wiedzieć, podobnie jak cała reszta, że dziś miało nie być Minuit Chrétiens. Że zamiast tej pieśni zaplanowany został wernisaż, zdolny w ciągu jednej nocy postawić na głowie porządek Paryża.
Zacisnąłem pięści, zająłem swoje miejsce i zamknąłem oczy. Głosy przycichły. Potem rozległy się pokasływania i chrząknięcia, ten i ów jeszcze wydał z siebie gardłowy dźwięk, by ostatecznie zamilknąć. Słyszałem szum mojej krwi i odgłosy wichury szalejącej na zewnątrz kościoła. Obok mnie stał Gustave. Chciałem, żeby wziął mnie za rękę.
Była dokładnie dwudziesta druga trzydzieści, kiedy zaintonowaliśmy pieśń. Pierwszy punkt kulminacyjny Mszy świętej. Wszystko przebiegało według planu. Z piszczałek organów wydobywały się grzmiące dźwięki. Przechodziły falą przez kościelną nawę i odbijały się od ścian, by spaść na wiernych, którzy sięgali po śpiewniki. Książek nie wystarczyło dla wszystkich, ale ci, którzy je mieli, podzielili się z sąsiadami. Niektóre powędrowały nawet ku stojącym z boku ławek – tak daleko sięgała miłość bliźniego w Boże Narodzenie. Wyciągnąłem szyję, by wypatrzyć ojca, ale w głębi kościoła było teraz ciemno. Wysokie świeczniki przeniesiono do przodu, całe światło spływało na nas. Oświetlało chór, ołtarz i pierwsze rzędy ławek. W pogrążonej w półmroku pozostałej części kościoła blask świec wystarczał na tyle, by rozszyfrować nuty na stronicach śpiewnika i słowa, które stały ponad nimi. Danc une étable obscure. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że nie mogłem wybrać lepszego tytułu kolędy. Danc une étable obscure – W ciemnej stajence.
Pierwsze miny zrzedły w chwili, gdy zaczął śpiewać chór chłopięcy. Usłyszałem, jak Gustave u mego boku zaintonował wersy, które tak często ćwiczyliśmy. Ale wierni w kościele nie przyłączyli się do śpiewu. Skonsternowani chłopcy urywali jeden po drugim, jakby topili się w oniemieniu, które rozniosło się po kościele. Tylko organy huczały dalej, aż sam organista zmiarkował, że coś jest nie tak. Pojedynczy dźwięk piszczałki zawisł nad ławkami, zniekształcony i mroczny jak zdania, w które wpatrywali się ludzie.
Nad słowami pieśni czarnym atramentem napisany był tekst, czarny jak kwiaty zła. Przesłanie, wersy, wiersz. Zobaczyłem, jak ludzie nachylają się nad śpiewnikami po kilku na raz, i poczułem, jak moje ciało przechodzi mrowie. Z ciszy wywołanej zaskoczeniem podniosły się szepty.