Russkij mir - ebook
O życiu w Rosji pisano wiele, lecz nigdy tak otwarcie.
Michał Gołkowski - pisarz, tłumacz, lingwista i znawca Wschodu, syn dyplomaty od lat zaangażowanego w politykę wschodnią Polski - odwiedził ukraińskie więzienia, by porozmawiać z przebywającymi tam rosyjskimi jeńcami wojennymi. Nie z politykami, nie z ekspertami; ze zwykłymi ludźmi, którzy stali się narzędziami w rękach systemu.
To nie jest książka o ideologii ani o polityce. To książka o tym, co dzieje się z umysłem człowieka, od lat poddawanego bezlitosnej obróbce skrawaniem. To echo bezgłośnego krzyku, brzmiącego w zapisie spotkań z tymi, których państwo wysłało na wojnę, a potem zostawiło samych.
Gołkowski słucha i pozwala, by w ich słowach odbił się prawdziwy obraz kraju, który od pokoleń karmi swoich obywateli kłamstwem, strachem i przemocą.
Russkij mir to reportaż, który nie szuka usprawiedliwień. Pokazuje, jak system niszczy własnych obywateli, zanim skieruje ich przeciwko wszystkim innym.
| Kategoria: | Politologia |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8375-206-8 |
| Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Konflikt jest nieodłączną osią każdej szanującej się fabuły.
Rosja jednakże – „kraj, którego umysłem nie objąć” – poszła w tym założeniu o krok dalej.
Zresztą kto mógłby się spodziewać, że Rosja NIE pójdzie w czymś o krok dalej?
Samozwańcze imperium, mieniące się duchowym spadkobiercą Związku Sowieckiego, marzącego po nocach, aby „dogonić i przegonić” kraje kapitalistyczne, zawsze musi robić rzeczy bardziej, szybciej, mocniej, więcej i jeszcze raz.
I jeszcze, na drugą nóżkę.
I na trzecią, bo przecież „Boh trojcu lubit”.
Otóż rządzący Rosją system uczynił sobie z konfliktu istny raison d’être, główny i w sumie to jedyny motyw istnienia. Można wręcz powiedzieć, że wyniósł konflikt do roli podstawowego zabiegu reżyserskiego w kształtowaniu kolejnych sezonów opery mydlanej nazywanej przez siebie pieszczotliwie „polityką zagraniczną”.
Rosja nie zamierza nikogo atakować, to chyba oczywiste dla wszystkich.
Putin na forum „Rosja wzywa!”,
20 listopada 2019
Większość szanujących się, poważnych krajów Europy, wiernych słowom Szekspira: „Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają”, stara się konstruować swoją własną fabułę (czyli politykę) zgodnie z prostym założeniem zawiązania, rozwinięcia i zakończenia akcji w ramach cyklu wyborczego.
Na tym zresztą opiera się przecież dramaturgiczna teoria Goffmana, jedna z trzech metafor społeczeństwa uznawanych w socjologii.
Mamy aktorów – ludzi, którzy grają swoje życiowe role, próbując realizować własne cele za pomocą rekwizytów, dekoracji, interakcji z innymi i wszelkich zabiegów „dozwolonych” i „zabronionych” w teatrze.
Jest protagonista, a przed nim pojawia się określony cel, do którego tenże ma dążyć. Tak więc wykonuje się pod niego ruchy otwierające, informuje w ogóle o jego istnieniu, potem zbiera siły i środki, rozpoczyna działania etc.
Wreszcie następuje seria mniej lub bardziej logicznych i raczej po łebkach niż porządnie zaplanowanych perypetii, pojawia się konflikt, potem ktoś znajduje rozwiązanie problemu, kryzys zostaje zażegnany, bohaterowie ponownie łączą siły, bogatsi o siłę doświadczenia i więzy przyjaźni.
W końcu wszystko prowadzi do w miarę możliwości spektakularnego finału, a całość ma się zbudżetować – to znaczy przynieść więcej zysków niż strat.
Niektóre państwa, ze szczególnym wskazaniem autorytarno-klanowych republik środkowoazjatyckich, wolą formułę serialu w sezonach. Wybiera się aktorów, ustawia ich w takich czy innych dekoracjach, po czym tworzy zręby fabuły, która nigdy jednak nie jest domknięta do końca.
Powyższe pozwala na umiarkowanie płynne przechodzenie z jednego sezonu do drugiego oraz kontynuację głównego zamysłu, z myślą z tyłu głowy, że z sezonu na sezon podstawowa opowieść rozwadnia się stopniowo, tak że w końcu traci spójność, widzów i zainteresowanie.
Aż wreszcie całość show można spokojnie anulować, nie przejmując się tym, że ktokolwiek będzie o nim pamiętał – do tej pory główny bohater, cała jego rodzina i krewni będą mieć jachty i wille na Costa Brava, kraj zaś głęboko w dupie.
Pragnę zauważyć, że nasze dzisiejsze problemy nie są wynikiem błędów przeszłości. Wręcz przeciwnie, są one raczej konsekwencją skutecznej realizacji polityki gospodarczej.
Dmitrij Miedwiediew, 15 stycznia 2014
Jednakże polityka w pojęciu systemu rządzącego w Rosji, a wcześniej w Związku Radzieckim, jest operą mydlaną.
Tu nie ma „fabuły” jako takiej. Nie ma nawet „bohaterów”, ale wyłącznie „postacie” – przeważnie uosabiające takie czy inne archetypy, przerysowane role i cechy osobowości: dobry ojciec, poważny stryjek, krewniak alkoholik, chrześniaczka latawica, syn hulaka…
Zresztą budowanie rzeczywistości na zlepkach rzeczowników (Żar-Ptak, kije samobije, Konik Garbusek) jest typową przywarą języka rosyjskiego, lubującego się w konstrukcjach podkreślających bierność (vide: społeczeństwo po rosyjsku nie zmienia się, ale „poddaje się zmianom”). Jeśli hipoteza Sapira-Whorfa o tym, że język określa rzeczywistość, a użytkownicy różnych systemów językowych nigdy się w pełni nie zrozumieją, jest prawdą, to zaiste smutny i pasywny to świat… Ale dywagujemy nie w porę, bo zrębami języka i rzeczywistości zajmiemy się później.
Są zatem określone postacie, które w operze mydlanej następnie wrzucane są w wir zupełnie przypadkowych, mających li tylko pozory sensu, ale zarazem wiarygodnych i prawdopodobnych dla odbiorcy wydarzeń.
Wydarzeń, które nijak nie wiążą się ze sobą w ciągi przyczynowo-skutkowe, nie stanowią fabuły jako takiej i do niczego nie dążą.
Wydarzeń, których jedynym celem jest zapełnienie kolejnego odcinka bądź serii produkcyjnej.
Wszystko to nie ma zresztą znaczenia.
No i dobrze, ale to nie zmienia istoty rzeczy.
Dmitrij Pieskow, sekretarz prasowy prezydenta FR, przyłapany na kłamstwie, 24 stycznia 2022
Odbiorca przecież i tak tego nie ogląda. Zerka co najwyżej jednym okiem, nazbyt pochłonięty sprawami codzienności: gotowaniem obiadu, odkurzaniem, karmieniem kur… Tymczasem odbiornik wciąż gra, rozkręcony na maksymalną głośność, żeby przez otwarte okno słychać go było również na podwórku.
Ruchy pokazujących się na ekranie postaci są przerysowane, sceny zaś przedłużane tak, żeby każdy na pewno zobaczył, zrozumiał i zdążył pojąć, co się dzieje. Jak w teatrze elżbietańskim szesnastowiecznej Anglii, gdzie złoczyńca najpierw mówi, co zamierza uczynić; robiąc to, przerywa, aby o tym opowiedzieć; po czym dokonawszy dzieła, raz jeszcze rekapituluje swoje zbrodnicze poczynania. Tak na wypadek gdyby któryś z widzów był zajęty rozmową albo akurat oddalił się za potrzebą.
Jeśli z normalnego filmu kinowego lub serialu znika w trakcie produkcji któryś z obsadzających role aktorów, jest to dla fabuły katastrofa. Jak można dokończyć coś, gdy nagle tracimy – z powodu choroby, śmierci albo innych wypadków losowych – kogoś, kto gra jednego z głównych bohaterów? Strata taka jest albo trudna, albo wręcz niemożliwa do powetowania i kładzie się cieniem na procesie produkcyjnym.
A co się dzieje, gdy znika ktoś z obsady opery mydlanej?
Ano nic się nie dzieje.
Zastępuje go ktoś zupełnie inny.
Na potrzeby niby-fabuły po fakcie dorabia się historyjkę o wypadku na platformie wiertniczej, w którym dana postać została poparzona i musiała przejść operację plastyczną. Albo podaje się informację, że zaginęła bez wieści; przez dwa lub trzy odcinki trwa akcja poszukiwawcza (darmowe paliwo dla scenarzystów), po czym emocje przycichają i z czasem postać zostaje zapomniana.
Tak samo nie działo się wiele albo zgoła nic, gdy z aparatu politycznego ZSRR znikali kolejni dygnitarze otaczający Józefa Stalina. Ich twarze pieczołowicie wycinano żyletkami ze zdjęć, nazwiska gumkowano z protokołów spotkań… I problem znikał wraz z człowiekiem.
Również niewiele się działo, gdy cała „fabuła” skręciła w stronę, która potem okazywała się niewygodna – dajmy na to, sojuszu z III Rzeszą i wspólnej z nią napaści na Polskę.
Albo katastrofalnej w skutkach decyzji o wywołaniu talvisoty, czyli wojny zimowej przeciwko Finlandii.
Lub chociażby bliższego naszym czasom puczu Prigożyna.
Takie pożałowania godne epizody pomijano później milczeniem, nierzadko dokonując jakże modnego teraz retconu – korekty retrospektywnej poprzez wycięcie jednych, a dodanie nowych informacji, które zupełnie zmieniały percepcję uprzednio opisanych wydarzeń.
Kto przeciwstawia się władzy, przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Siły zła są, niestety, prawdziwe, aby zaś ludzie mogli żyć w pokoju, pracować, wychowywać dzieci, konieczne jest państwo, które będzie się temu złu przeciwstawiać, w tym też poprzez siłę. Tam, gdzie państwo znika lub słabnie , w społeczeństwie pojawia się chaos.
Patriarcha Cyryl w przemówieniu po przyznaniu mu tytułu honoris causa Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego na konferencji „Od dawnej Rusi do Federacji Rosyjskiej – historia rosyjskiej państwowości”, 28 września 2012
Bawią niepomiernie ślady po takich korektach wstecznych, do dziś odkrywane w pozornie niewinnych, znajdowanych w szerokim obiegu tekstach.
I tak na przykład podręcznik początkowego przygotowania wojskowego (sowieckiego odpowiednika przysposobienia obronnego – zwracam uwagę na piękną rozbieżność nazewnictwa tematu), z którego miał wątpliwą przyjemność uczyć się sam autor na początku lat dziewięćdziesiątych, wydano jeszcze w roku 1987, a więc za czasów ZSRR.
Opisana w nim „napaść niemiecko-faszystowskich najeźdźców na pokojowy ZSRR w 1941 roku, która zapoczątkowała wielką wojnę ojczyźnianą” (swoją drogą, kolejny piękny przykład manipulacji narracją i nadpisywania faktów), określana była dość charakterystycznym przymiotnikiem: „wiarołomna”.
Wiarołomna, czyli nawet więcej niż „zdradziecka”. Wiarołomny to taki, który łamie wiarę, narusza wcześniejsze porozumienia, depcze i szarga święte ustalenia o przyjaźni, braterstwie i sojuszu.
Piękne, nieprawdaż?
O ile jednak może to uwierać w aparat logiczny odbiorcę z Zachodu, przywykłego do śledzenia ciągów przyczynowo-skutkowych i wychowanego na zasadzie jedności miejsca, czasu i akcji, to dla odbiorcy ze Wschodu nie ma to najmniejszego znaczenia.
Nie ma i mieć nie może, bo on nie idzie do antycznego teatru na Antygonę, aby potem dyskutować o tym ze współobywatelami na porośniętym winoroślą placu forum, a następnie wspólnie udać się do gimnazjonu, który pomoże zadbać o właściwą równowagę ciała, ducha i intelektu.
Rosja to jedyne państwo świata zdolne zamienić USA w radioaktywny popiół.
Dmitrij Kisielow, 17 marca 2014
Nasz osadzony po uszy w systemie rUsek kątem oka ogląda operę mydlaną, jednocześnie rąbiąc drwa na opał. Kiedy skończy, musi nakarmić świnie, a potem przebrać się i pojechać traktorem do najbliższego sklepu po wódkę, żeby było co robić po jutrzejszym nabożeństwie w cerkwi.
I naprawdę, ale to naprawdę nie obchodzi go, co stanie się pod koniec tego konkretnego odcinka – bo w kolejnym i tak mu to wszystko ładnie, zgrabnie wytłumaczą.
Albo i nie, bo nie było ważne, a wtedy szkoda czasu zawracać sobie tym głowę.
Miażdżącej większości Sowietów nie obeszło to, co stało się ze Związkiem Radzieckim, który nagle, dosłownie z dnia na dzień, rozpadł się i zamienił w Federację Rosyjską. Po prostu obudzili się, a ich ulubiony serial miał nagle nową czołówkę. A poza tym zmieniło się niewiele, albo i nic: te same godziny emisji, te same twarze aktorów, ta sama fabuła.
Rewolucja to redystrybucja władzy w imię redystrybucji własności.
Michaił Weller, Machno
Nieszczególnie też przejęli się Rosjanie czy to pierwszą, czy drugą wojną czeczeńską. Ot, był taki epizod, owszem. No tak, coś się działo, ten cały Grozny, chyba o jakieś zamachy chodziło, ale to tak się tylko przewinęło w tle. No tak, tak, pojawiło się potem kilku nowych aktorów, rosłych takich i brodatych.
Ale czy ktoś pamięta dziś, kim był początkowo Ramzan Kadyrow? Ma ktokolwiek w pamięci przypisywane mu jeszcze od 2006 roku słowa o tym, że pierwszego Rosjanina zabił w wieku szesnastu lat?
Wątpię.
Tak samo nikogo nie zdziwiła zbytnio wojna z Gruzją w 2008 roku. No tak, tak, zaatakowali nas Gruzini… Chyba oni nas, prawda? Tak samo jak Finowie w tym 1939, dwa lata przed wybuchem wojny ojczyźnianej, na nas napadli, bo przecież my nigdy nikogo pierwsi nie atakujemy. My się tylko bronimy, wyzwalamy uciśnione narody i sąsiednie terytoria od ludności miejscowej albo przychodzimy z pomocą rosyjskojęzycznym mniejszościom.
Aneksja Krymu w 2014 roku była wyłącznie logicznym przedłużeniem, powtórką wcześniejszych zabiegów fabularnych i klasycznych plot twistów rodem z anime.
Krym nie jest żadnym terytorium spornym. Tam nie było żadnego konfliktu etnicznego. Rosja dawno już uznała granice dzisiejszej Ukrainy.
Putin, 29 sierpnia 2008
W sercach, w świadomości ludzi Krym zawsze był i pozostaje nieodłączną częścią Rosji.
Putin, 18 marca 2014
Poza tym jaka „aneksja” w ogóle?
To przecież „ponowne przyłączenie” było. Co ty, wiadomości nie oglądasz? To zawsze było nasze, nigdy nie przestało. Ukraińcy i Rosjanie to jeden naród przecież, a to tylko faszystowska junta w Kijowie podżegała do bratobójczych mordów, żeby przykryć swoje niekonstytucyjne dojście do władzy.
Rok 2022 nie zdziwił nikogo w Rosji, bo w sumie po tamtej stronie granicy, żelaznej kurtyny i lustra wszyscy na ten moment czekali.
Od roku, nawet dwóch wcześniej mieliśmy wykonywany piękny foreshadowing tych wydarzeń, budowane było napięcie i przesłanki po temu, co musiało nieuchronnie się stać… Oczywiście u nas, na tak zwanym Zachodzie, zdziwienie było ogromne: ale co to? jak to? dlaczego? po co?
Tymczasem dla stu trzydziestu milionów homo sovieticus wojna była, no cóż…
Wojna jest aktem przemocy, mającym na celu zmuszenie przeciwnika do spełnienia naszej woli. a przy stosowaniu jej nie ma granic . Wojna jest nie tylko czynem politycznym, lecz i prawdziwym narzędziem polityki, dalszym ciągiem stosunków politycznych, przeprowadzeniem ich innymi środkami.
Carl von Clausewitz, O wojnie
I czy kogoś w Rosji dzisiaj dziwi to, że mija właśnie czwarty rok trzydniowej operacji specjalnej?
Bynajmniej.
Czy ktoś uważa, że Ukraina została rozbrojona i jest mniejszym zagrożeniem dla Rosji…?
– Ale jak to rozbrojona? Jakim mniejszym zagrożeniem? Przecież nikt w Rosji nie mówił, że o to chodzi.
– Więc o co chodziło, jak Ukrainę atakowaliście?
– No to o to, że NATO się do nas podsuwało za bardzo. I że musieliśmy się bronić.
– Bronić? Czołgami pod Kijowem?
– Musieliśmy uderzyć pierwsi. Poza tym nikt na nikogo nie uderzał! To była tylko specjalna operacja wojskowa przeciwko reżimowi w Kijowie. Ukraińcy to nasi bracia, a to tylko NATO ich na nas szczuje, dozbraja rakietami. Oni przecież sami w te szpitale i szkoły strzelają, żeby na nas winę zrzucić.
– Zaraz, chwilę. To co, Ukraińcy sami do siebie strzelają?
– No tak!
– Aha. Czyli im więcej broni im NATO przekaże, tym szybciej się nawzajem powybijają. Więc to dla Rosji dobrze, że NATO dozbraja Ukrainę, tak?
– …
Dantes w rozmowie z kolegą Rosjaninem
Tutaj nie ma logiki, nie ma sensu, nie ma kontynuacji myśli ani związków przyczynowo-skutkowych.
Są tylko postacie rzucone w wir losowych zdarzeń, czasami schodzące ze sceny po zupełnie losowych zgonach. Jak nieodżałowanej pamięci Hanka Mostowiak zamordowana przez kartony.
No bo do czego innego porównać śmierć Jewgienija Prigożyna, którego śmigłowiec został (faktycznie) zestrzelony przez (rzekomo) ukraińską (sic!) rakietę pod samą Moskwą?! Prigożyna, który w ciągu paru tygodni z szanowanego i cenionego szefa Grupy Wagnera, osobistego powiernika i przyjaciela samego Putina przemienia się w niebezpiecznego buntownika, wywrotowca i pretendenta do tronu – tylko po to, aby po śmierci jego grób miał stać się miejscem pielgrzymek patriotycznego ludu.
Jednego dnia Ukraińcy są nam bratnim narodem – nazajutrz bandą opętanych żądzą krwi faszystów.
Generałowie są w swoim fachu wybitnymi specjalistami – dopóki nie okaże się, że tak naprawdę cały czas byli zupełnymi nieudacznikami.
Prezydent wie dokładnie o wszystkim i jest superkompetentny – tak długo, aż okazuje się, że o czymś nie wiedział, i jest to zdrada.
Most Krymski stanowi sztandarowy projekt strategiczny i kluczowe ogniwo ruchu pomiędzy półwyspem a macierzą – dopóki nie zostaje trafiony dwiema rakietami, stając się „pobocznym połączeniem drogowym”. Uszkodzenia rzeczonego mostu są „nieistotne i powierzchowne” – a potem nagle trzeba wstrzymać na nim cały ruch do czasu wykonania niezbędnych napraw.
Sankcje nie działają i są pożałowania godnym symulowaniem nieistniejącej siły gospodarczej – ale musimy robić rzeczy już dziś, aby jutro móc poradzić sobie z ich skutkami.
Dziś walczymy jak lwy, szturmując bez wytchnienia zakłady Azowstal – lecz już jutro wzięcie Mariupola staje się nieistotnym epizodem, a straty pomijane są milczeniem.
Zaczynamy trzydniową operację specjalną – cztery lata później toczymy wojnę przeciwko całej potędze NATO i Zachodu.
I tak w kółko.
Codziennie inny temat wiodący, inna narracja, inny przekaz dnia.
Polityka systemu Rosji, zarówno wewnętrzna, jak i zagraniczna, jest kręcącą się od całych pokoleń operą mydlaną. I tymi właśnie mydlinami systemowo prane są mózgi mieszkających tam ludzi.
Zastrzeżenie, czyli tak zwana оговорка
Wychowano mnie na humanistę.
Całe lata uczenia, że każdy ma swoją rację, powtarzanie do znudzenia, że wszyscy jesteśmy ludźmi, że nie można nikogo z założenia odrzucać ani potępiać, kształtowania wrażliwości na krzywdę ludzką i budowania kawałek po kawałku empatii (które to cechy niekoniecznie należą do przydzielonych istocie ludzkiej z automatu przy stworzeniu) czegoś mnie – mam nadzieję – nauczyły.
Jednakże bycie humanistą polega na tym, że człowiek też – a nawet przede wszystkim – posiada określone granice.
Granice tolerancji, granice cierpliwości i w końcu granice pojmowania.
Dlatego jeśli widzę człowieka, który celowo i świadomie pastwi się nad zwierzęciem, to raczej odruchowo nie zapala mi się w głowie prometejsko-mesjanistyczny płomyk niesienia wzajemnej pomocy i chęci poznania jednostki.
Tym bardziej już, jeśli ten człowiek pastwi się nad innym człowiekiem.
Albo też jest to zbiorowisko ludzi – w tym wypadku naród – celowo i świadomie pastwiące się nad innym zbiorowiskiem, też akurat naród stanowiącym.
Nie wierzę w ideę „narodu”, sztucznie stworzoną przez imperia w XIX wieku, aby łatwiej ogłupić i zagarnąć pod siebie pomniejsze państwa. Nie wierzę w to, że ludzi danej nacji łączy cokolwiek innego niż ich wspólna zgoda na określanie się jako jej część. Nie wierzę w jakiekolwiek „cechy narodowościowe”.
Wierzę natomiast w to, że ludzie na terenie danego państwa narodowościowego są wychowywani tak, a nie inaczej, zawsze w ramach pewnego systemu.
Wierzę w to, że wychowują się i dorastają obok siebie, wzajemnie kształtując swoje poglądy i zachowania, tworząc jakiś rodzaj współdzielonej, systemowej mentalności, która istnieje tak długo, jak są oni razem.
Wierzę wreszcie w to, że naprawdę każdy z nas jest kowalem własnego losu – nierzadko wbrew temu systemowi. Że nikt nas do niczego nie zmusza ani nie oszukuje, zmuszamy i oszukujemy się zaś sami. Że inni mają nad nami tylko tyle władzy, ile sami jej im damy. Że człowiek jako jednostka wart jest niepomiernie więcej niż jako część jakiejkolwiek zbiorowości, której suma części składowych zawsze będzie MNIEJSZA niż jej poszczególnych części rozpatrywanych z osobna.
I tak też w niniejszej książce traktuję pojęcia „narodu rosyjskiego” czy zbiorczo rozumianych „Rosjan” – jako pewnej zbiorowości, jaźni kolektywnej, będącej czymś MNIEJ niż tworzący ją wspólnie ludzie.
Bo naprawdę do bólu szczerze wierzę w to, że każda jednostka ludzka jest wartościowa i cenna.
Natomiast nie jestem w stanie powiedzieć tego samego o żadnym „narodzie” jako produkcie wytworzonym przez rządzący nim system, wtłoczonym w ciasne ramy mitów założycielskich, autopropagandy oraz stereotypów własnych i cudzych.
Tak, bardzo często będę tutaj pisał o „Ruskich” albo „rUskich”. Oba te określenia są, owszem, pogardliwe i pejoratywne – ale moja pogarda dotyczy w tym wypadku nie tyle ludzi, ile reprezentowanych przez nich systemowych wzorców zachowania i myślenia. Wzorców, które w przypadku Rosji są, jakkolwiek na to patrzeć, narzucone oraz utrwalane przez rządzący tym krajem system władzy.
Kluczowe jest tu, aby na wejściu podkreślić: opisywane tutaj schematy oraz wzorce zachowania i postępowania, choć niezaprzeczalnie patologiczne i tragiczne, nie są w żaden sposób powszechne, uniwersalne czy właściwe dla każdego w opisywanej grupie. Jednak można spokojnie nazwać je reprezentatywnymi dla niej. Żeby było ciekawiej, takimi właśnie nazywają je sami członkowie tej grupy – w tym wypadku tak zwanego narodu rosyjskiego – z którymi dane mi było i nadal dane jest rozmawiać.
Tak samo schematy te, od lat czy wręcz pokoleń wbijane im do głów i utrwalane przez nawarstwiające się patologie społeczne systemu, w żadnej mierze nie usprawiedliwiają sprawców przemocy, o której w tej książce mowa.
Tak, mogą tłumaczyć ich zachowania – ale na pewno nie są wytłumaczeniem dla nich.
Nie jest to też jednoznaczne potępienie wszystkich w czambuł.
Jednak aby zrozumieć istotę i przyczyny zła, należy zobaczyć, jak głęboko sięgają jego korzenie i czym spowodowana jest nawiedzająca społeczeństwo Rosji od wieków plaga uwiądu moralności.
Spróbować zrozumieć, jak działa pasożytujący na Rosji system.MATRYCA PSYCHOLOGICZNA BANDYTY
Do życia w piekle idzie się przyzwyczaić.
Powiedzenie rosyjskie
Na rozgrzewkę artykuł dosłownie pierwszy z brzegu, jaki mi się akurat nawinął pod rękę.
Datowany na 28 maja 2025 roku (w chwili gdy to piszę, jest 15 czerwca 2025), wzięty z witryny elektronicznej The Moscow Times, uznanej przez Biuro Prokuratora Generalnego FR za „medium nieprzychylne”, oskarżonej o działalność szpiegowską i wywiadowczą: Teenager kills 5, injures 4 in drunken stabbing in Irkutsk region.
W dużym skrócie?
Siedemnastolatek zabił pięcioro innych nastolatków w wieku pomiędzy trzynaście a szesnaście lat. Z nieznanych powodów pijany sprawca wszedł na prywatną imprezę urodzinową w jednym z domów w Bajkalsku (85 kilometrów od Irkucka) i bez ostrzeżenia zadźgał czworo uczestników nożem, kolejnych czworo poranił, po czym podpalił dom i sam zginął w płomieniach. Lokalne służby ogłosiły trzydniową żałobę.
Żeby w ogóle zrozumieć, jak głęboko pogrążeni we wszechobecnej przemocy są żyjący tam ludzie, wyobraźmy sobie, że podobna sytuacja ma miejsce w dowolnym z krajów tak zwanego globalnego Zachodu.
Tragedia! Koszmar! Przecież byłoby o tym głośno, pojawiłaby się prasa, dziennikarze, lokalni politycy zapewnialiby, że problem z nieletnią przestępczością oraz alkoholizmem należy ukrócić… Prawdopodobnie sprawę omawiano by przez… no, chociaż tydzień!
A tam nie, przeszło to w sumie bez echa.
Dlaczego?
Wedle statystyk spożycie alkoholu w Rosji jest niemalże dwukrotnie wyższe, niż wynosi średnia dla świata (11,7 litra w stosunku do 6,4 litra rocznie per capita), alkohol i alkoholizm zaś odpowiadają za zatrważające 20 procent wszystkich zgonów w kraju – to równa dwukrotność średniej europejskiej.
Przestępczość idzie z tym łeb w łeb. Co prawda raportowana liczba zabójstw dawno już spadła z rekordowych poziomów pierwszej dekady XXI wieku (32 przypadki na 100 tysięcy ludzi) do wartości dziesięciokrotnie niższej w roku 2023, ale… Ale warto może zadać sobie to samo pytanie: dlaczego? Przypomnę tylko, że w Rosji pierwszy przypadek przemocy domowej nie stanowi w świetle prawa podstawy do interwencji policji (sic!), a liczba wykroczeń i wybryków chuligańskich, w tym pod wpływem alkoholu, sięgnęła w 2023 roku 589 tysięcy przypadków.
Mamy więc do czynienia z krajem, w którym skala problemów alkoholizmu, przemocy i przestępczości jest większa od znanej nam średniej nie o procent, nie o czwartą część czy połowę, ale dwu-, pięcio- czy dziesięciokrotnie.
Mówimy tu o całych rzędach wielkości. O społeczeństwie, w którym przemoc przestała być już nawet plagą. Ona stała się integralną częścią żywego organizmu, przyjętą i zaadaptowaną ewolucyjnie, jak mikroflora układu pokarmowego, wchłonięte przez nasze DNA wirusy czy przeciwciała we krwi.
Im częściej zaś się człowiek z czymś spotyka, niezależnie, czy jest to schemat utrwalonych zachowań, czy pewne określone wzorce rzeczywistości – mówi się „dzień dobry” sąsiadom na klatce, stary robi grilla na wiosnę, Czeczeni szlachtują barany na ramadan, frajerów się kroi na dzielni – tym bardziej się do nich przyzwyczaja, przywyka do określonego obrazu zarówno świata, jak i własnej sytuacji.
Ergo – po pewnym czasie pobytu w tym istnym Mordorze naszego świata, jakim jest Federacja Rosyjska, zapewne przestałoby nas dziwić, jak bardzo przesiąknięty okrucieństwem jest to świat.
Przykład drugi, fabularyzowany: Muchosrańsk pod Neosybirskiem, 2026 rok. Wowka, lat czternaście, wychodzi rano do szkoły z mieszkania, gdzie czuć zapach wilgotnego prania, alkoholu rozlanego przez matkę poprzedniego wieczora i starych dywanów. Schodzi po szarej od dymu z biełomorów, ciasnej klatce schodowej, gdzie otaczają go wydrapane w tynku napisy: „śmierć Ukrom”, „jebać pedałów” czy „Ksenia +7 495 123-45-67”.
Można się więc domyślać, dlaczego wychodzi z domu raczej głodny, w przydużych ubraniach po bracie. Zepsuty suwak nie pozwala zapiąć kurtki, pod którą wciska się zimnymi jęzorami wiatr o zapachu przepalonego oleju napędowego. Podniszczone buty z pseudoskóry przeciekają od błota pośniegowego, przesiąkają wszechobecnym syfem ulicy.
Wowka mija obdrapane karoserie samochodów i przemierza kolejne blokowiska, gdzie co któryś dom oznaczony jest specyficznymi literami i znakiem – symbolem rejonu, na którym stoi. Dla losowego przechodnia takie graffiti wygląda na średnio udany podpis albo inny bazgroł… Ale nasz Wowka wie, co oznaczają te napisy i co grozi za ich ignorowanie.
A ponieważ bilet miesięczny skończył się w listopadzie, a na nowy matka nie dała mu kasy, bo kolejny gach przecież zabiera jej pieniądze, to żeby dostać się do szkoły, Wowka musi przejść przez obcy rejon, czyli z zajelcowskiego przez kaliniński, żeby dotrzeć na dzierżyński, gdzie jest szkoła.
Chłopak międli w palcach czapkę i biegnie skokami, unikając kontaktu wzrokowego z „ziomkami” z dzierżyńskiego… Co prawda do niedawna kalinińscy mieli z nimi sztamę, ale rozminęli się w interesach, ktoś kogoś ojebał na towar, ktoś wyrwał drutem w czasie schadzki (czytaj: dostał nożem w trakcie spotkania członków dwóch gangów).
Ale Wowa tego nie wie, bo to rozgrywało się daleko poza i ponad nim.
On ze swojego miejsca widzi tylko taniec cieni na ścianie jaskini Platona: dla niego liczy się to, że wcześniej nie musiał obawiać się ziomków z sąsiedniej dzielni, nawet się z nimi lubił, nazywał „braciszkami” i chodził do nich na plac zabaw… A teraz nie wsiądzie do tramwaju, bo tam na bank ich spotka i będzie musiał znowu pożegnać się z kanapką i paroma rublami, które dał radę uciułać na swoje zakupy.
Zresztą, jak tamci będą mieli zły dzień, to w ogóle skończy z rozbitym nosem i złamaną ręką, jak ostatnio się zdarzyło Saszy, co do szpitala trafił i tydzień nie chodził do szkoły.
Ech, gdyby tak tylko jego starszy brat narkoman w końcu zginął na froncie na tym całym Donbasie, to mieliby zasiłek po nim na opłacenie zaległego czynszu i nowe ubrania. Może i na choinkę na Nowy Rok by wystarczyło? Oczywiście przydziały federacyjne po zabitych nie zawsze przychodzą, ale jeżeli już dotrą – to żyć nie umierać…!
„Tej, Wowka, a no chodź tu do nas na chwilę…!” – słyszy zza winkla, kątem oka rejestrując o parę sekund za późno krzykliwe kolory szeleszczących ortalionów, błysk tęczowych butów i kilka pokiereszowanych wichrem życia twarzy.
Co dalej? Cokolwiek.
Wowka może musieć z nimi pogadać, wyłgać się, stracić tylko czas i spóźnić się na lekcje.
Może zostać przymusowo poczęstowany papierosem, albo i wódką, a potem, słaniającego się na nogach, zmuszą go do wejścia do szkoły – ot tak, dla żartu, żeby się z niego pośmiać.
Mogą go skroić na kasę.
Albo wręcz i pokroić – czy to kurtkę ze skaju, czy jego samego.
A w końcu może stać się i tak, że to, co z Wowki zostanie, trafi do studzienki kanalizacyjnej na terenie jednego ze starych zakładów, a on sam zostanie po siedemdziesięciu dwóch godzinach uznany za zaginionego bez wieści.
Może też wrócić spokojnie do domu, pożyć sobie jeszcze parę miesięcy w nieświadomości, po czym znienacka dostać kosę na urodzinach ziomka – wszystko to tylko i wyłącznie dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwym czasie, że przypadkiem poznał kogoś z wrogiej młodocianej grupy przestępczej i ktoś go akurat z nimi zobaczył.
Co zatem musi zrobić nasz Wowka, żeby przeżyć?
To dość proste. Jeżeli po tym spotkaniu pójdzie do psiarni, żeby donosić na „swoich”, to najprawdopodobniej gości z kalinińskiego i tak nie zamkną – a nawet jeżeli, to chłopcy albo wyjdą za kasę, albo potem naszego Wowkę dojadą ich ziomale.
Bronić go nie będzie komu, bo brat Wowki rzeczywiście jest na froncie. Siedzącego w więzieniu ojca nigdy nie poznał, a gach matki nie kojarzy nawet jego imienia. Matka jest w ogóle bezsilna, bo ma dość problemów z tym swoim. Jak jego nie ma, to matka pije, a jak wytrzeźwieje, to płacze nad swoim losem. Organy państwa w postaci nauczycieli nie będą widzieć problemu, bo nie widzą go nigdy w niczym.
Wowka postanawia więc, że skoro nie ma szans walczyć przeciwko nieoficjalnemu systemowi, to podejmie walkę zgodnie z jego regułami. Kontaktuje się ze starszym ziomkiem brata, też z rejonu zajelcowskiego, po czym przekonuje go, że „on też chce”.
Po serii prób, sprowadzających się do znęcania psychicznego i fizycznego nad Wowką (co nie jest dla chłopaka niczym trudnym, bo już do tego przywykł), posyłaniu go, by kradł albo robił za czujkę i ostrzegał przed psami – w końcu nasz rocznikowo piętnastoletni, ale mentalnie będący już zgorzkniałym dorosłym Wowka dopina swego. Zostaje uznany za jednego z zajelcowskich i daje im swoje „ziomalskie słowo”, że należy teraz do grupy – przysięgę w imię tak zwanych pojęć, jedyną, jaka jest respektowana.
Wowa ma teraz „plecy”, a więc protekcję. Ma swój udział w łupach wynoszonych z magazynów na obcych terytoriach oraz w tym, co uda się zdobyć w trakcie starć wręcz i przy użyciu dowolnej broni białej.
Jego marzeniem jest, żeby do osiemnastki zdobyć swoją pierwszą „klamkę”, przyjść do Igora z pierwszej ławki, który bił go na każdej przerwie obiadowej, zadzwonić do drzwi, a jak tamten otworzy, to strzelić mu w twarz.
Okeeeej… Aha, jasne, pewnie. Fajnie popłynąłeś, Gołkoś.
Czytacie to i myślicie pewnie: że co?
Przecież to tak nie wygląda. Ani tam, ani nigdzie.
Bo to się przecież kupy ni dupy nie trzyma. To nielogiczne jest. Ten opis to jakaś bujda na resorach, to brzmi jak jakieś starcia plemion polujących na mamuty, a nie wiarygodne życie nastolatka w (teoretycznie) cywilizowanym (teoretycznie) europejskim kraju o długich tradycjach, dumnym ze swojej historii i tak dalej.
Tak, to prawda: zaznaczyłem przecież, że przykład będzie fabularyzowany. Jednak pasował, nieprawdaż? Czytając to, każdy miał przed oczami właśnie Rosję.
I bardzo słusznie, bo na poziomie zwykłych ludzi Rosja jest dziś organizmem na dobrą sprawę plemiennym. Żeby zrozumieć mentalność współczesnej Rosji, trzeba odrzucić zupełnie niepasujące do tamtego kraju europejskie, cywilizowane wzorce zachowań i wychowania.
Żeby zrozumieć barbaricum, nie można myśleć jak ubrany w białą togę senator idący sobie brukowaną ulicą w kierunku Forum Romanum, żeby znowu kłócić się o kolejną odnogę akweduktu od Via Aurelia, przy której ma powstać kolejne ujęcie darmowej wody – ale jak siedzący w nieprzebytych puszczach Galii półnagi dzikus, który kolekcjonuje zadołowane w wapnie głowy pokonanych wrogów.
Byt kształtuje świadomość.
Karol Marks
Cała współczesna czy to świadomość, czy mentalność rosyjska (tak, to celowe uogólnienie, które może być krzywdzące, ale jest niezbędne) stanowi amalgamat zachowań dziedzicznych, panujących jeszcze od czasów carskich: kult siły fizycznej, normalizacja przemocy i powszechne zalewanie bólu istnienia alkoholem, czyli tak zwany habitus.
Według Pierre’a Bourdieu habitus oznacza nabyte umiejętności i kompetencje jednostki, które przyjmują postać trwałych dyspozycji, takich jak sposoby postrzegania świata czy reguły działania i myślenia. Habitus nie jest jednak zbiorem trwałych reguł i praw, przez co staje się on bardziej poręcznym i elastycznym narzędziem wskazującym właściwy sposób poruszania się w świecie. Przy czym w Rosji „właściwy” należałoby raczej zastąpić swojsko-bandyckim określeniem „prawilny”.
Wzięte razem, reguły te stanowiły i stanowią nadal bardzo skuteczny ersatz dla jakichkolwiek rozwiązań, które można by wypracować w ramach struktur państwowych czy społecznych.
„Mnie też ojciec bił i zobacz, na jakiego dobrego człowieka wyrosłem!”
Jeśli ktoś się z powyższym ośmieli nie zgodzić, no cóż – w takim razie należy go pobić (siła), innym wytłumaczyć, że tak trzeba było (normalizacja), po czym się napić, żeby uśmierzyć wyrzuty sumienia (alkoholizm).
Jednak w takiej rzeczywistości, będącej w istocie zaklętym kręgiem przemocy, pojawia się potrzeba czegoś więcej. Jakiegoś celu nadrzędnego, który dałby człowiekowi pewien świetlany punkt na mrocznym horyzoncie życia pozbawionego sensu i niedającego przyjemności ani jemu, ani nikomu wokoło.
Skoro zaś sensu, satysfakcji ani szczęścia nie daje nam ŻYCIE – to logiczne staje się, że dać je nam może tylko ŚMIERĆ.
Śmierć chwalebna, śmierć w imię lepszego jutra, śmierć bohaterska, śmierć z imieniem Wielkiego Ojca na ustach.
Śmierć, dzięki której człowiek podświadomie czujący, że nie spełnił swojej roli za życia, spełni ją poza tym życiem, zza grobu, dołączając do pokoleń przodków-opiekunów, przynoszących plemieniu dobrobyt z zaświatów.
Dlatego ostatecznym celem, jaki stawiany jest przed mężczyzną, staje się najwyższa ofiara – śmierć w chwalebnym boju o lepsze jutro, bez baczenia na własny los, ani też krzywdę, jaka bądź co bądź spotka rodzinę wobec śmierci człowieka chociażby w części zapewniającego jej utrzymanie.
Rosjanie z właściwą sobie zaradnością i fantazją łączą w tym jednym ruchu wszystkie trzy rodzaje samobójstw według Durkheima:
- samobójstwo egoistyczne – kiedy to podjęcie decyzji o samobójstwie wynika z powodu problemów osobistych lub osobistej trudnej sytuacji życiowej; świadczy ono o małej sile społeczności, osoba czuje się samotna, nie ma wsparcia emocjonalnego, czuje się pozostawiona sama sobie ze swoimi kłopotami i nie potrafi znaleźć innej drogi wyjścia;
- samobójstwo altruistyczne – kiedy to osoba podejmuje decyzję o samobójstwie, by zmienić czyjeś życie na lepsze; samobójstwo w jej oczach widziane jest jako złożenie ofiary z samego siebie, czyn heroiczny; świadczy ono o zbyt silnym poczuciu przynależności do danej społeczności, kiedy osoba postrzega cele czy bezpieczeństwo swojej społeczności jako nadrzędne w stosunku do życia jednostki;
- samobójstwo anomiczne – kiedy to osoba podejmuje decyzję o odebraniu sobie życia w wyniku zmian we własnej rzeczywistości, do których nie może lub nie chce się dostosować; odebranie sobie życia w takim przypadku może być wynikiem śmierci bliskiej osoby, rozwodu, utraty pracy lub innej kluczowej roli życiowej, bez której dana osoba nie potrafi już odnaleźć się w społeczności i we własnym życiu.
I wszystko to w jednym pakiecie: „Nic mnie tu nie trzyma, ja zginę, w końcu będę miał spokój, a za to im się będzie żyło lepiej beze mnie niż ze mną”.
Jest to przerażające do szpiku kości, że największe wykreowane przez ZSRR, rzekomo altruistyczne marzenie o ofierze z samego siebie złożonej na ołtarzu Ojczyzny było tak naprawdę podszyte skrajnym egoizmem.
Takie właśnie postawy zostały w tak zwanym kinie rodzimym zauważone, odzwierciedlone i potem wielokrotnie powielone, stanowiąc równie szybkie i tanie, co jarmarcznie wspaniałe źródło propagandy oraz radośnie prymitywnego sposobu na formatowanie sobie kolejnego pokolenia zdolnego rzucać się w ogień, na bagnety i pod czołgi, najpierw w imię cara, potem rewolucji czy w końcu współcześnie – jako ofiara na ołtarzu chwały wiecznej Federacji i jej prezydenta.
Czy kino radzieckie, a potem rosyjskie odnosiło zamierzony skutek? Czasami pewnie tak.
Jednak, co istotnie paradoksalne, ludzie wyrastający w złotej erze ruskiej bandyterki, a więc w latach dziewięćdziesiątych, kształtowani byli na przemycanych wszelakimi sposobami kasetach z Rambo, Terminatorem, Rockym, Commando czy Norrisem i Seagalem – a przede wszystkim zaś na filmach z Bruce’em Lee.
Jeżeli kiedyś, oglądając zdjęcia z okresu wojny w Afganistanie, a tym bardziej z okresu „czarnego października” w rozpadającym się ZSRR i/lub we wczesnej Federacji, natrafiliście na gości skaczących z rozbiegu na drzwi, by wyważyć je z buta, mających czoła przewiązane czerwonymi pasami materiału lub innymi chustami à la marines w Wietnamie – no to wzięło się to właśnie stąd.
Więc owi wcześni względem późniejszego stereotypu gopnicy (dresiarze), często albo sami mający za sobą przeszłość związaną blisko ze specjalną operacją na terenie Afganistanu, albo tylko mający walczących tam kumpli, żyli (i żyją nadal) w absurdalnej dychotomii: z jednej strony fanatycznie pewni swojej słuszności w walce o lepsze jutro (dla samych siebie), z drugiej osamotnieni w walce o Jedyną Słuszną Sprawę.PODZIĘKOWANIA
Pragnę na zakończenie podziękować wszystkim tym, bez których ta książka by po prostu nie powstała.
Przede wszystkim Kirze Ołeksandriwnie Rudyk, przewodniczącej ukraińskiej partii Hołos (Głos), za jej absolutnie nieocenioną pomoc w dotarciu tam, gdzie nie sądziłem, że w ogóle da się dotrzeć. Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję.
Acie Rogowiec, mojej beta readerce, za wiarę we mnie i pomoc nawet wtedy, gdy jej nie ma. Serio.
Jakubowi Frąkowi, rekonstruktorowi z GRH Infanterie-Regiment 73, za jego bezcenne i pozornie niekończące się wywody odnośnie do niewiarygodnie wąsko wyspecjalizowanych tematów w militariach. Wiem, że zawsze mogę na Ciebie liczyć.
Michałowi Tkaczykowi, obecnie jeszcze doktorantowi nauk o polityce i administracji UW, za wnikliwą analizę struktury i mechanizmów socjotechniki w propagandzie. Nie ma to jak przypadkowe spotkanie w równoległej rzeczywistości.
Szymonowi Różyckiemu za jego absolutnie niestandardowy punkt widzenia na psychikę człowieka. Iks de, ziomek, nie waż się zmieniać.
Ewie Białołęckiej, mojej wiernej redaktorce, która od lat użera się z moją okaleczoną przez Białoruś interpunkcją i dziwacznymi konstrukcjami zdań wielokrotnie złożonych. Dzięki za kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej i na pewno zbyt słabo opłacanej roboty.
Petrowi Jacence, kierownikowi służby prasowej Sztabu Koordynacyjnego HUR Ukrainy, za jego anielską cierpliwość i wyrozumiałość. Ще не вмерла Україна.
Malwinie Wojtali, doktor nauk Uniwersytetu Śląskiego, która tak pięknie naświetliła mi temat wojny zimowej i współczesnych konfliktów w Europie oraz trzymała naukową pieczę nad całością procesu powstawania książki. Pozwoliłaś mi uwierzyć w to, że moje elukubracje mają sens.
Instytutowi im. Wojciecha Korfantego za pomoc w zgłębianiu równie trudnej, co tragicznej i nadal zbyt mało znanej tematyki tragedii górnośląskiej.
Wszystkim, których po prostu nie mogę tutaj w żaden sposób wymienić. Już wy dobrze wiecie co.
Oraz wreszcie tym, którzy nie zrobili nic. Wasze obojętne milczenie dało mi trudną wręcz do wyobrażenia, zawziętą motywację, a każde nieodebrane połączenie i mail bez odpowiedzi wyłącznie utwierdzały mnie w bardzo słusznym przekonaniu, że nikt nie zrobi tego za mnie. Z takimi sojusznikami nie potrzeba i wrogów.