Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Rybak - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
16 listopada 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Rybak - ebook

Pewnego zimowego poranka statek badawczy Idun zawija do portu na Smögen. Kiedy kierownik ekspedycji Kaj Malmberg zostaje znaleziony martwy w swojej kajucie, rektorka uniwersytetu Regina Löfdahl musi jakoś poradzić sobie z tą sytuacją, bo Kaj miał tego wieczoru wręczyć główną nagrodę czołowym naukowcom w dziedzinie badań morskich.

Dennis Wilhelmson i Sandra Haraldsson zostają wciągnięci w śledztwo, które stawia pod znakiem zapytania nie tylko ich współpracę, lecz także ważne stosunki międzynarodowe.

Czy ten, kto stoi za morderstwem, przebywa na Smögen, czy na pokładzie Iduna, który mimo protestów otrzymuje zgodę na dokończenie wyprawy? Czy to, co działo się mroźną zimą podczas drugiej wojny światowej, może mieć jakieś znaczenie dla tej sprawy?

„Rybak” to drugi tom serii kryminałów „Morderca z wyspy” autorstwa Anny Ihrén. Pisarka dorastała w Sztokholmie i Göteborgu, a dzieciństwo spędziła na wyspie Smögen. Obecnie mieszka w Sjövik z mężem i dziećmi.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0237-341-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zmar­z­lina. Biała po­włoka przy­kry­wa­jąca ży­cie i śmierć. Kro­pelki wody za­sty­głe w krysz­tałki lodu i płatki śniegu. Za­ra­zem pul­su­jące serce. Go­rąc. Żad­nego na­głego zba­cza­nia z kursu ani ko­ły­sa­nia. Mo­no­tonny ter­kot sil­nika. Nie­ru­choma czarna ta­fla wody w za­toce. Mógł jesz­cze tyle do­ko­nać. Prawda znaj­do­wała się na wy­cią­gnię­cie ręki. Wie­dział już nie­mal wszystko. Miał to jed­nak tylko w gło­wie. Ni­g­dzie tego nie spi­sał. Ta­jem­nicę za­bie­rze więc ze sobą do grobu. Ta świa­do­mość go przy­tła­czała. Łzy cie­kły mu po twa­rzy. W cien­kich zmarszcz­kach mie­szały się ze struż­kami krwi wy­pły­wa­ją­cej z jego ciała. Ni­gdy się nie za­sta­na­wiał, jak to jest umie­rać. Przy­szło­ści oba­wiał się ze względu na de­men­cję i inne cho­roby upo­śle­dza­jące pracę mó­zgu. Unie­moż­li­wi­łyby jego zwo­jom ob­my­śla­nie no­wych rze­czy, na które do­tych­czas nikt inny nie wpadł. Lu­bił to. Ba­wiła go myśl, że jest by­strzej­szy od po­zo­sta­łych. Nie spo­tkał ni­kogo lep­szego od sie­bie. Aż do­tąd. Mu­siał błęd­nie oce­nić sy­tu­ację. Nie do­wie się dla­czego. Czuł, jak coś uwiera go w środku. Prze­szłość wresz­cie go do­pa­dła. Usi­ło­wał krzy­czeć. Tak bar­dzo chciał coś po­wie­dzieć. Pró­bo­wał otwo­rzyć usta. Ufor­mo­wać słowa. Siły go jed­nak opusz­czały. Kro­pelka po kro­pelce. W końcu po­chło­nęła go ciem­ność, a wtedy ból ustał cał­ko­wi­cie.ROZDZIAŁ 1

Nie­bie­ski ka­dłub Idun ele­gancko do­bił nocą do za­śnie­żo­nej kei. Sta­tek o dłu­go­ści po­nad czter­dzie­stu me­trów zo­stał tu do­pro­wa­dzony przez pi­lota, pre­cy­zyj­nie ma­new­ru­ją­cego mię­dzy ci­chymi wy­sep­kami wo­kół Sote hu­vud, i te­raz zaj­mo­wał znaczną część na­brzeża w por­cie ry­bac­kim. Je­śli nie li­czyć jego i M/S So­ten, wier­nie zi­mu­ją­cego na swoim sta­łym miej­scu nieco da­lej przy kei, port w Smögen świe­cił pust­kami, a na sa­mym Idu­nie wszy­scy poza ka­pi­ta­nem, ma­ry­na­rzami i ku­charką jesz­cze spali.

– Jan, niech to szlag! Ale ziąb! – za­wo­łał do ko­legi po duń­sku ma­ry­narz, który ze­sko­czył na ląd, żeby za­pa­lić pa­pie­rosa. Z wą­sów zwi­sało mu tyle so­pli, że nie było wi­dać ust, a gdy wy­dy­chał po­wie­trze, wo­kół jego głowy uno­sił się duży ob­łok pary.

– Łap! – od­krzyk­nął ma­ry­narz na po­kła­dzie, po czym za­rzu­cił pę­tlę po­tęż­nej liny na po­ler.

Kiedy za­cu­mo­wali i zwy­cza­jowo po­dzię­ko­wali pi­lo­towi za po­moc, we­szli na mo­stek, gdzie sie­dział ka­pi­tan. Mieli jesz­cze sporo do zro­bie­nia przed prze­ka­za­niem statku ko­lej­nej zmia­nie, ale mimo wszystko za­mie­rzali zro­bić so­bie naj­pierw w pełni za­słu­żoną prze­rwę.

– Daj to tu­taj – po­le­cił ka­pi­tan i szybko za­brał ze stołu na­wi­ga­cyj­nego pa­piery i mapy, kiedy ku­charka Ji­mena zgod­nie z umową przy­nio­sła im tacę z ter­mo­sem i ta­le­rzem peł­nym ka­na­pek. Przyj­rzał się dziełu za­ło­gantki i z apro­batą po­ki­wał głową. Dzwon okrę­towy wy­bił sie­dem szkla­nek i do czwar­tej zo­stało im już tylko pół go­dziny. Nie prze­no­sząc wzroku na Ji­menę, do­dał: – Przy­naj­mniej mamy szczę­ście, je­śli cho­dzi o je­dze­nie.

Ma­ry­na­rze spo­koj­nie od­cze­kali, aż ka­pi­tan na­łoży so­bie śnia­da­nie. Ku ich ogrom­nej ra­do­ści nie prze­pa­dał za ry­bami i sko­ru­pia­kami. Te ostat­nie sta­wiał na równi ze skor­pio­nami. Nie ru­szał na­wet usma­żo­nej na chrupko gła­dzicy z so­sem re­mo­ulade, cy­tryną i ko­per­kiem. Jan i Car­sten rzu­cili się na nią, na­ło­żyli so­bie też ka­na­pki z górą świeżo ob­ra­nych kre­we­tek. Car­sten mru­gnął do Ji­meny. Za­wsze warto żyć w do­brej ko­mi­ty­wie z ku­charką po­kła­dową. Na­uczył się tego przed wie­loma laty pod­czas swo­jego dzie­wi­czego rejsu. A fakt, że Ji­mena wy­glą­dała bez mała jak bo­gini i mało kto mógł się z nią rów­nać, sta­no­wił dla niego tylko do­dat­kową za­chętę. Jan szturch­nął go w bok i Car­sten wró­cił do je­dze­nia ka­na­pek, Ji­mena zaś wy­mknęła się z po­miesz­cze­nia rów­nie ci­cho, jak do niego we­szła.

– Jak długo tu zo­sta­niemy? – za­py­tał Jan.

– Po­pły­niemy da­lej, gdy tylko skoń­czy się kon­fe­ren­cja na­ukowa w Smögens Ha­fvs­bad – od­parł ka­pi­tan.

– Czyli kiedy? – nie od­pusz­czał Car­sten.

Przy ka­pi­ta­nie mu­sieli uwa­żać, żeby ich duń­ski był jak naj­bar­dziej szwedzki i dało się ich zro­zu­mieć.

– Jesz­cze nie wiem, ale za­pewne ju­tro po po­łu­dniu.

– Mo­żemy otwo­rzyć bar po­kła­dowy? – spy­tał Car­sten. – W so­botę Jan miał uro­dziny.

Ka­pi­tan był wy­raź­nie w do­brym na­stroju, więc Car­sten mógł go bez ogró­dek za­py­tać o do­wolną sprawę.

– Dziś wie­czo­rem za­pro­szono mnie na ban­kiet ra­zem z na­ukow­cami, do rana bę­dzie tu więc pu­sto. Tylko nie spra­szaj­cie mi na po­kład zbyt wielu pań. Żeby nie skoń­czyło się jak ostat­nio w Ko­pen­ha­dze.

Ka­pi­tan Ja­kob Od­ins­son ode­rwał wzrok od ka­na­pki z pasz­te­tem, którą wła­śnie pa­ła­szo­wał, i zmarsz­czył ciemne brwi tak, że spo­tkały się po­środku tuż nad grzbie­tem nosa. Po­tem po­pa­trzył su­rowo na Car­stena. Ma­ry­narz aż się cof­nął, ale gor­li­wie po­ki­wał głową, żeby oka­zać prze­ło­żo­nemu sza­cu­nek.

Im­preza w Ko­pen­ha­dze była naj­lep­szą, jaką od lat pa­mię­tał, cze­goś po­dob­nego nie na­le­żało się jed­nak spo­dzie­wać na Smögen, gdzie lo­do­waty ziąb naj­wy­raź­niej do­szczęt­nie zmro­ził wszyst­kie żywe istoty. Car­sten za­kła­dał, że szczę­ściem bę­dzie, je­śli uda mu się zna­leźć choćby kilka słu­żą­cych i ja­kąś na­uczy­cielkę, o ile jest tu w ogóle ja­kaś szkoła. Ma­rzył przede wszyst­kim o tym, żeby po­rząd­nie się urżnąć. Idun pły­wała po Oce­anie Ark­tycz­nym już bli­sko od mie­siąca i w tym cza­sie Car­sten nie­mal co­dzien­nie peł­nił wachtę. Te­raz miał ją prze­ka­zać As­bjør­nowi. Kiedy tylko ten śpioch wy­le­zie wresz­cie ze swo­jej ka­juty, pój­dzie się po­ło­żyć. Je­śli po­rząd­nie nie wy­pocz­nie, nie bę­dzie miał póź­niej siły uga­niać się za ba­becz­kami.

Ji­mena Vega ziew­nęła i po­pa­trzyła na ze­ga­rek. Go­dziny pracy ku­charki po­kła­do­wej były na Idun bar­ba­rzyń­skie. Na­stęp­nego lata pla­no­wała jed­nak skoń­czyć już stu­dia na Wy­dziale Nauk Przy­rod­ni­czych Uni­wer­sy­tetu w Göte­borgu i po wio­sen­nej re­no­wa­cji statku za­mie­rzała zło­żyć po­da­nie o przy­ję­cie na sta­no­wi­sko ba­daczki na Idun. Do­póki pra­cuje w kuchni, ka­pi­tan i jego bez­mó­zga za­łoga mogą ją trak­to­wać, jak im się żyw­nie po­doba, z ko­lei jako ba­daczka nie bę­dzie mu­siała ich na­wet oglą­dać. Wpraw­dzie z Car­stena jest nie­złe cia­cho i nie­raz po­mógł jej utrzy­mać cie­pło na wą­skiej koi po­śród gór lo­do­wych, lecz po do­bi­ciu do portu szala prze­chy­lała się na ko­rzyść cy­wi­li­zo­wa­nego ży­cia, gdzie nie było miej­sca dla Duń­czyka. Ten do­brze o tym wie­dział, ona też zda­wała so­bie sprawę, że za­raz po przy­by­ciu do Smögen wy­stro­jony w mun­dur ma­ry­narz znaj­dzie na wy­spie kilka ko­biet i za­prosi je na po­kład. Te­raz jed­nak mu­siała sku­pić się na czymś in­nym. Je­śli za­raz za­śnie, być może uda jej się prze­spać jesz­cze go­dzinę, za­nim bę­dzie mu­siała za­brać się do szy­ko­wa­nia śnia­da­nia dla po­zo­sta­łych. Za­miast ser­wo­wać müsli z ke­fi­rem, jak to ro­bili ku­cha­rze na in­nych jed­nost­kach, Ji­mena na duń­ską mo­dłę po­da­wała naj­róż­niej­sze ka­na­pki – smør­re­brød. Była to idée fixe Car­stena, a za­łoga do­ce­niała jej po­świę­ce­nie. Po­wta­rzali, że w ta­kie mrozy na­wet na śnia­da­nie warto zjeść świeżo usma­żoną gła­dzicę lub klop­siki z sa­łatką ziem­nia­czaną. Z wy­jąt­kiem As­bjørna, który był Nor­we­giem, w skład za­łogi wcho­dzili sami Duń­czycy. Z ko­lei ka­pi­tan po­cho­dził ze szwedz­kiej Värm­lan­dii, gdzie nie opy­chano się od dzie­ciń­stwa owo­cami mo­rza, i nie ro­zu­miał na przy­kład, jaki jest pro­blem z za­prze­sta­niem po­łowu kre­we­tek, które tra­fiły do czer­wo­nej księgi ga­tun­ków za­gro­żo­nych.

Poza Ji­meną i po­cho­dzącą z Kung­shamnu stu­dentką o imie­niu Fe­li­cia na po­kła­dzie byli sami męż­czyźni. Ku­charka przy­po­mniała so­bie, że obie­cała go­rącą cze­ko­ladę Ka­jowi Malm­ber­gowi, kie­row­ni­kowi ba­dań na Idun. Nie zno­sił mar­z­nąć i szcze­gól­nie rano ce­nił so­bie po­dany mu pro­sto do ka­juty ku­bek cze­goś cie­płego. Po­nie­waż w przy­szło­ści miał zo­stać jej sze­fem, Ji­mena sta­rała się uważ­nie speł­niać jego ży­cze­nia. Kaj Malm­berg chyba w pe­wien spo­sób ją lu­bił i nie za­mie­rzała sprze­nie­wie­rzyć tego ka­pi­tału. Kie­row­nik zaj­mo­wał ka­binę ka­pi­tana, je­dyną z dwu­oso­bową koją. Pod­czas czar­te­rów uni­wer­sy­tec­kich ka­pi­tan statku mu­siał się za­do­wo­lić po­ło­żoną na­prze­ciwko ka­jutą ster­nika, co wcale mu się nie po­do­bało. Ji­mena za­pu­kała do drzwi i cze­kała, aż Kaj za­woła, że może wejść.

Pe­ter Malm­berg ostroż­nie na­kry­wał do stołu. Mógłby oczy­wi­ście to i całą resztę za­dań zle­cić per­so­ne­lowi re­stau­ra­cji ho­te­lo­wej, ale coś ta­kiego ni­gdy nie przy­szłoby mu na­wet do głowy. Ob­rus był dla niego jak płótno dla ar­ty­sty. Nie mógł po­zwo­lić, żeby ktoś inny do­bie­rał ko­lory i de­cy­do­wał o po­cią­gnię­ciach pędz­lem. Może dla­tego an­ga­żo­wano go przy wy­pra­wia­niu naj­wy­twor­niej­szych ko­la­cji. Ta­le­rze mu­siały stać w od­stę­pie czter­dzie­stu pię­ciu cen­ty­me­trów, cztery cen­ty­me­try od kra­wę­dzi stołu. Kie­liszki – w rów­nym rządku cztery cen­ty­me­try od brzegu ta­le­rza. Cho­ciaż z bie­giem lat Pe­ter wy­ćwi­czył so­bie oko, je­śli cho­dzi o od­le­głość i szcze­góły, za­wsze no­sił na po­do­rę­dziu miarkę. Na bia­łych ob­ru­sach nie dało się do­strzec ani jed­nej fałdki, zle­cił ich kil­ka­krotne pra­nie. Ten dzień był wy­jąt­kowy, za­pewne ni­gdy już bar­dziej nie zbliży się do ban­kietu no­blow­skiego. Za je­dze­nie od­po­wia­dał wy­bitny ku­charz z za­chod­niego wy­brzeża, a menu utrzy­my­wano w ta­jem­nicy przed po­stron­nymi. Pe­ter, który od­po­wia­dał za całe wy­da­rze­nie, był z nim jed­nak do­kład­nie obe­znany. Wszystko – kwiaty, ser­we­tki i za­stawę – do­brał do wy­śmie­ni­tych skład­ni­ków dań. By­łoby wręcz ide­al­nie, gdyby nie je­den szcze­gół: go­ściem ho­no­ro­wym pod­czas ko­la­cji był jego brat. Złoty chło­pak. An­ders Malm­berg miał ode­brać na­grodę i prze­mó­wić do elit. Ich oj­ciec, sto­jący u boku syna, bę­dzie za­cie­rać ręce z dumy, że on, Kaj Malm­berg, wy­cho­wał jed­nego z naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych i in­te­re­su­ją­cych bio­lo­gów mor­skich na świe­cie. To, że drugi syn, Pe­ter Malm­berg, pro­wa­dził świet­nie pro­spe­ru­jącą firmę even­tową i jest za­trud­niany przy or­ga­ni­za­cji na­je­le­gant­szych przy­jęć w Skan­dy­na­wii, w ogóle się dla niego nie li­czyło. „Wciąż sto­isz za ba­rem?”, po­wta­rzał, kiedy zda­rzyło im się spo­tkać w Näset albo w ich domu na Smögen.

Matka po­pro­siła, żeby Pe­ter za­trzy­mał się na noc u nich i żeby wspól­nie uczcili ten suk­ces, ale się wy­krę­cił. Ho­tel Smögens Ha­fvs­bad od­dał mu do dys­po­zy­cji po­kój i cze­kał w nim jego uko­chany Puff, mie­szanka pu­dla i chi­hu­ahua. „Ten szczur nie wej­dzie za mój próg”, oświad­czył oj­ciec. Pe­ter już wcze­śniej wie­dział, że Kaj pod wie­loma wzglę­dami jest świ­nią, ale na­zwa­nie Puffa szczu­rem wzbu­dziło w nim ta­kie uczu­cia, że aż się prze­stra­szył. Czę­sto miał na­dzieję, że oj­ciec zej­dzie na atak serca lub coś in­nego, do czego może do­pro­wa­dzić prze­wle­kły stres, ale za­cho­wy­wał tę myśl dla sie­bie i po­nie­kąd już się do niej przy­zwy­czaił. Z ko­lei gniew i fru­stra­cja wy­wo­łane uwagą o Puf­fie wy­dały mu się inne, bar­dziej rze­czy­wi­ste i bru­talne.

Ostroż­nie zło­żył ostat­nią czarną ma­te­ria­łową ser­we­tkę, żeby po­wstał z niej do­stojny ła­będź. Nie­czę­sto uży­wano tak ciem­nych ser­we­tek, ale w po­miesz­cze­niu, gdzie nie­mal wszystko było białe, da­wało to nad­zwy­czajny efekt. Ła­będź po­kor­nie wy­gi­nał długą szyję do go­ścia, a skrzy­dła roz­kła­dał na ta­le­rzu. Wy­glą­dało to tak ele­gancko, że Pe­tera prze­szedł dreszcz, gdy spoj­rzał na osiem­dzie­siąt dzie­więć na­kryć. Wkrótce przy­jadą kwiaty; li­czył, że zwi­sa­jące z su­fitu ni­czym kro­ple krwi czer­wone róże do­da­dzą sali po­żą­da­nej dra­ma­tur­gii. Za­dzwo­nił te­le­fon. Ji­mena Vega. Jak miło! Miała mu po­dać po­ło­że­nie Idun i prze­ka­zać szcze­góły nie­zbędne do dal­szego pla­no­wa­nia.

Roz­le­gło się ener­giczne pu­ka­nie, po czym drzwi na­tych­miast się otwo­rzyły. Den­nis aż się wzdry­gnął i upu­ścił to, co trzy­mał w rę­kach.

– Jak wy­szło zdję­cie? – spy­tała we­soło San­dra, która swoim zwy­cza­jem wpa­dła do niego, nie cze­ka­jąc na za­pro­sze­nie.

– Boże! Ale mnie wy­stra­szy­łaś! – za­wo­łał i po­chy­lił się, żeby pod­nieść z pod­łogi no­wiu­sieńki pasz­port. San­dra go jed­nak uprze­dziła.

– Nie, nie, nie! Po­każ. – Od­wró­ciła się do niego ple­cami i otwo­rzyła do­ku­ment.

– Sam jesz­cze go nie wi­dzia­łem…

– Tak, ja­sne – od­parła San­dra, ana­li­zu­jąc stronę ze zdję­ciem i da­nymi oso­bo­wymi. – Wy­glą­dasz bar­dzo po­waż­nie, ale w dzi­siej­szych cza­sach tak chyba trzeba.

– Mu­sia­łem ro­bić to zdję­cie dwa razy, bo nie chcieli przy­jąć.

Od­kąd Do­lo­res, ku­ter, na któ­rym miesz­kał ze­szłego lata, po­szedł w dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach na dno, Den­nis wy­naj­mo­wał u Gösty po­kój nad kio­skiem. An­thony prze­niósł się do Mo­niki dzień po tym, jak Den­nis i San­dra wi­dzieli ich ob­ści­sku­ją­cych się przy bo­isku Ha­vsval­len. Mo­nica nie próż­no­wała. Wresz­cie zna­la­zła ko­goś, kogo mo­gła ko­chać po­nad wszystko i kto także kom­plet­nie stra­cił dla niej głowę. An­thony za­dzwo­nił do Den­nisa i po­wie­dział mu, że może się prze­nieść do jego po­koju, a wła­ści­ciel nie miał nic prze­ciwko. Den­nis po­mógł An­thony’emu spa­ko­wać zdję­cia i do­ku­menty, które zgro­ma­dził w trak­cie in­ten­syw­nych ba­dań ge­ne­alo­gicz­nych, a Mo­nica od­dała mu w domu je­den po­kój na biuro.

Kiedy An­thony za­brał swoje rze­czy, Den­nis zo­ba­czył, że nie ma czym ume­blo­wać po­koju. Zo­stało w nim tylko stare biurko, mała lo­dówka, wą­skie łóżko i fo­tel, poza tym było pu­sto. Bab­cia San­dry utkała dla niego długi chod­nik, a San­dra za­cią­gnęła go na pchli targ do Väjern. Zna­leźli tam sta­ro­modny stół z czte­rema krze­słami i płytę grzew­czą.

– Więc już za­czą­łeś się pa­ko­wać – stwier­dziła San­dra. – Wy­jeż­dżasz przed świę­tami?

– Nie, Vic­to­ria była tak za­wie­dziona, kiedy jej po­wie­dzia­łem, że pla­nuję je­chać za­raz po Świę­tej Łu­cji, że prze­bu­ko­wa­łem bi­lety na drugi dzień świąt.

– Zdą­ży­łam się już zo­rien­to­wać, że Vic­to­ria bywa dość za­sad­ni­cza – za­uwa­żyła San­dra i spo­strze­gła, że ko­men­tarz na te­mat sio­stry po­iry­to­wał jej szefa.

Za­dzwo­nił te­le­fon, Den­nis go ode­brał i za­czął uważ­nie słu­chać.

– O cho­lera! – za­klął.

San­dra przy­glą­dała mu się uważ­nie.

– O cho­lera! – po­wtó­rzył, po czym rzu­cił na po­że­gna­nie: – Już je­dziemy.

– Co się stało? – spy­tała San­dra, marsz­cząc brwi.

– Ze­szłej nocy w por­cie ry­bac­kim za­cu­mo­wał sta­tek ba­daw­czy Idun. Kaj Malm­berg z grupą na­ukow­ców przy­pły­nęli na Smögen na kon­fe­ren­cję. Ale ktoś wła­śnie zna­lazł go mar­twego w ka­ju­cie.

– Kaj Malm­berg? Prze­cież miał dzi­siaj wrę­czać na­grodę w Smögens Ha­fvs­bad.

– Wła­śnie. Wy­gląda na to, że będą mu­sieli zna­leźć ja­kieś za­stęp­stwo – od­parł Den­nis i wcią­gnął na sie­bie nie­bie­ską parkę, po czym ru­szył na dół po scho­dach.

Claes Jäger po­pro­sił, żeby usie­dli przy sto­łach i na­lali so­bie świeżo pa­rzo­nej kawy, którą po­dała im Ji­mena. Wi­dział, że mar­zną. Je­śli nie li­czyć sa­lo­niku, tem­pe­ra­tura na statku była po­twor­nie ni­ska. Zaj­mie się tym. Kiedy tylko do­tarła do niego wia­do­mość, że Kaj Malm­berg zo­stał bru­tal­nie za­mor­do­wany w swo­jej ka­ju­cie, we­zwał obec­nych na po­kła­dzie na­ukow­ców na na­radę kry­zy­sową. Te­raz wszy­scy – z wy­jąt­kiem Fe­li­cii, która cze­kała u sie­bie na ka­retkę, oraz An­dersa Malm­berga, syna Kaja, który udał się do matki do Smögen – sie­dzieli ze­brani w me­sie. Fe­li­cia, którą Ji­mena Vega po­pro­siła, żeby zaj­rzała do Kaja, bo nie otwie­rał, cho­ciaż rano kilka razy do niego pu­kała, do­znała szoku po do­ko­na­niu ma­ka­brycz­nego od­kry­cia. Claes roz­po­czął na­radę od krót­kiego pod­su­mo­wa­nia sy­tu­acji.

– Co te­raz bę­dzie z kon­fe­ren­cją i ce­re­mo­nią wrę­cze­nia na­gród? – spy­tał Cheng, bar­dzo am­bitny na­uko­wiec z oko­lic uj­ścia Rzeki Per­ło­wej nie­da­leko Hong­kongu. Pro­wa­dził ba­da­nia nad od­chy­le­niami w za­cho­wa­niu niedź­wie­dzi po­lar­nych, które mogą być spo­wo­do­wane przez zmiany kli­matu.

– Dzwo­ni­łem do Re­giny Löfdahl, rek­torki uni­wer­sy­tetu w Göte­borgu. Jest już w ho­telu i chce, że­by­śmy mimo wszystko spo­tkali się dziś wie­czo­rem, je­dy­nie pro­gram ule­gnie pew­nej mo­dy­fi­ka­cji. Za­czniemy od upa­mięt­nie­nia Kaja Malm­berga. Re­gina weź­mie to na sie­bie.

– Czy or­ga­ni­zo­wa­nie przy­ję­cia po tym, co się stało, nie jest nie­tak­tem? – spy­tał Geo­rge, który od wielu lat współ­pra­co­wał z Ka­jem.

– Być może – od­parł Claes. – Ale Re­gina uważa za wska­zane, że­by­śmy się na chwilę ze­brali. Choćby ze wzglę­dów prak­tycz­nych. Me­dia są już na miej­scu i rzucą się na nas, kiedy skoń­czymy. Dla­tego po­li­cja or­ga­ni­zuje o je­de­na­stej brie­fing w ho­telu, a ja i ka­pi­tan mamy wziąć w nim udział.

– Ko­la­cja jest do­piero o siód­mej wie­czo­rem. Co mamy ro­bić do tego czasu? – spy­tał Mar­tin, który ra­zem z Fe­li­cią na­le­żał do naj­młod­szych na po­kła­dzie.

– W ciągu dnia po­li­cja nas wszyst­kich prze­słu­cha. Przy­go­to­wa­łem dla nich sche­mat, któ­rego obie­cali się trzy­mać w miarę moż­li­wo­ści. – Claes po­ło­żył kartkę na stole. – Su­ge­ruję, że­by­ście w ocze­ki­wa­niu na swoją ko­lej spró­bo­wali tro­chę od­po­cząć, w sa­mot­no­ści lub w gru­pie. Na prośbę po­li­cji mają tu przy­je­chać dwie pie­lę­gniarki, więc je­śli od­czu­wa­cie taką po­trzebę, w ciągu dnia bę­dzie­cie mo­gli po­roz­ma­wiać z kimś do­świad­czo­nym.

Kiedy Claes od­po­wie­dział na wszyst­kie py­ta­nia, wy­szedł z Sali i ru­szył na mo­stek. Mu­siał po­mó­wić z ka­pi­ta­nem, za­nim przyj­dzie im się zmie­rzyć z me­diami. Na po­kła­dzie do­szło do ka­ta­strofy. Zwróci to na nich uwagę na­ukow­ców z ca­łego świata, a od­po­wied­nie po­stę­po­wa­nie w ta­kiej sy­tu­acji było nad wy­raz ważne. Na samą Idun i ogromny pro­jekt, który pro­wa­dzono przy oka­zji jej re­no­wa­cji i przy­szłych, za­pla­no­wa­nych już eks­pe­dy­cji, nie mógł paść na­wet cień po­dej­rzeń. Re­gina Löfdahl wy­ra­ziła się w tej kwe­stii nie­zwy­kle ja­sno. Kaj Malm­berg wy­padł z gry i te­raz on, Claes Jäger, wiecz­nie drugi, ma naj­wyż­szą rangę na po­kła­dzie i w ca­łym przed­się­wzię­ciu. Re­gina mo­gła się od­tąd zwra­cać wy­łącz­nie do niego, a on za­mie­rzał jej udo­wod­nić, że nie musi się ni­czym mar­twić.

San­dra za­trza­snęła drzwi sa­mo­chodu i moc­niej owi­nęła się płasz­czem. Koło skupu ryb wiał lo­do­waty wiatr i po krót­kiej chwili twarz odrę­twiała jej z zimna.

– Dla­czego musi tu być tak cho­ler­nie zimno? – spy­tała Den­nisa, na któ­rym po­larne po­dmu­chy zda­wały się nie ro­bić naj­mniej­szego wra­że­nia.

– Jesz­cze tylko pięt­na­ście dni – od­parł z uśmie­chem i po­ma­chał rę­kami, jakby miał za­raz od­le­cieć.

– Na­prawdę my­ślisz, że do­sta­niesz wolne po tym, co się stało? – San­dra od­wró­ciła się do niego i przyj­rzała mu się, mru­żąc oczy.

– W za­sa­dzie nie za­mie­rzam na­wet py­tać – od­parł Den­nis. – Przy­znano mi już urlop, a je­steś tu prze­cież jesz­cze ty, peł­no­war­to­ściowa po­li­cjantka z ogrom­nym do­świad­cze­niem i nie­by­wałą od­wagą. – Za­śmiał się. Je­śli cze­goś nie zno­sił, to mar­z­nąć, do­kład­nie tak jak San­dra, ale w prze­ci­wień­stwie do niej ubie­rał się sto­sow­nie do po­gody. Miał na so­bie cie­płą parkę, bluzę z po­laru i pod­ko­szu­lek, dzięki czemu nie było mu zimno.

San­dra po­słała mu za­bój­cze spoj­rze­nie, ale Den­nis da­lej się uśmie­chał. Wkrótce opu­ści ten za­po­mniany przez Boga skra­wek ziemi i po­leci do Mek­syku. Oczami wy­ob­raźni wi­dział już ko­ły­szące się na wie­trze palmy, plażę z bia­łym pia­skiem, który tak uwiel­biał, i je­dze­nie. Bę­dzie tyle jadł, że ce­vi­che i pico de gallo za­czną mu wy­cho­dzić uszami.

Koło mostka przy­wi­tało ich dwóch człon­ków za­łogi. Je­den – z pa­pie­ro­sem w ką­cie ust – opie­rał się o re­ling, drugi stał pro­sto i ręką dał im znać, że są tu mile wi­dziani. Może sta­rał się nad­ra­biać za tego nieco bar­dziej wy­lu­zo­wa­nego ko­legę.

– Tędy – Wy­pro­sto­wany męż­czy­zna w mun­du­rze wska­zał im drogę do ka­pi­tana.

– Dzię­ku­jemy – po­wie­działa San­dra, marsz­cząc nos w chmu­rze dymu ty­to­nio­wego, którą z pre­me­dy­ta­cją wy­dmu­chał w jej stronę drugi z męż­czyzn.

Z wprawą za­częła wspi­nać się po stro­mych schod­kach. Za szybą uj­rzała ja­kieś cie­nie i za­ło­żyła, że ka­pi­tan i jego naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy ze­brali się, żeby za­cze­kać na po­li­cję.

– Ru­szasz się jak praw­dziwy kot okrę­towy – za­wo­łał za nią Den­nis, któ­remu do­piero co udało się wejść na górny po­kład.

– Daj spo­kój! – od­krzyk­nęła San­dra. – Ro­bisz się nie do znie­sie­nia.

Den­nis za­śmiał się gło­śno. Tego dnia nic nie mo­gło po­psuć mu na­stroju. Try­skał hu­mo­rem i ener­gią, a w gło­wie były mu same żarty. Za­ra­zem ro­zu­miał San­drę, która miała spę­dzić na tym wy­gwiz­do­wie całą zimę. Cztery ty­go­dnie miną jed­nak jak z bi­cza strze­lił. Za­nim zdąży się zo­rien­to­wać, wróci i znów będą sie­dzieć ra­zem w wy­zię­bio­nym sa­mo­cho­dzie, ale wcze­śniej Den­nisa cze­kały piękne dłu­gie święta u sio­stry i cu­do­wny urlop.

San­dra otwo­rzyła drzwi mostku ka­pi­tań­skiego. Den­nis się ro­zej­rzał, po czym wszedł za nią. Ale łajba, po­my­ślał, ze czter­dzie­ści me­trów dłu­go­ści.

– San­dra Ha­ralds­son, po­li­cja z Kung­shamnu. Da­jemy tylko znać, że już je­ste­śmy i od tej pory to my bę­dziemy wy­da­wać roz­kazy, co­kol­wiek bę­dzie się działo na statku.

Ka­pi­tan Ja­kob Od­ins­son stał w mil­cze­niu, z wy­soko unie­sioną głową. Znaj­du­jący się obok niego Claes Jäger, za­stępca kie­row­nika ba­dań, za­czął ner­wowo ru­szać przy­rzą­dami, na które na­tra­fiły jego palce. Kiedy do­tarło do niego, co ozna­czają słowa po­li­cjantki, nie dał rady się po­wstrzy­mać i na ustach po­ja­wił mu się słaby uśmiech.

– W ciągu dnia, po prze­szu­ka­niu statku, prze­słu­chamy wszyst­kich obec­nych na po­kła­dzie, za­czniemy od pa­nów. Tech­nicy są już w dro­dze, we­sprą nas także inni ko­le­dzy – wy­ja­śniła San­dra i od­wró­ciła się na pię­cie, żeby wyjść.

Den­nis za­sa­lu­to­wał ka­pi­ta­nowi za jej ple­cami i uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco, po czym po­spie­szył za ko­le­żanką.

Fe­li­cia, trzę­sąc się, le­żała na koi. Bar­dzo prze­żyła to, co się wy­da­rzyło. San­dra zwró­ciła się do niej spo­koj­nie.

– A więc tak – za­częła. – We­zwa­li­śmy już ka­retkę, która po­winna nie­długo przy­je­chać i cię stąd za­brać. Po­je­dziesz do szpi­tala ze swoją mamą, która też jest już w dro­dze.

Fe­li­cia za­częła pła­kać jesz­cze bar­dziej. Za­kryła twarz rę­kami i od­wró­ciła się do San­dry ple­cami, po któ­rych po­li­cjantka de­li­kat­nie ją po­gła­skała.

Den­nis wsu­nął głowę do ka­juty.

– Mo­żesz na chwilę po­dejść? – po­pro­sił.

San­dra po­pa­trzyła na Ji­menę, która we­szła do ka­juty z her­batą na tacy.

– Ji­meno, zo­stań z nią, pro­szę, do mo­jego po­wrotu. To nie po­trwa długo – za­pew­niła, po czym ru­szyła do Den­nisa.

Ka­juta Fe­li­cii znaj­do­wała się przy ko­ry­ta­rzu dla pa­sa­że­rów, a Kaja Malm­berga po­śród ka­jut dla za­łogi. Den­nis wszedł przo­dem do ka­juty ka­pi­tań­skiej, więk­szej od tej Fe­li­cii i z wła­sną ła­zienką. Kaj le­żał na po­dwój­nej koi, nagi, bez ja­kie­go­kol­wiek przy­kry­cia. Na ten wi­dok San­dra za­kryła usta dło­nią. Jego zwłoki przy­po­mi­nały jeża. Był na­szpi­ko­wany no­żami, które two­rzyły sy­me­tryczny wzór od szyi po brzuch. San­dra szybko ogar­nęła go wzro­kiem. Na jej oko w grę wcho­dziły bli­sko dwa tu­ziny noży. Krew z każ­dej rany mu­siała pły­nąć ob­fi­cie na prze­ście­ra­dło i po­ściel. Już się od­wró­ciła, żeby wyjść, ale Den­nis zła­pał ją za płaszcz i po­wstrzy­mał.

– Po­patrz tam! – po­wie­dział i wska­zał na brzuch Kaja Malm­berga.

Koło pępka znaj­do­wał się przed­miot, który wy­glą­dał na złoty. Trudno było doj­rzeć, co to ta­kiego, bo w więk­szo­ści po­kry­wała go krew.Rafa Ska­gen, 18 grud­nia 1941 roku

Gu­staf Si­mons­son ogar­niał mo­rze wzro­kiem na tyle, na ile to było moż­liwe. Sztor­miak, fajka i ka­pe­lusz ry­backi z na­usz­ni­kami za­pew­niały mu cie­pło, ale ze względu na za­mieć śnieżną i mgłę, która spo­wi­jała pół­nocny przy­lą­dek Ju­tlan­dii ni­czym mo­kry koc, pra­wie nic nie wi­dział. Znaj­do­wali się wła­śnie kilka mil mor­skich na pół­noc od rafy Ska­gen.

– Si­mons­son, za­wietrzna, wpół do dzie­wią­tej – wy­sy­czał Au­gust przez za­ci­śnięte usta. Mó­wił dia­lek­tem ze Smögen, który na lą­dzie wpraw­dzie trudno było zro­zu­mieć, ale na po­kła­dzie wstę­po­wała w niego taka siła, że naj­waż­niej­sze gło­ski do­cie­rały do ad­re­sa­tów przy każ­dej po­go­dzie.

Gu­staf zwró­cił wzrok w tym kie­runku. Po­jął, że tuż koło nich prze­pływa ła­wica. Po­łowy były do tej pory nędzne, a oni w pełni zde­ter­mi­no­wani, żeby nie wró­cić do do­mów z pu­stymi rę­kami. Bądź co bądź zbli­żała się Wi­gi­lia i je­śli uda im się w porę wró­cić z ry­bami, do kie­szeni wpad­nie im przed świę­tami tro­chę pie­nię­dzy. W skle­piku wi­dział do­mek dla la­lek i wie­dział, że obie córki bar­dzo by taki chciały. Ale sto ko­ron to spory wy­da­tek, ta­kiej sumy nie mógł ot tak wy­jąć z kie­szeni. Za­rzu­cił sieć za po­mocą korby i pa­trzył, jak chwyta małe grze­bie­nie fal, po czym ni­czym wielka rę­ka­wica znika w głę­bi­nie. Może te­raz. Naj­wyż­sza pora, żeby za­peł­nić ła­dow­nię śle­dziami. Każdy se­zon ofe­ro­wał inne ryby. Zima śle­dzie, wio­sna ma­krele, je­sie­nią naj­lep­sze były kre­we­tki, kraby i lan­gu­sty, dor­sze zaś dało się ło­wić przez cały rok, ale w tym celu na­le­żało udać się aż do cie­śniny Salt­strau­men na pół­nocy Nor­we­gii, a po­dróż była długa. W tej chwili pod wodą za­ma­ja­czyły śle­dzie.

– Bę­dzie do­brze – oświad­czył Au­gust i za­cią­gnął się fajką. Pod­szedł do Gu­stafa i sta­nął obok niego. Był do­świad­czo­nym ry­ba­kiem. Tak jak Gu­staf ru­szył w mo­rze z oj­cem, kiedy miał rap­tem sie­dem lat. Matki to nie cie­szyło, ale – po­dob­nie jak matka Gu­stafa – wie­działa, że wła­śnie ta­kiej na­uki mu trzeba, żeby w przy­szło­ści utrzy­mać sie­bie i ro­dzinę. Au­gust nie znał in­nej szkoły, Gu­staf cho­dził jed­nak przez kilka lat do Bre­bergs­sko­lan. Oj­ciec po­ma­gał mu z an­giel­skim, jak tylko mógł. Na samą myśl o nim Gu­stafa ogar­niał smu­tek. Oj­ciec był te­raz cie­niem sa­mego sie­bie sprzed lat. Gu­staf ża­ło­wał, że jego żona Greta nie po­znała go w szczy­to­wej for­mie. Ucho­dził wtedy za naj­lep­szego i na­je­le­gant­szego ry­baka na Smögen. Wszy­scy go po­wa­żali i chwa­lili jego wie­dzę o mo­rzu i po­ło­wach. Ale to już prze­szłość, te­raz stał się więź­niem bu­ja­nego fo­tela i nie było z niego naj­mniej­szego po­żytku. Skur­czył się, a po­stę­pu­jący reu­ma­tyzm po­wy­krę­cał mu koń­czyny. Greta prze­waż­nie tylko de­ner­wo­wała się na te­ścia.

– Kręć! – krzyk­nął Au­gust, który po na­pię­ciu lin wie­dział, że sieć jest pełna.

Gu­staf krę­cił co sił, z po­mocą przy­szedł mu Lill-Osborn. Han­ses Olle ogra­ni­czył się do nad­zo­ro­wa­nia pracy. Jego do­świad­cze­nie i wie­dza o ry­bo­łów­stwie spra­wiły, że z czy­stym su­mie­niem mógł peł­nić na po­kła­dzie funk­cję nad­zorcy, a nie ry­baka. Kiedy sieć zna­la­zła się na po­wierzchni, lśniła set­kami pod­ska­ku­ją­cych i ude­rza­ją­cych o sie­bie śle­dzi. Miód dla ich du­szy. Już to jedno za­rzu­ce­nie sieci wy­pełni ła­dow­nię do po­łowy. Za­rzucą ją jesz­cze raz i bę­dzie po ro­bo­cie, a na­wet je­śli nie, to i tak są już w domu.

Wcią­gnęli na po­kład ciężką sieć ze śle­dziami i te­raz li­czyli się już tylko Au­gust, Lill-Osborn, Han­ses Olle, Gu­staf, śle­dzie i ku­ter. Wi­docz­ność z ko­lei jesz­cze się po­gor­szyła. Nie wi­dzieli prak­tycz­nie nic za kra­wę­dzią re­lingu. W mo­men­cie, gdy Gu­staf miał opróż­nić sieć nad wlo­tem ła­do­wni, prawa burta ka­dłuba ude­rzyła o coś z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem i zda­wało się, że cały ku­ter eks­plo­duje.

– Niech to szlag! – krzyk­nął Au­gust i bły­ska­wicz­nie zna­lazł się przy sza­lu­pie ra­tun­ko­wej. Ude­rze­nie było tak silne, że in­stynk­tow­nie czuł, że sta­tek za­to­nie. I to szybko. Sieć ze śle­dziami wciąż wi­siała na dźwigu, a Gu­staf stał jak ra­żony pio­ru­nem, trzy­ma­jąc korbę. Po­pa­trzył na Au­gu­sta, który mimo sztyw­nych pal­ców lu­zo­wał liny i w mgnie­niu oka był go­tów wy­pchnąć sza­lupę za burtę. Kiedy łódź pod­ska­ki­wała już na wo­dzie koło ka­dłuba Henny’ego, Au­gust za­czął ich po­na­glać, żeby opu­ścili ku­ter. Męż­czyźni wspięli się na re­ling i sko­czyli. Wszy­scy wy­lą­do­wali w wo­dzie, poza Au­gu­stem, który nie stra­cił głowy i zszedł po li­nie. Fale uno­siły trzech męż­czyzn, de­spe­racko pró­bu­ją­cych zła­pać ude­rza­jącą o ku­ter sza­lupę. Lill-Osborn pod­pły­nął do niej, ale stra­cił chwyt i mocno opił się wody. Au­gust zła­pał go za koł­nierz i wcią­gnął na po­kład. Ra­zem udało im się wy­ło­wić Gu­stafa, a po­tem we trzech wy­tę­żyli siły, żeby wy­do­być z wody Han­sesa Ol­lego. Po cięż­kiej walce z mo­rzem wy­czer­pani, w mo­krych ubra­niach osu­nęli się na po­kład. Gu­stafa prze­szył chłód i uświa­do­mił so­bie, że nie po­cią­gnie zbyt długo.Smögen, 20 grud­nia 1941 roku

Greta Si­mons­son wło­żyła ko­lejną szczapę do pieca i wy­tarła ręce o far­tuch. Zimno wy­raź­niej dało się jej we znaki, a ściany domu, który Gu­staf wpraw­dzie prze­bu­do­wał przed wojną na bliź­niak, z tru­dem opie­rały się wia­trowi wdzie­ra­ją­cemu się w każdą szcze­linę przy pod­ło­dze i pod da­chem. Oj­ciec Gu­stafa, stary ry­bak, sie­dział w bu­ja­nym fo­telu i ob­ra­cał sę­kate dło­nie, które z każ­dym dniem sta­wały się co­raz bar­dziej zde­for­mo­wane. Od wielu lat nie da­wał już rady pra­co­wać i do­skwie­rała mu nuda wy­ni­ka­jąca z tego, że nie mógł wy­ru­szyć w bez­kre­sne mo­rze i ło­wić ryb. Sie­dział tak tylko i sie­dział, nie mógł zro­bić nic wię­cej.

– Oszczęd­nie z tym drew­nem, Greto – za­skrze­czał. – Zima w tym roku bę­dzie co naj­mniej tak su­rowa i prze­korna jak po­przed­nia.

Od­kąd w trzy­dzie­stym dzie­wią­tym za­częła się wojna, stawy dziadka prze­po­wia­dały zimą po­godę i nie­stety się nie my­liły.

– To tak samo jak mój drogi teść – po­wie­działa Greta i moc­niej owi­nęła się sza­lem. – Yvonne, przy­nieś dziad­kowi szkla­neczkę – do­dała i prze­je­chała dło­nią po szafce ku­chen­nej, którą nie­gdyś zro­bił jej teść.

Yvonne po­słusz­nie wy­ko­nała po­le­ce­nie matki i na­lała prze­zro­czy­stego płynu do szklanki aż po brzegi. Je­dy­nie na­pię­cie po­wierzch­niowe spra­wiło, że al­ko­hol się nie wy­lał. Dzia­dek za­wsze tak so­bie ży­czył. Wprawną ręką za­nio­sła tacę ze szkla­neczką do sto­lika obok starca. Sto­lik ten sta­no­wił obec­nie je­dyne źró­dło ra­do­ści w jego ży­ciu. Sta­wiano mu na nim je­dze­nie i dzienne ra­cje go­rzałki, którą Greta do­pra­wiała let­nimi zio­łami. Prze­ko­ny­wała tak samą sie­bie, że ser­wuje te­ściowi le­kar­stwo na jego do­le­gli­wo­ści.

– No cóż – po­wie­dział sta­rzec i się uśmiech­nął, a jego za­pad­nięte wargi zdra­dziły brak uzę­bie­nia. – Zgrabne z cie­bie dziew­czę, Yvonne, ni­czego so­bie – za­chi­cho­tał. – Ina­czej niż z two­jej młod­szej sio­stry. Z niej nie­wiele bę­dzie.

– Pij już to le­kar­stwo i siedź ci­cho – ofu­kała go su­rowo Greta i po­pa­trzyła na Ker­stin, która stała na sto­łeczku przy oknie.

Yvonne po­de­szła do sio­stry i po­pro­siła, żeby ze­szła ze stołka, usia­dła przy stole i ra­zem z nimi zja­dła owsiankę.

– Zo­ba­czysz, nie­długo wróci – po­wie­działa uspo­ka­ja­jąco. Ale Ker­stin po­krę­ciła głową, upar­cie wle­pia­jąc wzrok mię­dzy han­gary na ło­dzie, gdzie było wi­dać wej­ście do portu w Smögen. Yvonne po­dą­żyła za jej wzro­kiem, na próżno sta­ra­jąc się doj­rzeć coś na sza­rym zlepku zi­mo­wego nieba i lodu.

Bu­rza trwała od kilku dni i mała wie­działa, że tata po­wi­nien być już w domu. A tu wciąż ani widu, ani sły­chu.

– Nie po­winni byli w ogóle wy­pły­wać ku­trem Han­sesa Ol­lego – oświad­czył dzia­dek. – Nikt nie wie, ile ta łajba da radę po­cią­gnąć przy ta­kiej po­go­dzie. Ta­kie no­wo­cze­sne cacka i inne tego typu nie­szczę­ścia nie mogą się na­wet mie­rzyć ze sta­rymi ku­trami, któ­rym nie­raz przy­szło zno­sić hu­mory boga mo­rza.

– Ci­cho! – po­wie­działa ze zło­ścią Greta i ude­rzyła ścierką w bu­jany fo­tel. – Nic jesz­cze nie wia­domo. Więc wy­pij, co masz wy­pić, a po­tem spać!

– Tak, tak – od­parł. – Pły­wa­łem stat­kiem od wio­sny ty­siąc osiem­set osiem­dzie­sią­tego pierw­szego, ale o mo­rzu nic nie wiem. Nic a nic.

– Wie teść, oj, wie, ale w tej chwili nie chcę słu­chać teo­rii te­ścia. Niech więc teść bę­dzie ci­cho albo wy­sta­wię go na dwór. – Greta po­pa­trzyła na syna sie­dzą­cego na kocu na pod­ło­dze i ba­wią­cego się ko­lejką, którą Gu­staf wy­rzeź­bił dla niego z drewna i po­ma­lo­wał na ra­do­sne ko­lory.

Dzia­dek nie od­po­wie­dział. Kie­dyś Greta wpa­dła w taką wście­kłość, że wy­sta­wiła go za drzwi na pa­gó­rek, i do­piero kiedy jego syn Gu­staf wresz­cie wró­cił do domu, pod­śmie­wa­jąc się, wcią­gnął ojca z po­wro­tem do cha­łupy. Od tego czasu sta­rzec wie­dział, kiedy na­leży od­pu­ścić. I tym ra­zem miarka Grety pra­wie się prze­brała. Opróż­nił więc szklankę i od­chy­lił głowę.

– Włącz ra­dio, Yvonne – po­pro­siła chwilę póź­niej Greta. – Dzia­dek już śpi, więc jest oka­zja. – Oj­ciec Gu­stafa uwa­żał ra­dio za głu­pią no­winkę, bez któ­rej można się obejść.

Yvonne zo­sta­wiła młod­szą sio­strę Ker­stin samą na stołku przy oknie. Ra­dio wście­kle za­skrzy­piało, po czym dziew­czy­nie udało się zna­leźć ja­kiś szwedzki ka­nał. Za­chry­pły mę­ski głos od­czy­tał mo­no­ton­nie: „An­giel­skie ra­dio in­for­muje, że obcy okręt pod­wodny praw­do­po­dob­nie na­ru­szył duń­skie wody te­ry­to­rialne na pół­noc od Ju­tlan­dii…”.

Greta rzu­ciła się do ra­dia i je wy­łą­czyła.

– Ależ mamo, pro­gnoza po­gody – po­wie­działa Ker­stin z prze­ra­że­niem. Od­wró­ciła się do matki i po­pa­trzyła na nią sze­roko otwar­tymi oczami.

– Yvonne, idź do sklepu i zo­bacz, czy nie przy­szedł ża­den te­le­gram – po­pro­siła Greta i wrę­czyła córce dzie­sięć öre. – Kup u Mar­tina cze­ko­ladki z po­do­bi­znami, jedną dla sie­bie, jedną dla Ker­stin.

– Ale cze­ko­lada może być ra­cjo­no­wana – za­uwa­żyła przy­gnę­biona Yvonne.

– Ach, tak… W ta­kim ra­zie daj to Au­gu­ście – po­wie­działa matka i wy­cią­gnęła kosz świeżo pie­czo­nych okrą­głych chleb­ków. – Nie bę­dzie może aż tak źle.

Yvonne roz­pro­mie­niła się i wzięła kosz od matki. Był cień szansy, że Au­gu­sta okaże się dla niej miła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: