-
promocja
Rycerz Cieni - ebook
Rycerz Cieni - ebook
Świat nie potrzebuje bohatera. Potrzebuje kogoś, kto przetrwa w cieniu.
Rezkin poległ. Tak sądzą wszyscy - przyjaciele, wrogowie, cały świat. Armia upadła, tron opustoszał, a cesarstwo chwieje się w posadach. Ale cień, który padł na Souelian, nie zniknął. Skryty w mroku, Rezkin działa poza światłem koron i zasad, wolny od obowiązków, ale związany przysięgą złożoną tym, których nie zdołał ochronić.
W królestwach trwają podchody o władzę, a pustka po Rezkinie rodzi więcej chaosu niż jego istnienie.
Lecz Rezkin nie szuka już tronu. Szuka zemsty. I odpowiedzi, które mogą spalić świat do gołej ziemi.
Aby ocalić to, co jeszcze zostało, musi zapomnieć, kim był. I stać się tym, którego nikt nie chciałby spotkać po zmroku - Rycerzem Cienia.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8375-191-7 |
| Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Thresson poderwał głowę, a Caydeana ucieszył szok, jaki wymalował się na twarzy jego młodszego brata. Siedząca przy Thressonie kobieta krzyknęła, ale Caydean ją zignorował. Nie była istotna. Tak samo zresztą jak jego brat, który był przecież tylko drugim synem. A do tego Caydean miał go pod kluczem.
– A jednak, mimo wszystko, on cię zabije – wyszeptał niecichnący głosik w jego głowie, jak zawsze łagodny, zmysłowy i kuszący. Caydean napiął barki, wpatrując się w Thressona i zastanawiając się, co knuje.
– Kłamiesz – wysyczała kobieta.
Przypomniał sobie, że ma na imię Frisha.
– Ona cię zadźga – podsunął głos, a Caydean skierował podejrzliwe spojrzenie w jej stronę.
Przyjrzał się kratom i runom, które więziły tę dwójkę, a potem wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Często kłamię, ale nie w tej kwestii. Nasz brat uważał się chyba za swoistego zbawcę. Poświęcił się, ale w imię czego? Żeby uratować tę żałosną bandę buntowników, którą nazywał armią? Wyszło na to, że tak zwany imperator basenu Morza Souelskiego był głupcem, który zginął na marne. I tak pozabijam ich wszystkich.
– Dlaczego to robisz? – zapytał Thresson, wyraźnie pogrążony w żalu za bratem, którego nigdy nie poznał. Zawsze błagał o odpowiedzi jak pies o ochłapy. Caydean uważał, że nie przystoi to księciu Ashai, ale przecież Thresson nigdy nie zachowywał się zgodnie ze swoją pozycją.
– On wątpi w twoje zdolności. Sądzi, że jesteś słaby – rzekł głos.
Caydean warknął pod nosem.
– Ile już razy mnie o to pytałeś i ile razy odpowiadałem? Robię to, bo tak mi się podoba. – Uniósł pięść i zacisnął ją mocno, gdy mrok wlewał mu się w żyły. – Należy zmiażdżyć Ahn’an i Ahn’tep – wycedził przez zęby. Jego spojrzeniem zawładnęła moc. – Daem’ahn oczyszczą tę krainę z zarazy i będziemy nią rządzić tak, jak powinniśmy.
Choć oboje szarpnęli się w tył z przerażeniem w oczach, Thresson nie dał się zbyć.
– Jakiej zarazy? – spytał.
– On z ciebie szydzi – oznajmił głos.
Caydean grzmotnął pięścią w kraty celi i krzyknął:
– Zgnilizny duszy!
– Jesteś obłąkany, Caydeanie! – zawołał Thresson.
– Nie, nie tylko obłąkany – skomentowała Frisha drżącym głosem. – Widziałam to już wcześniej. Spójrz na jego oczy. On jest demonem.
– Teraz wiedzą – odezwał się głos. – Występują przeciwko tobie.
Ciało Caydeana zadrżało, gdy przetoczyła się przez nie fala śmiechu. Te żałosne istoty nie wiedzą, kto trzyma je w szponach. Gdyby wiedziały, groza na tyle zmąciłaby im myśli, że nie zdołałyby go wypytywać.
Nachylił się do prętów.
– Nie jestem byle Daem’ahn. Jestem samym Tkaczem Sfery, zabójcą CidHargi, pierwszym synem Gorokina, ojca Daem’ahn. Jestem dręczycielem Tehui’hiaka, następcą tronu H’khajnak, wielkim i potężnym Ygrethielem.
Oboje zamrugali, patrząc na niego ze zdezorientowaniem, a Caydean odwrócił się od nich z prychnięciem. Nie miało to znaczenia. Nie liczyli się. Zastanawiał się, czy może nie nadszedł czas, żeby się ich pozbyć, ale zwycięstwo miało znacznie słodszy smak, gdy miał się przed kim chełpić. Ból, jaki zadawał Thressonowi, sprawiał mu radość, a kontrola nad kobietą, z którą jego najmłodszy brat się zaręczył, dawała mu niemal równą satysfakcję. Teraz gdy Rezkin już nie żył, nie potrzebował dłużej tej kobiety, jednak golemka, która ją zastąpiła, przestałaby istnieć po jej śmierci, miał zatem nadzieję, że przekona ją, żeby dołączyła do jego sług, dopóki wciąż był czas zamienić je z powrotem.
Caydean dumnym krokiem przeszedł do komnaty transportowej, gdzie mieścił się portal do ścieżek biegnących pomiędzy krainami. Choć król nie dysponował mocą pozwalającą mu samodzielnie otwierać przejście, Berringish okazał się na tyle łaskawy, że przekazał mu urządzenie umożliwiające przemieszczanie się pomiędzy Kaibain a ukrytym schronieniem w Sandei. Berringish miał drugi egzemplarz, który był przenośny i mógł otwierać portale w dowolne miejsca, ale Rezkin, brat Caydeana, zniszczył go na polu bitwy. Była to poważna niedogodność, ale Caydean sobie z nią poradzi. Zwłaszcza gdy wykona już to, co zaplanował na resztę dnia. Uśmiechnął się do siebie, myśląc o obecnym zadaniu. Zamierzał wygrać tę wojnę, a jego wrogowie nawet się nie zorientują, co ich czeka.
Korytarz biegnący w piaskowcu był gładki, wyrzeźbiony przez eony działania wiatru. Ziarenka leżące pod nogami stanowiły świadectwo siły prądów powietrznych, które wyrwały je spomiędzy skał. Caydean wyobrażał sobie, że sam jest jak wiatr. Przez jakiś czas snuł intrygi, zanim dokonał ataku na królewski turniej na wyspie Skutton, ale działania rozpoczął na długo przed tamtym wspaniałym pogromem. Gdy wtedy zaatakował, Berringish uznał to za pochopne.
– Berringish w ciebie wątpił – wyszeptał głos.
Stary Sen twierdził, że wolał zaczekać, aż jego demoniczni słudzy zadomowią się w innych królestwach, ale Caydean okazał się niecierpliwy. Berringish kontrolował go już zbyt długo.
– I wciąż by cię kontrolował, gdyby mógł.
Ale Caydean wreszcie wyrósł z planów Sen i przejął władzę nad własnym przeznaczeniem. W przeciwieństwie do Berringisha nie postrzegał swojej niecierpliwości jako wady, lecz jako dowód determinacji i ambicji. Owszem, część jego sług została zniszczona w wyniku działań najmłodszego brata – a szczególnie bolesna okazała się strata młodego smoka – ale nie miało to znaczenia. To, co zamierzał zrobić, wynagrodzi tamte niedogodności, a najmłodszy brat już nie żyje, więc nie sprawi mu więcej problemów.
– Będzie cię nawiedzać po śmierci.
Dreszcz przebiegł Caydeanowi po plecach, ale odsunął od siebie tę myśl. Jego brat nie miał takiej mocy.
Przez chwilę zastanawiał się, gdzie teraz jest Sen. Nie słyszał ani słowa na jego temat od bitwy sprzed trzech tygodni i uważał za dziwne, że Berringish zaniedbał kontaktu. Być może Sen nie znalazł przekaźnika magicznego, żeby posłać wiadomość.
– On spiskuje przeciwko tobie.
Caydean opuścił kąciki warg i zmarszczył brwi, wychodząc zza rogu. Starzec zapewne werbował kolejne sługi w jakimś odległym królestwie. Caydean wiedział jednak lepiej. Słudzy stanowili tylko stratę czasu. Na co się zdadzą bez generałów, którzy będą nimi dowodzić? Potrzebował właśnie generałów i zamierzał ich zdobyć.
– Generałowie spróbują przejąć twój tron – znów odezwał się głos.
Nie, pomyślał Caydean. Podejmował środki, żeby temu zapobiec. Gdy już ich zbierze, generałowie będą służyć wyłącznie jemu. Nie zdołają wyrwać się spod jego kontroli, jak on zrobił z Berringishem.
W komnacie transportowej panowała cisza. Była to naturalna nisza w jaskini z piaskowca, na tyle duża, żeby pomieścić urządzenie i nic poza nim. Rzeźbione filary podtrzymujące portal były wygaszone, gdy ich nie używano, czyli oczywiście teraz, jako że oprócz Berringisha Caydean był jedyną żyjącą osobą, która mogła ich użyć.
– Przynajmniej o ile wiesz – wyszeptał głos.
Caydean mruknął z niezadowoleniem, podchodząc do run kontrolnych. Do tej głębokiej części jego kryjówki nie dopuszczano żadnych strażników. Jeśli nikomu nie pozwoli się tu wejść, nikt nie dźgnie go w plecy.
– Inni nie zawsze robią to, co im się każe – podsunął pomocny głos.
Caydean przemknął wzrokiem po ciemnych zakamarkach jaskini. Czy odkąd skupił się na elementach sterowniczych, cienie się przesunęły? Poczuł mrowienie zmysłów, a włosy na karku stanęły mu dęba. Uniósł rękę i wypuścił macki czarnej mocy ku zacienionym przestrzeniom. Macki smagnęły po grocie, ale nie chwyciły niczego. Galopujące serce Caydeana zaczęło się uspokajać, gdy uświadomił sobie, że jest sam.
– Nie, nigdy nie jesteś sam – rzekł głos.
Nie, nigdy nie jestem sam, pomyślał dziękczynnie, przypominając sobie głos, który ścisnął mu umysł, gdy był zaledwie sześcio- albo siedmioletnim dzieckiem, zanim w ogóle połączył się z Daem’ahn. Dzięki temu głosowi nieustannie zachowywał czujność, nieprzerwanie był świadom niebezpieczeństw płynących ze strony tych, którzy go otaczali, i czuł za to wdzięczność.
Aktywował runy. Moc popłynęła w górę filarów i bezgłośną falą rozkołysanego światła rozlała się pomiędzy nimi. Caydean podszedł do portalu, który mógł go przenieść z Sandei do siostrzanego urządzenia umieszczonego w jego prywatnym warsztacie w pałacu w Kaibain.
– Rozerwie cię na strzępy i rozproszy po całym Terralorze.
Ogarnął go strach, podobnie jak za każdym razem, gdy zbliżał się do portalu. Nie znał zasad działania mechanizmu, a zatem nie pokładał w nim zbytniej wiary. Postrzegał portal jako to, czym był w istocie: nienaturalną szczelinę w rzeczywistości. Nie ufał mu. Mimo to używał go, choć mroziło mu to krew i przyspieszało bicie serca. Caydeanowi strach nie był obcy. Czuł go często i silnie, choć oczywiście nikomu by się do tego nie przyznał. W wielu aspektach strach stanowił jednak jego najcenniejszy zasób. To on go napędzał. Pozwalał mu stawać się lepszym, górować nad konkurentami i odkrywać mnogość wymierzonych przeciwko niemu spisków. Strach nauczył go, że nikomu nie można ufać. I właśnie strachu użyje, żeby zmiażdżyć nie tylko Ashai, ale też każde królestwo w basenie Morza Souelskiego. W ostatecznym rozrachunku to dzięki strachowi osiągnie swój zasadniczy cel, czyli wyeliminowanie ras Ahn’an i Ahn’tep.
Caydean uspokoił nerwy, zacisnął pięści, przeszedł przez portal i został przetransportowany. W jednej chwili stał w kryjówce w Sandei, w następnej zaś w swoim prywatnym warsztacie na najniższej kondygnacji pałacu w Kaibain. Portal był niepokojący, ale użyteczny. Rozluźniwszy barki, Caydean rozejrzał się po swojej osobistej przestrzeni. Kompleks podzielono na cztery pomieszczenia: jedno duże i trzy odchodzące od niego mniejsze, w tym komnatę transportową, w której obecnie stał. Szybko przeszedł do centralnej części, gdzie znajdowało się kilka stołów roboczych, zastawionych butelkami, słoikami, kolbami i przyrządami do przygotowywania eliksirów oraz innych substancji. Wzdłuż ścian ustawiono regały, które promieniście sięgały ku środkowi pomieszczenia, gdzie umieszczono skrzynie i kufry z zapasami. Pokój po prawej ozdobiono pod kątem przeprowadzania rytuałów i składania ofiar, po lewej zaś zazwyczaj trzymano istotę bądź osobę, która miała stać się tą ofiarą. Nikogo tam teraz nie było, ponieważ Caydean dopiero miał się zająć ochotnikami.
Przeszedł przez pracownię i szarpnięciem otworzył drzwi prowadzące do małego przedsionka. Na sofach siedziało tam dwóch mężczyzn i kobieta. Ci pierwsi garbili się nad kośćmi do gry rozrzuconymi na podłodze, kobieta zaś pieczołowicie ich ignorowała, czytając książkę. Gdy wszedł, zatrzasnęła ją, a mężczyźni zgarnęli pospiesznie kości i wcisnęli je do sakiewki. Wszyscy zerwali się skwapliwie na nogi i skłonili nisko.
– Oni spiskują przeciwko tobie – wyszeptał wewnętrzny głos.
Caydean zmrużył oczy, przyglądając się całej trójce. Choć ich tu wezwał, nie podobało mu się, że zebrali się pod jego pracownią. Przywitali go w odpowiedni sposób, ale czy dość szybko? Czy wymienili ukradkowe spojrzenia? Czy nawet teraz rozmyślali o tym, jak mogliby się mu sprzeciwić? Zacisnął pięści i wypuścił wstrzymywany oddech. To wszystko nie miało znaczenia. Za mniej niż godzinę staną się niezdolni do jakichkolwiek podstępów.
– Zaczynamy – warknął, a potem obrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do pracowni.
Troje ochotników ruszyło za nim przez uporządkowaną przestrzeń. Odsunął się na bok, żeby mogli wejść do komnaty rytualnej przed nim. Uśmiechnął się, widząc, jak ogarnia ich strach, kiedy po kolei przestępują przez zaklęcie ochronne strzegące progu. Ponieważ zostali już wcześniej poinformowani, jaką rolę odegrają w obrzędzie, zajęli odpowiednie pozycje, choć ich ruchy były drżące i niepewne. Szeroko otwartymi oczami popatrzyli po sobie, być może w poszukiwaniu pocieszenia, a potem spojrzeli na Caydeana z trwogą. Wiedział, że nigdy nie byli w podobnym pomieszczeniu, i jego wystrój zaczął im uzmysławiać, co za chwilę się stanie. Właśnie dlatego polecił im, żeby zatrzasnęli sobie kajdany na nadgarstkach i kostkach. Nie mógł pozwolić, by podczas rytuału wystraszyli się i podjęli próbę ucieczki. A podjęliby. Było to nieuniknione.
W ciemnej komnacie tańczyły cienie, skrywając tajemne runy i diagramy nakreślone na podłodze i ścianach, w wielu przypadkach krwią. Niektóre wykonano trwale za pomocą metalu lub kamienia o innej barwie. Inne namalowano, jeszcze inne zaś były tymczasowe i naniesione kredą. Liczne świece stały w odpowiednich punktach i zapaliły się, gdy tylko Caydean otworzył drzwi. Ochotnicy wzdrygnęli się, kiedy świece rzuciły długie cienie, a on niemal się roześmiał z absurdu sytuacji. Jeden z mężczyzn był wyraźnie mniej płochliwy niż pozostała dwójka i Caydean podszedł do niego, ciasno otoczony zaklęciami ochronnymi.
– Avikeevie, jesteś gotowy?
Twarz Avikeeva zhardziała, a jego ciemne oczy nabrały stanowczego wyrazu.
– Jestem, Wasza Wysokość.
Caydean przyjrzał mu się podejrzliwie.
– Nie będziesz mi sprawiał problemów?
Wargi Avikeeva wykrzywiły się w niesmaku.
– Jestem oddany sprawie. Gdy już zyskam moc, odnajdę zabójcę mojego pana i unicestwię go. W cierpieniach.
Caydean wiedział, że choć Avikeev ma ponad trzydzieści lat, to cechuje go impulsywny i porywczy temperament młodszego człowieka. Żarliwa motywacja i ambicja zapewniły mu miejsce u boku jego byłego pana. Mistrz bojowy Rhone był dla Caydeana pierwszym wyborem do rytuału, jaki zamierzał odprawić, mag jednak zginął, zatem trzeba było zadowolić się jego zastępcą – Avikeevem. Jeśli tylko mężczyzna zachowa rozsądek i nie będzie się opierał, obrzęd powinien przebiec gładko. Pozostałych dwoje również było potężnymi magami, ale nie posiadali wrodzonej mocy szkodliwej, jaką posługiwał się Avikeev, i raczej nie wpłynęliby na przebieg rytuału, nawet gdyby się przeciwstawiali.
– On obróci się przeciwko tobie. Powinieneś zabić go od razu i wybrać kogoś innego.
Caydean warknął i odwrócił się od Avikeeva, żeby zająć swoje miejsce na skraju kręgu złożonego z trojga skutych ochotników. Popatrzył na pozostałych: Triviana i Ulessę.
– Jesteście gotowi?
Ulessa przytaknęła, ale Trivian wyglądał, jakby miał wątpliwości. Caydean zmierzył go stanowczym, lodowatym spojrzeniem. Mężczyzna się skulił.
– T-tak, Wasza Wysokość. Jestem gotowy.
– To dobrze, bo gdybyś się opierał, zabiłbym cię i obdarzył tym zaszczytem kogoś innego.
– On jest słaby i będzie się starał uczynić ciebie słabszym – wyszeptał głos w umyśle Caydeana.
Trivian zacisnął szczęki i uniósł podbródek.
– To nie będzie konieczne. Jestem gotów.
Caydean nie musiał już spoglądać na tekst, żeby przeprowadzić rytuał. Przeglądał jego treść raz za razem, aż ją zapamiętał. Pomocne okazało się to, że pomagał mu w tym Ygrethiel, jego demon. Mimo że Ygrethiel nie miał praktyki w ludzkich obrzędach, dysponował eonami doświadczenia i wiedzy. Choć wcześniej Caydean planował skorzystać ze wsparcia Berringisha, nie zamierzał dłużej czekać na powrót zaginionego Sen. Rozpoczął rytuał inkantacją trwającą niemal godzinę. Zostały w niej zawarte zasady porozumienia pomiędzy nim a demonami, które chciał przywołać, zatem słowa i stojące za nimi zamiary musiały być bardzo konkretnie wyrażone. Następnie oddał swoją krew runom umieszczonym w podłodze, co stanowiło niewielką ofiarę za prawo do ich użycia. Nie miał nic przeciwko temu, mnóstwo mu zostanie. Wreszcie polecił ochotnikom, żeby podnieśli sztylety leżące u ich stóp i złożyli własną krwawą ofiarę na dowód swojego oddania. Pojękując i krzywiąc się, nacięli się płytko w przedramiona i karmazynową cieczą zbroczyli runy pod nogami.
Caydean przeszedł na bok pomieszczenia, żeby podnieść pierwsze z trzech naczyń. Były to proste gliniane słoje zamknięte korkami, ozdobione poszarpanymi, tajemnymi runami, jakie umieszczono też licznie na obwodzie sali. Zdawały się proste, lecz stanowiły kulminację dzieła życia Caydeana – dzieła, którego nawet on sam nie zdołałby powtórzyć. Pierwszy gliniany słój podał Avikeevowi, a kolejne Trivianowi i Ulessie. Avikeev rozpoczął zaśpiew, pozostali zaś poszli w jego ślady z tylko nieznacznie mniejszą pewnością siebie. Powietrze zgęstniało, gdy w kręgu run stopniowo narastała energia. Caydean uśmiechnął się, kiedy jego plany zaczęły się objawiać.
Avikeev zerknął na niego w poszukiwaniu potwierdzenia, a gdy Caydean skinął głową, mag otworzył naczynie. Trivian i Ulessa szybko uczynili to samo, po czym wszyscy troje równocześnie upuścili słoje, które rozbiły się o podłogę. Wezbrała z nich mroczna moc, atramentowy dym obdarzony świadomością. W oparach zaczęły formować się straszliwe obrazy, wyglądające niczym potwory z koszmarów sennych. Ulessa wrzasnęła, Trivian szarpnął się w pętach, Avikeev zaś wybałuszył oczy i rozchylił usta w bezgłośnym krzyku. Cała trójka szamotała się w łańcuchach, gdy przerażenie podpowiadało im, żeby uciekali. Zaraz potem demony pomknęły ku nim, wdarły się przez otwory ciała i wypełniły ich swoją potężną obecnością.
– Obezwładnią cię. Zniszczą cię – powiedział głos w myślach Caydeana.
Zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Czy te demony mogły obrócić się przeciwko niemu? Czy zdołałyby go obezwładnić? Nie, przecież podjął wszelkie środki bezpieczeństwa. Demony były spętane jego wolą równie mocno jak przykuci teraz do nich ochotnicy. Poza tym Ygrethiel był ich następcą tronu. Choć w H’khajnak cieszyli się najwyższą demoniczną rangą, wciąż był potężniejszy niż oni wszyscy razem wzięci.
Caydean uniósł ręce i cała trójka z uśmiechami uklękła przed nim.
– Moi generałowie, witajcie w kranie żywych – oznajmił. – Przynieśmy jej chaos i grozę.
Twarz Triviana wykrzywiła się w złośliwym uśmieszku.
– Śmierć Ahn’an.
– Śmierć Ahn’tep – wygłosiła Ulessa.
– I niewypowiedziane koszmary Wessonowi Sethowi – rzekł Avikeev, wwiercając się w niego wzrokiem.O AUTORCE
Bestsellerowa autorka Kel Kade jest zawodową pisarką i rodzicielką mieszkającą w cichym, na wpół wiejskim miasteczku na obrzeżach metropolii Dallas w Teksasie. Jej współlokatorami są trzy szalone psy, trzy leniwe koty i jedna nudna rybka. Zanim zajęła się pisarstwem, Kel pracowała jako konsultantka do spraw środowiska naturalnego, później zaś brała udział w programie doktoranckim, w ramach którego prowadziła badania z zakresu zbiorów danych big data na temat geochemii skał wulkanicznych i nauk o morzu na obszarach wulkanicznych Izu-Bonin-Mariana i w Ameryce Środkowej.
Dorastając, Kade wiodła wojskowe życie, wciąż podróżowała i mieszkała w nowych miejscach. Doświadczenia z innymi kulturami i lokalizacjami zaszczepiły w niej żądzę wędrówki i otworzyły jej młody umysł na świadomość, że Ziemia jest ogromna i dzika. W pisarstwie Kade widać jej rozległe zainteresowania nauką, historią starożytną, antropologią kulturową, sztuką, muzyką, językami obcymi i duchowością, uwidocznione w różnorodności przedstawionych miejsc i kultur. W ramach hobby tworzy wszechświaty rozciągające się w czasie i przestrzeni, konstruuje przestępcze imperia, snuje spiski prowadzące do obalenia okrutnych tyranów i zanurza się w fantastyczne tajemnice.