- W empik go
Rybak - ebook
Rybak - ebook
Pewnego zimowego poranka statek badawczy Idun zawija do portu na Smögen. Kiedy kierownik ekspedycji Kaj Malmberg zostaje znaleziony martwy w swojej kajucie, rektorka uniwersytetu Regina Löfdahl musi jakoś poradzić sobie z tą sytuacją, bo Kaj miał tego wieczoru wręczyć główną nagrodę czołowym naukowcom w dziedzinie badań morskich.
Dennis Wilhelmson i Sandra Haraldsson zostają wciągnięci w śledztwo, które stawia pod znakiem zapytania nie tylko ich współpracę, lecz także ważne stosunki międzynarodowe.
Czy ten, kto stoi za morderstwem, przebywa na Smögen, czy na pokładzie Iduna, który mimo protestów otrzymuje zgodę na dokończenie wyprawy? Czy to, co działo się mroźną zimą podczas drugiej wojny światowej, może mieć jakieś znaczenie dla tej sprawy?
„Rybak” to drugi tom serii kryminałów „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0237-341-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebieski kadłub Idun elegancko dobił nocą do zaśnieżonej kei. Statek o długości ponad czterdziestu metrów został tu doprowadzony przez pilota, precyzyjnie manewrującego między cichymi wysepkami wokół Sote huvud, i teraz zajmował znaczną część nabrzeża w porcie rybackim. Jeśli nie liczyć jego i M/S Soten, wiernie zimującego na swoim stałym miejscu nieco dalej przy kei, port w Smögen świecił pustkami, a na samym Idunie wszyscy poza kapitanem, marynarzami i kucharką jeszcze spali.
– Jan, niech to szlag! Ale ziąb! – zawołał do kolegi po duńsku marynarz, który zeskoczył na ląd, żeby zapalić papierosa. Z wąsów zwisało mu tyle sopli, że nie było widać ust, a gdy wydychał powietrze, wokół jego głowy unosił się duży obłok pary.
– Łap! – odkrzyknął marynarz na pokładzie, po czym zarzucił pętlę potężnej liny na poler.
Kiedy zacumowali i zwyczajowo podziękowali pilotowi za pomoc, weszli na mostek, gdzie siedział kapitan. Mieli jeszcze sporo do zrobienia przed przekazaniem statku kolejnej zmianie, ale mimo wszystko zamierzali zrobić sobie najpierw w pełni zasłużoną przerwę.
– Daj to tutaj – polecił kapitan i szybko zabrał ze stołu nawigacyjnego papiery i mapy, kiedy kucharka Jimena zgodnie z umową przyniosła im tacę z termosem i talerzem pełnym kanapek. Przyjrzał się dziełu załogantki i z aprobatą pokiwał głową. Dzwon okrętowy wybił siedem szklanek i do czwartej zostało im już tylko pół godziny. Nie przenosząc wzroku na Jimenę, dodał: – Przynajmniej mamy szczęście, jeśli chodzi o jedzenie.
Marynarze spokojnie odczekali, aż kapitan nałoży sobie śniadanie. Ku ich ogromnej radości nie przepadał za rybami i skorupiakami. Te ostatnie stawiał na równi ze skorpionami. Nie ruszał nawet usmażonej na chrupko gładzicy z sosem remoulade, cytryną i koperkiem. Jan i Carsten rzucili się na nią, nałożyli sobie też kanapki z górą świeżo obranych krewetek. Carsten mrugnął do Jimeny. Zawsze warto żyć w dobrej komitywie z kucharką pokładową. Nauczył się tego przed wieloma laty podczas swojego dziewiczego rejsu. A fakt, że Jimena wyglądała bez mała jak bogini i mało kto mógł się z nią równać, stanowił dla niego tylko dodatkową zachętę. Jan szturchnął go w bok i Carsten wrócił do jedzenia kanapek, Jimena zaś wymknęła się z pomieszczenia równie cicho, jak do niego weszła.
– Jak długo tu zostaniemy? – zapytał Jan.
– Popłyniemy dalej, gdy tylko skończy się konferencja naukowa w Smögens Hafvsbad – odparł kapitan.
– Czyli kiedy? – nie odpuszczał Carsten.
Przy kapitanie musieli uważać, żeby ich duński był jak najbardziej szwedzki i dało się ich zrozumieć.
– Jeszcze nie wiem, ale zapewne jutro po południu.
– Możemy otworzyć bar pokładowy? – spytał Carsten. – W sobotę Jan miał urodziny.
Kapitan był wyraźnie w dobrym nastroju, więc Carsten mógł go bez ogródek zapytać o dowolną sprawę.
– Dziś wieczorem zaproszono mnie na bankiet razem z naukowcami, do rana będzie tu więc pusto. Tylko nie spraszajcie mi na pokład zbyt wielu pań. Żeby nie skończyło się jak ostatnio w Kopenhadze.
Kapitan Jakob Odinsson oderwał wzrok od kanapki z pasztetem, którą właśnie pałaszował, i zmarszczył ciemne brwi tak, że spotkały się pośrodku tuż nad grzbietem nosa. Potem popatrzył surowo na Carstena. Marynarz aż się cofnął, ale gorliwie pokiwał głową, żeby okazać przełożonemu szacunek.
Impreza w Kopenhadze była najlepszą, jaką od lat pamiętał, czegoś podobnego nie należało się jednak spodziewać na Smögen, gdzie lodowaty ziąb najwyraźniej doszczętnie zmroził wszystkie żywe istoty. Carsten zakładał, że szczęściem będzie, jeśli uda mu się znaleźć choćby kilka służących i jakąś nauczycielkę, o ile jest tu w ogóle jakaś szkoła. Marzył przede wszystkim o tym, żeby porządnie się urżnąć. Idun pływała po Oceanie Arktycznym już blisko od miesiąca i w tym czasie Carsten niemal codziennie pełnił wachtę. Teraz miał ją przekazać Asbjørnowi. Kiedy tylko ten śpioch wylezie wreszcie ze swojej kajuty, pójdzie się położyć. Jeśli porządnie nie wypocznie, nie będzie miał później siły uganiać się za babeczkami.
Jimena Vega ziewnęła i popatrzyła na zegarek. Godziny pracy kucharki pokładowej były na Idun barbarzyńskie. Następnego lata planowała jednak skończyć już studia na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu w Göteborgu i po wiosennej renowacji statku zamierzała złożyć podanie o przyjęcie na stanowisko badaczki na Idun. Dopóki pracuje w kuchni, kapitan i jego bezmózga załoga mogą ją traktować, jak im się żywnie podoba, z kolei jako badaczka nie będzie musiała ich nawet oglądać. Wprawdzie z Carstena jest niezłe ciacho i nieraz pomógł jej utrzymać ciepło na wąskiej koi pośród gór lodowych, lecz po dobiciu do portu szala przechylała się na korzyść cywilizowanego życia, gdzie nie było miejsca dla Duńczyka. Ten dobrze o tym wiedział, ona też zdawała sobie sprawę, że zaraz po przybyciu do Smögen wystrojony w mundur marynarz znajdzie na wyspie kilka kobiet i zaprosi je na pokład. Teraz jednak musiała skupić się na czymś innym. Jeśli zaraz zaśnie, być może uda jej się przespać jeszcze godzinę, zanim będzie musiała zabrać się do szykowania śniadania dla pozostałych. Zamiast serwować müsli z kefirem, jak to robili kucharze na innych jednostkach, Jimena na duńską modłę podawała najróżniejsze kanapki – smørrebrød. Była to idée fixe Carstena, a załoga doceniała jej poświęcenie. Powtarzali, że w takie mrozy nawet na śniadanie warto zjeść świeżo usmażoną gładzicę lub klopsiki z sałatką ziemniaczaną. Z wyjątkiem Asbjørna, który był Norwegiem, w skład załogi wchodzili sami Duńczycy. Z kolei kapitan pochodził ze szwedzkiej Värmlandii, gdzie nie opychano się od dzieciństwa owocami morza, i nie rozumiał na przykład, jaki jest problem z zaprzestaniem połowu krewetek, które trafiły do czerwonej księgi gatunków zagrożonych.
Poza Jimeną i pochodzącą z Kungshamnu studentką o imieniu Felicia na pokładzie byli sami mężczyźni. Kucharka przypomniała sobie, że obiecała gorącą czekoladę Kajowi Malmbergowi, kierownikowi badań na Idun. Nie znosił marznąć i szczególnie rano cenił sobie podany mu prosto do kajuty kubek czegoś ciepłego. Ponieważ w przyszłości miał zostać jej szefem, Jimena starała się uważnie spełniać jego życzenia. Kaj Malmberg chyba w pewien sposób ją lubił i nie zamierzała sprzeniewierzyć tego kapitału. Kierownik zajmował kabinę kapitana, jedyną z dwuosobową koją. Podczas czarterów uniwersyteckich kapitan statku musiał się zadowolić położoną naprzeciwko kajutą sternika, co wcale mu się nie podobało. Jimena zapukała do drzwi i czekała, aż Kaj zawoła, że może wejść.
Peter Malmberg ostrożnie nakrywał do stołu. Mógłby oczywiście to i całą resztę zadań zlecić personelowi restauracji hotelowej, ale coś takiego nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy. Obrus był dla niego jak płótno dla artysty. Nie mógł pozwolić, żeby ktoś inny dobierał kolory i decydował o pociągnięciach pędzlem. Może dlatego angażowano go przy wyprawianiu najwytworniejszych kolacji. Talerze musiały stać w odstępie czterdziestu pięciu centymetrów, cztery centymetry od krawędzi stołu. Kieliszki – w równym rządku cztery centymetry od brzegu talerza. Chociaż z biegiem lat Peter wyćwiczył sobie oko, jeśli chodzi o odległość i szczegóły, zawsze nosił na podorędziu miarkę. Na białych obrusach nie dało się dostrzec ani jednej fałdki, zlecił ich kilkakrotne pranie. Ten dzień był wyjątkowy, zapewne nigdy już bardziej nie zbliży się do bankietu noblowskiego. Za jedzenie odpowiadał wybitny kucharz z zachodniego wybrzeża, a menu utrzymywano w tajemnicy przed postronnymi. Peter, który odpowiadał za całe wydarzenie, był z nim jednak dokładnie obeznany. Wszystko – kwiaty, serwetki i zastawę – dobrał do wyśmienitych składników dań. Byłoby wręcz idealnie, gdyby nie jeden szczegół: gościem honorowym podczas kolacji był jego brat. Złoty chłopak. Anders Malmberg miał odebrać nagrodę i przemówić do elit. Ich ojciec, stojący u boku syna, będzie zacierać ręce z dumy, że on, Kaj Malmberg, wychował jednego z najbardziej obiecujących i interesujących biologów morskich na świecie. To, że drugi syn, Peter Malmberg, prowadził świetnie prosperującą firmę eventową i jest zatrudniany przy organizacji najelegantszych przyjęć w Skandynawii, w ogóle się dla niego nie liczyło. „Wciąż stoisz za barem?”, powtarzał, kiedy zdarzyło im się spotkać w Näset albo w ich domu na Smögen.
Matka poprosiła, żeby Peter zatrzymał się na noc u nich i żeby wspólnie uczcili ten sukces, ale się wykręcił. Hotel Smögens Hafvsbad oddał mu do dyspozycji pokój i czekał w nim jego ukochany Puff, mieszanka pudla i chihuahua. „Ten szczur nie wejdzie za mój próg”, oświadczył ojciec. Peter już wcześniej wiedział, że Kaj pod wieloma względami jest świnią, ale nazwanie Puffa szczurem wzbudziło w nim takie uczucia, że aż się przestraszył. Często miał nadzieję, że ojciec zejdzie na atak serca lub coś innego, do czego może doprowadzić przewlekły stres, ale zachowywał tę myśl dla siebie i poniekąd już się do niej przyzwyczaił. Z kolei gniew i frustracja wywołane uwagą o Puffie wydały mu się inne, bardziej rzeczywiste i brutalne.
Ostrożnie złożył ostatnią czarną materiałową serwetkę, żeby powstał z niej dostojny łabędź. Nieczęsto używano tak ciemnych serwetek, ale w pomieszczeniu, gdzie niemal wszystko było białe, dawało to nadzwyczajny efekt. Łabędź pokornie wyginał długą szyję do gościa, a skrzydła rozkładał na talerzu. Wyglądało to tak elegancko, że Petera przeszedł dreszcz, gdy spojrzał na osiemdziesiąt dziewięć nakryć. Wkrótce przyjadą kwiaty; liczył, że zwisające z sufitu niczym krople krwi czerwone róże dodadzą sali pożądanej dramaturgii. Zadzwonił telefon. Jimena Vega. Jak miło! Miała mu podać położenie Idun i przekazać szczegóły niezbędne do dalszego planowania.
Rozległo się energiczne pukanie, po czym drzwi natychmiast się otworzyły. Dennis aż się wzdrygnął i upuścił to, co trzymał w rękach.
– Jak wyszło zdjęcie? – spytała wesoło Sandra, która swoim zwyczajem wpadła do niego, nie czekając na zaproszenie.
– Boże! Ale mnie wystraszyłaś! – zawołał i pochylił się, żeby podnieść z podłogi nowiusieńki paszport. Sandra go jednak uprzedziła.
– Nie, nie, nie! Pokaż. – Odwróciła się do niego plecami i otworzyła dokument.
– Sam jeszcze go nie widziałem…
– Tak, jasne – odparła Sandra, analizując stronę ze zdjęciem i danymi osobowymi. – Wyglądasz bardzo poważnie, ale w dzisiejszych czasach tak chyba trzeba.
– Musiałem robić to zdjęcie dwa razy, bo nie chcieli przyjąć.
Odkąd Dolores, kuter, na którym mieszkał zeszłego lata, poszedł w dramatycznych okolicznościach na dno, Dennis wynajmował u Gösty pokój nad kioskiem. Anthony przeniósł się do Moniki dzień po tym, jak Dennis i Sandra widzieli ich obściskujących się przy boisku Havsvallen. Monica nie próżnowała. Wreszcie znalazła kogoś, kogo mogła kochać ponad wszystko i kto także kompletnie stracił dla niej głowę. Anthony zadzwonił do Dennisa i powiedział mu, że może się przenieść do jego pokoju, a właściciel nie miał nic przeciwko. Dennis pomógł Anthony’emu spakować zdjęcia i dokumenty, które zgromadził w trakcie intensywnych badań genealogicznych, a Monica oddała mu w domu jeden pokój na biuro.
Kiedy Anthony zabrał swoje rzeczy, Dennis zobaczył, że nie ma czym umeblować pokoju. Zostało w nim tylko stare biurko, mała lodówka, wąskie łóżko i fotel, poza tym było pusto. Babcia Sandry utkała dla niego długi chodnik, a Sandra zaciągnęła go na pchli targ do Väjern. Znaleźli tam staromodny stół z czterema krzesłami i płytę grzewczą.
– Więc już zacząłeś się pakować – stwierdziła Sandra. – Wyjeżdżasz przed świętami?
– Nie, Victoria była tak zawiedziona, kiedy jej powiedziałem, że planuję jechać zaraz po Świętej Łucji, że przebukowałem bilety na drugi dzień świąt.
– Zdążyłam się już zorientować, że Victoria bywa dość zasadnicza – zauważyła Sandra i spostrzegła, że komentarz na temat siostry poirytował jej szefa.
Zadzwonił telefon, Dennis go odebrał i zaczął uważnie słuchać.
– O cholera! – zaklął.
Sandra przyglądała mu się uważnie.
– O cholera! – powtórzył, po czym rzucił na pożegnanie: – Już jedziemy.
– Co się stało? – spytała Sandra, marszcząc brwi.
– Zeszłej nocy w porcie rybackim zacumował statek badawczy Idun. Kaj Malmberg z grupą naukowców przypłynęli na Smögen na konferencję. Ale ktoś właśnie znalazł go martwego w kajucie.
– Kaj Malmberg? Przecież miał dzisiaj wręczać nagrodę w Smögens Hafvsbad.
– Właśnie. Wygląda na to, że będą musieli znaleźć jakieś zastępstwo – odparł Dennis i wciągnął na siebie niebieską parkę, po czym ruszył na dół po schodach.
Claes Jäger poprosił, żeby usiedli przy stołach i nalali sobie świeżo parzonej kawy, którą podała im Jimena. Widział, że marzną. Jeśli nie liczyć saloniku, temperatura na statku była potwornie niska. Zajmie się tym. Kiedy tylko dotarła do niego wiadomość, że Kaj Malmberg został brutalnie zamordowany w swojej kajucie, wezwał obecnych na pokładzie naukowców na naradę kryzysową. Teraz wszyscy – z wyjątkiem Felicii, która czekała u siebie na karetkę, oraz Andersa Malmberga, syna Kaja, który udał się do matki do Smögen – siedzieli zebrani w mesie. Felicia, którą Jimena Vega poprosiła, żeby zajrzała do Kaja, bo nie otwierał, chociaż rano kilka razy do niego pukała, doznała szoku po dokonaniu makabrycznego odkrycia. Claes rozpoczął naradę od krótkiego podsumowania sytuacji.
– Co teraz będzie z konferencją i ceremonią wręczenia nagród? – spytał Cheng, bardzo ambitny naukowiec z okolic ujścia Rzeki Perłowej niedaleko Hongkongu. Prowadził badania nad odchyleniami w zachowaniu niedźwiedzi polarnych, które mogą być spowodowane przez zmiany klimatu.
– Dzwoniłem do Reginy Löfdahl, rektorki uniwersytetu w Göteborgu. Jest już w hotelu i chce, żebyśmy mimo wszystko spotkali się dziś wieczorem, jedynie program ulegnie pewnej modyfikacji. Zaczniemy od upamiętnienia Kaja Malmberga. Regina weźmie to na siebie.
– Czy organizowanie przyjęcia po tym, co się stało, nie jest nietaktem? – spytał George, który od wielu lat współpracował z Kajem.
– Być może – odparł Claes. – Ale Regina uważa za wskazane, żebyśmy się na chwilę zebrali. Choćby ze względów praktycznych. Media są już na miejscu i rzucą się na nas, kiedy skończymy. Dlatego policja organizuje o jedenastej briefing w hotelu, a ja i kapitan mamy wziąć w nim udział.
– Kolacja jest dopiero o siódmej wieczorem. Co mamy robić do tego czasu? – spytał Martin, który razem z Felicią należał do najmłodszych na pokładzie.
– W ciągu dnia policja nas wszystkich przesłucha. Przygotowałem dla nich schemat, którego obiecali się trzymać w miarę możliwości. – Claes położył kartkę na stole. – Sugeruję, żebyście w oczekiwaniu na swoją kolej spróbowali trochę odpocząć, w samotności lub w grupie. Na prośbę policji mają tu przyjechać dwie pielęgniarki, więc jeśli odczuwacie taką potrzebę, w ciągu dnia będziecie mogli porozmawiać z kimś doświadczonym.
Kiedy Claes odpowiedział na wszystkie pytania, wyszedł z Sali i ruszył na mostek. Musiał pomówić z kapitanem, zanim przyjdzie im się zmierzyć z mediami. Na pokładzie doszło do katastrofy. Zwróci to na nich uwagę naukowców z całego świata, a odpowiednie postępowanie w takiej sytuacji było nad wyraz ważne. Na samą Idun i ogromny projekt, który prowadzono przy okazji jej renowacji i przyszłych, zaplanowanych już ekspedycji, nie mógł paść nawet cień podejrzeń. Regina Löfdahl wyraziła się w tej kwestii niezwykle jasno. Kaj Malmberg wypadł z gry i teraz on, Claes Jäger, wiecznie drugi, ma najwyższą rangę na pokładzie i w całym przedsięwzięciu. Regina mogła się odtąd zwracać wyłącznie do niego, a on zamierzał jej udowodnić, że nie musi się niczym martwić.
Sandra zatrzasnęła drzwi samochodu i mocniej owinęła się płaszczem. Koło skupu ryb wiał lodowaty wiatr i po krótkiej chwili twarz odrętwiała jej z zimna.
– Dlaczego musi tu być tak cholernie zimno? – spytała Dennisa, na którym polarne podmuchy zdawały się nie robić najmniejszego wrażenia.
– Jeszcze tylko piętnaście dni – odparł z uśmiechem i pomachał rękami, jakby miał zaraz odlecieć.
– Naprawdę myślisz, że dostaniesz wolne po tym, co się stało? – Sandra odwróciła się do niego i przyjrzała mu się, mrużąc oczy.
– W zasadzie nie zamierzam nawet pytać – odparł Dennis. – Przyznano mi już urlop, a jesteś tu przecież jeszcze ty, pełnowartościowa policjantka z ogromnym doświadczeniem i niebywałą odwagą. – Zaśmiał się. Jeśli czegoś nie znosił, to marznąć, dokładnie tak jak Sandra, ale w przeciwieństwie do niej ubierał się stosownie do pogody. Miał na sobie ciepłą parkę, bluzę z polaru i podkoszulek, dzięki czemu nie było mu zimno.
Sandra posłała mu zabójcze spojrzenie, ale Dennis dalej się uśmiechał. Wkrótce opuści ten zapomniany przez Boga skrawek ziemi i poleci do Meksyku. Oczami wyobraźni widział już kołyszące się na wietrze palmy, plażę z białym piaskiem, który tak uwielbiał, i jedzenie. Będzie tyle jadł, że ceviche i pico de gallo zaczną mu wychodzić uszami.
Koło mostka przywitało ich dwóch członków załogi. Jeden – z papierosem w kącie ust – opierał się o reling, drugi stał prosto i ręką dał im znać, że są tu mile widziani. Może starał się nadrabiać za tego nieco bardziej wyluzowanego kolegę.
– Tędy – Wyprostowany mężczyzna w mundurze wskazał im drogę do kapitana.
– Dziękujemy – powiedziała Sandra, marszcząc nos w chmurze dymu tytoniowego, którą z premedytacją wydmuchał w jej stronę drugi z mężczyzn.
Z wprawą zaczęła wspinać się po stromych schodkach. Za szybą ujrzała jakieś cienie i założyła, że kapitan i jego najbliżsi współpracownicy zebrali się, żeby zaczekać na policję.
– Ruszasz się jak prawdziwy kot okrętowy – zawołał za nią Dennis, któremu dopiero co udało się wejść na górny pokład.
– Daj spokój! – odkrzyknęła Sandra. – Robisz się nie do zniesienia.
Dennis zaśmiał się głośno. Tego dnia nic nie mogło popsuć mu nastroju. Tryskał humorem i energią, a w głowie były mu same żarty. Zarazem rozumiał Sandrę, która miała spędzić na tym wygwizdowie całą zimę. Cztery tygodnie miną jednak jak z bicza strzelił. Zanim zdąży się zorientować, wróci i znów będą siedzieć razem w wyziębionym samochodzie, ale wcześniej Dennisa czekały piękne długie święta u siostry i cudowny urlop.
Sandra otworzyła drzwi mostku kapitańskiego. Dennis się rozejrzał, po czym wszedł za nią. Ale łajba, pomyślał, ze czterdzieści metrów długości.
– Sandra Haraldsson, policja z Kungshamnu. Dajemy tylko znać, że już jesteśmy i od tej pory to my będziemy wydawać rozkazy, cokolwiek będzie się działo na statku.
Kapitan Jakob Odinsson stał w milczeniu, z wysoko uniesioną głową. Znajdujący się obok niego Claes Jäger, zastępca kierownika badań, zaczął nerwowo ruszać przyrządami, na które natrafiły jego palce. Kiedy dotarło do niego, co oznaczają słowa policjantki, nie dał rady się powstrzymać i na ustach pojawił mu się słaby uśmiech.
– W ciągu dnia, po przeszukaniu statku, przesłuchamy wszystkich obecnych na pokładzie, zaczniemy od panów. Technicy są już w drodze, wesprą nas także inni koledzy – wyjaśniła Sandra i odwróciła się na pięcie, żeby wyjść.
Dennis zasalutował kapitanowi za jej plecami i uśmiechnął się przepraszająco, po czym pospieszył za koleżanką.
Felicia, trzęsąc się, leżała na koi. Bardzo przeżyła to, co się wydarzyło. Sandra zwróciła się do niej spokojnie.
– A więc tak – zaczęła. – Wezwaliśmy już karetkę, która powinna niedługo przyjechać i cię stąd zabrać. Pojedziesz do szpitala ze swoją mamą, która też jest już w drodze.
Felicia zaczęła płakać jeszcze bardziej. Zakryła twarz rękami i odwróciła się do Sandry plecami, po których policjantka delikatnie ją pogłaskała.
Dennis wsunął głowę do kajuty.
– Możesz na chwilę podejść? – poprosił.
Sandra popatrzyła na Jimenę, która weszła do kajuty z herbatą na tacy.
– Jimeno, zostań z nią, proszę, do mojego powrotu. To nie potrwa długo – zapewniła, po czym ruszyła do Dennisa.
Kajuta Felicii znajdowała się przy korytarzu dla pasażerów, a Kaja Malmberga pośród kajut dla załogi. Dennis wszedł przodem do kajuty kapitańskiej, większej od tej Felicii i z własną łazienką. Kaj leżał na podwójnej koi, nagi, bez jakiegokolwiek przykrycia. Na ten widok Sandra zakryła usta dłonią. Jego zwłoki przypominały jeża. Był naszpikowany nożami, które tworzyły symetryczny wzór od szyi po brzuch. Sandra szybko ogarnęła go wzrokiem. Na jej oko w grę wchodziły blisko dwa tuziny noży. Krew z każdej rany musiała płynąć obficie na prześcieradło i pościel. Już się odwróciła, żeby wyjść, ale Dennis złapał ją za płaszcz i powstrzymał.
– Popatrz tam! – powiedział i wskazał na brzuch Kaja Malmberga.
Koło pępka znajdował się przedmiot, który wyglądał na złoty. Trudno było dojrzeć, co to takiego, bo w większości pokrywała go krew.Rafa Skagen, 18 grudnia 1941 roku
Gustaf Simonsson ogarniał morze wzrokiem na tyle, na ile to było możliwe. Sztormiak, fajka i kapelusz rybacki z nausznikami zapewniały mu ciepło, ale ze względu na zamieć śnieżną i mgłę, która spowijała północny przylądek Jutlandii niczym mokry koc, prawie nic nie widział. Znajdowali się właśnie kilka mil morskich na północ od rafy Skagen.
– Simonsson, zawietrzna, wpół do dziewiątej – wysyczał August przez zaciśnięte usta. Mówił dialektem ze Smögen, który na lądzie wprawdzie trudno było zrozumieć, ale na pokładzie wstępowała w niego taka siła, że najważniejsze głoski docierały do adresatów przy każdej pogodzie.
Gustaf zwrócił wzrok w tym kierunku. Pojął, że tuż koło nich przepływa ławica. Połowy były do tej pory nędzne, a oni w pełni zdeterminowani, żeby nie wrócić do domów z pustymi rękami. Bądź co bądź zbliżała się Wigilia i jeśli uda im się w porę wrócić z rybami, do kieszeni wpadnie im przed świętami trochę pieniędzy. W sklepiku widział domek dla lalek i wiedział, że obie córki bardzo by taki chciały. Ale sto koron to spory wydatek, takiej sumy nie mógł ot tak wyjąć z kieszeni. Zarzucił sieć za pomocą korby i patrzył, jak chwyta małe grzebienie fal, po czym niczym wielka rękawica znika w głębinie. Może teraz. Najwyższa pora, żeby zapełnić ładownię śledziami. Każdy sezon oferował inne ryby. Zima śledzie, wiosna makrele, jesienią najlepsze były krewetki, kraby i langusty, dorsze zaś dało się łowić przez cały rok, ale w tym celu należało udać się aż do cieśniny Saltstraumen na północy Norwegii, a podróż była długa. W tej chwili pod wodą zamajaczyły śledzie.
– Będzie dobrze – oświadczył August i zaciągnął się fajką. Podszedł do Gustafa i stanął obok niego. Był doświadczonym rybakiem. Tak jak Gustaf ruszył w morze z ojcem, kiedy miał raptem siedem lat. Matki to nie cieszyło, ale – podobnie jak matka Gustafa – wiedziała, że właśnie takiej nauki mu trzeba, żeby w przyszłości utrzymać siebie i rodzinę. August nie znał innej szkoły, Gustaf chodził jednak przez kilka lat do Brebergsskolan. Ojciec pomagał mu z angielskim, jak tylko mógł. Na samą myśl o nim Gustafa ogarniał smutek. Ojciec był teraz cieniem samego siebie sprzed lat. Gustaf żałował, że jego żona Greta nie poznała go w szczytowej formie. Uchodził wtedy za najlepszego i najelegantszego rybaka na Smögen. Wszyscy go poważali i chwalili jego wiedzę o morzu i połowach. Ale to już przeszłość, teraz stał się więźniem bujanego fotela i nie było z niego najmniejszego pożytku. Skurczył się, a postępujący reumatyzm powykręcał mu kończyny. Greta przeważnie tylko denerwowała się na teścia.
– Kręć! – krzyknął August, który po napięciu lin wiedział, że sieć jest pełna.
Gustaf kręcił co sił, z pomocą przyszedł mu Lill-Osborn. Hanses Olle ograniczył się do nadzorowania pracy. Jego doświadczenie i wiedza o rybołówstwie sprawiły, że z czystym sumieniem mógł pełnić na pokładzie funkcję nadzorcy, a nie rybaka. Kiedy sieć znalazła się na powierzchni, lśniła setkami podskakujących i uderzających o siebie śledzi. Miód dla ich duszy. Już to jedno zarzucenie sieci wypełni ładownię do połowy. Zarzucą ją jeszcze raz i będzie po robocie, a nawet jeśli nie, to i tak są już w domu.
Wciągnęli na pokład ciężką sieć ze śledziami i teraz liczyli się już tylko August, Lill-Osborn, Hanses Olle, Gustaf, śledzie i kuter. Widoczność z kolei jeszcze się pogorszyła. Nie widzieli praktycznie nic za krawędzią relingu. W momencie, gdy Gustaf miał opróżnić sieć nad wlotem ładowni, prawa burta kadłuba uderzyła o coś z ogłuszającym hukiem i zdawało się, że cały kuter eksploduje.
– Niech to szlag! – krzyknął August i błyskawicznie znalazł się przy szalupie ratunkowej. Uderzenie było tak silne, że instynktownie czuł, że statek zatonie. I to szybko. Sieć ze śledziami wciąż wisiała na dźwigu, a Gustaf stał jak rażony piorunem, trzymając korbę. Popatrzył na Augusta, który mimo sztywnych palców luzował liny i w mgnieniu oka był gotów wypchnąć szalupę za burtę. Kiedy łódź podskakiwała już na wodzie koło kadłuba Henny’ego, August zaczął ich ponaglać, żeby opuścili kuter. Mężczyźni wspięli się na reling i skoczyli. Wszyscy wylądowali w wodzie, poza Augustem, który nie stracił głowy i zszedł po linie. Fale unosiły trzech mężczyzn, desperacko próbujących złapać uderzającą o kuter szalupę. Lill-Osborn podpłynął do niej, ale stracił chwyt i mocno opił się wody. August złapał go za kołnierz i wciągnął na pokład. Razem udało im się wyłowić Gustafa, a potem we trzech wytężyli siły, żeby wydobyć z wody Hansesa Ollego. Po ciężkiej walce z morzem wyczerpani, w mokrych ubraniach osunęli się na pokład. Gustafa przeszył chłód i uświadomił sobie, że nie pociągnie zbyt długo.Smögen, 20 grudnia 1941 roku
Greta Simonsson włożyła kolejną szczapę do pieca i wytarła ręce o fartuch. Zimno wyraźniej dało się jej we znaki, a ściany domu, który Gustaf wprawdzie przebudował przed wojną na bliźniak, z trudem opierały się wiatrowi wdzierającemu się w każdą szczelinę przy podłodze i pod dachem. Ojciec Gustafa, stary rybak, siedział w bujanym fotelu i obracał sękate dłonie, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej zdeformowane. Od wielu lat nie dawał już rady pracować i doskwierała mu nuda wynikająca z tego, że nie mógł wyruszyć w bezkresne morze i łowić ryb. Siedział tak tylko i siedział, nie mógł zrobić nic więcej.
– Oszczędnie z tym drewnem, Greto – zaskrzeczał. – Zima w tym roku będzie co najmniej tak surowa i przekorna jak poprzednia.
Odkąd w trzydziestym dziewiątym zaczęła się wojna, stawy dziadka przepowiadały zimą pogodę i niestety się nie myliły.
– To tak samo jak mój drogi teść – powiedziała Greta i mocniej owinęła się szalem. – Yvonne, przynieś dziadkowi szklaneczkę – dodała i przejechała dłonią po szafce kuchennej, którą niegdyś zrobił jej teść.
Yvonne posłusznie wykonała polecenie matki i nalała przezroczystego płynu do szklanki aż po brzegi. Jedynie napięcie powierzchniowe sprawiło, że alkohol się nie wylał. Dziadek zawsze tak sobie życzył. Wprawną ręką zaniosła tacę ze szklaneczką do stolika obok starca. Stolik ten stanowił obecnie jedyne źródło radości w jego życiu. Stawiano mu na nim jedzenie i dzienne racje gorzałki, którą Greta doprawiała letnimi ziołami. Przekonywała tak samą siebie, że serwuje teściowi lekarstwo na jego dolegliwości.
– No cóż – powiedział starzec i się uśmiechnął, a jego zapadnięte wargi zdradziły brak uzębienia. – Zgrabne z ciebie dziewczę, Yvonne, niczego sobie – zachichotał. – Inaczej niż z twojej młodszej siostry. Z niej niewiele będzie.
– Pij już to lekarstwo i siedź cicho – ofukała go surowo Greta i popatrzyła na Kerstin, która stała na stołeczku przy oknie.
Yvonne podeszła do siostry i poprosiła, żeby zeszła ze stołka, usiadła przy stole i razem z nimi zjadła owsiankę.
– Zobaczysz, niedługo wróci – powiedziała uspokajająco. Ale Kerstin pokręciła głową, uparcie wlepiając wzrok między hangary na łodzie, gdzie było widać wejście do portu w Smögen. Yvonne podążyła za jej wzrokiem, na próżno starając się dojrzeć coś na szarym zlepku zimowego nieba i lodu.
Burza trwała od kilku dni i mała wiedziała, że tata powinien być już w domu. A tu wciąż ani widu, ani słychu.
– Nie powinni byli w ogóle wypływać kutrem Hansesa Ollego – oświadczył dziadek. – Nikt nie wie, ile ta łajba da radę pociągnąć przy takiej pogodzie. Takie nowoczesne cacka i inne tego typu nieszczęścia nie mogą się nawet mierzyć ze starymi kutrami, którym nieraz przyszło znosić humory boga morza.
– Cicho! – powiedziała ze złością Greta i uderzyła ścierką w bujany fotel. – Nic jeszcze nie wiadomo. Więc wypij, co masz wypić, a potem spać!
– Tak, tak – odparł. – Pływałem statkiem od wiosny tysiąc osiemset osiemdziesiątego pierwszego, ale o morzu nic nie wiem. Nic a nic.
– Wie teść, oj, wie, ale w tej chwili nie chcę słuchać teorii teścia. Niech więc teść będzie cicho albo wystawię go na dwór. – Greta popatrzyła na syna siedzącego na kocu na podłodze i bawiącego się kolejką, którą Gustaf wyrzeźbił dla niego z drewna i pomalował na radosne kolory.
Dziadek nie odpowiedział. Kiedyś Greta wpadła w taką wściekłość, że wystawiła go za drzwi na pagórek, i dopiero kiedy jego syn Gustaf wreszcie wrócił do domu, podśmiewając się, wciągnął ojca z powrotem do chałupy. Od tego czasu starzec wiedział, kiedy należy odpuścić. I tym razem miarka Grety prawie się przebrała. Opróżnił więc szklankę i odchylił głowę.
– Włącz radio, Yvonne – poprosiła chwilę później Greta. – Dziadek już śpi, więc jest okazja. – Ojciec Gustafa uważał radio za głupią nowinkę, bez której można się obejść.
Yvonne zostawiła młodszą siostrę Kerstin samą na stołku przy oknie. Radio wściekle zaskrzypiało, po czym dziewczynie udało się znaleźć jakiś szwedzki kanał. Zachrypły męski głos odczytał monotonnie: „Angielskie radio informuje, że obcy okręt podwodny prawdopodobnie naruszył duńskie wody terytorialne na północ od Jutlandii…”.
Greta rzuciła się do radia i je wyłączyła.
– Ależ mamo, prognoza pogody – powiedziała Kerstin z przerażeniem. Odwróciła się do matki i popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Yvonne, idź do sklepu i zobacz, czy nie przyszedł żaden telegram – poprosiła Greta i wręczyła córce dziesięć öre. – Kup u Martina czekoladki z podobiznami, jedną dla siebie, jedną dla Kerstin.
– Ale czekolada może być racjonowana – zauważyła przygnębiona Yvonne.
– Ach, tak… W takim razie daj to Auguście – powiedziała matka i wyciągnęła kosz świeżo pieczonych okrągłych chlebków. – Nie będzie może aż tak źle.
Yvonne rozpromieniła się i wzięła kosz od matki. Był cień szansy, że Augusta okaże się dla niej miła.