Rytm namiętności - ebook
Rytm namiętności - ebook
Amelia Hathaway, dziedziczka rodzinnej fortuny, do niedawna miała wszystko: przystojnego męża, cudowne dzieci i dom jak z luksusowego katalogu. Niestety uczucia męża okazały się znacznie mniej płomienne, niż się początkowo wydawało – może dlatego, że znaczną ich część zagarnęła młodsza od Amelii kochanka…Szybki rozwód, a przede wszystkim utrata dzieci były dla Amelii niczym kubeł zimnej wody. Kobieta uświadomiła sobie, że całe życie starała się zadowolić innych, zapominając o swoich potrzebach.
Teraz skupia się więc na tym, co najważniejsze – odzyskaniu dzieci i szacunku do samej siebie. Przenosi się do Magdalene, spokojnego miasteczka na wybrzeżu Maine, gdzie spotyka Mickeya Donovana. Przystojny strażak też ma za sobą nieudane małżeństwo; powziął mocne postanowienie, że miłosne relacje już nigdy nie znajdą się w obszarze jego zainteresowań. Zwłaszcza z kobietami przyzwyczajonymi do życia w luksusie.
Czy dwoje ludzi po przejściach będzie w stanie przezwyciężyć obawy i ponownie uwierzyć w miłość?
Kristen Ashley, autorka bestsellerów „New York Timesa”, po raz kolejny stworzyła opowieść pełną emocji, wzruszeń i nadziei, że nowy początek zawsze jest możliwy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2461-7 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NOWY START
Stałam pośrodku ogromnego pokoju i przez wysokie okna patrzyłam, jak szary Atlantyk bryzga pianą na skały klifu.
Część pomieszczenia zajmowały meble, a resztę powierzchni – wieże pudeł.
Przywiozłam za dużo rzeczy. Należało je przejrzeć. Odsiać. Wyrzucić. Zacząć od nowa. Tego właśnie potrzebowałam. Po to tu byłam. Żeby zacząć od nowa. Ale najpierw musiałam się cofnąć i naprawić błędy przeszłości. Dzwonek do drzwi. Chyba właśnie przywołałam myślami największy z nich.
Kupiłam ten dom wyłącznie na podstawie zdjęć w internecie i teraz zaskoczyło mnie, że dźwięk dzwonka był równie oszałamiający i elegancki jak reszta domu. Łagodne tony wypełniły przestrzeń, idealnie dopasowane do miejsca, tak jakby stworzono je na zamówienie.
Popatrzyłam na drzwi z pięknym witrażem i w ślad za trelami dzwonka rozległo się łomotanie, bynajmniej nie łagodne czy delikatne. Przez błękity, róże i fiolety witrażu widziałam jedynie cień, ale i tak wiedziałam, kto tam stoi. Tę postać rozpoznałabym wszędzie.
– Amelia! Otwieraj, do kurwy nędzy!
Otóż właśnie. Conrad. W dodatku zły. A raczej wściekły. Czyli tak jak zawsze od lat.
Postanowiłam otworzyć, z kilku powodów. Po pierwsze, Conrad wciąż się dobijał, a ja polubiłam te zrobione na zamówienie drzwi i nie chciałam, żeby ktoś je uszkodził. Po drugie, był wściekły i wolałam, żeby nie wściekał się jeszcze bardziej (nawet jeśli wydawało się to niemożliwe). Całe lata zgłębiałam jego gniew, zanim dotarło do mnie, że jego pokłady są nieskończone. A po trzecie, miał prawo się wściekać i nie chciałam dawać mu jeszcze więcej do tego powodów. Dotarłam do drzwi, przekręciłam zamek i spojrzałam na swojego byłego męża. Boże, był taki piękny… Serce mi się ścisnęło.
– Ja pierdolę, zrobiłaś to! – warknął, mrużąc oczy.
Jego furia była tak widoczna, tak namacalna, że niemal czułam jej smak. Znałam ją. Smakowała kwasem, parzyła język. Nienawidziłam jej, a jednak w którymś momencie się od niej uzależniłam.
– Con – wyszeptałam.
– Nie mogłaś zostawić nas w spokoju! – warknął.
– Proszę, nie…
– Było nam dobrze. Mieliśmy spokój. Wreszcie z dala od ciebie, wreszcie szczęśliwi, a ty… – Pokręcił głową. – A ty, kurwa… – Wziął głęboki oddech i wrzasnął: – Musiałaś się tu zjawić i spierdolić to wszystko!
Tak. Był wściekły.
– Nie po to przyjechałam, Con – odparłam pojednawczo. – Wiem, że w to nie uwierzysz, ale…
– Wiesz, że w to nie uwierzę?! – huknął. – Wiesz? Jasne, kurwa, że wiesz, ty suko! Oczywiście, że, kurwa, wiesz!
Uniosłam ręce.
– Serio. Daj mi czas. Obiecuję…
– Obiecujesz? – grzmiał. – Ty? Obiecujesz? Jakiś, kurwa, żart!
– Jeśli dasz mi czas, Con… – spróbowałam łagodnie jeszcze raz.
Urwałam, gdy się nachylił.
– Czas? Ty głupia zjebana dziwko! Ja pierdolę! Nie dostaniesz ode mnie żadnego czasu, kurwa, nie dostaniesz ode mnie nic! Jeżeli jeszcze raz spierdolisz życie mnie, mojej żonie i moim dzieciom, to mi, kurwa, za to zapłacisz. Słyszysz? Zapłacisz mi za to, kurwa!
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, chyba o tym, że to nie były wyłącznie jego dzieci, lecz nasze i wtedy usłyszałam głęboki głos:
– Odsuń się. Już.
Conrad odwrócił się gwałtownie. Ja też spojrzałam i cały świat zamarł. W odległości półtora metra, na ścieżce do mojego domu stał wysoki, muskularny mężczyzna z krótko przyciętymi ciemnymi włosami i najpiękniejszymi niebieskimi oczami, jakie w życiu widziałam. Te oczy patrzyły na Conrada z wściekłością.
Nie wzięłam jego gniewu do siebie. Chłonęłam za to jego samego. Błękitne spodnie, wiszące na wąskich biodrach i zasłaniające długie nogi z zauważalnie mocnymi udami. Błękitny T-shirt z rozpoznawalnym krzyżem na piersi ze słowami „fire” na górze i „rescue” na dole. Mocna szczęka, pokryta jednodniowym zarostem. I niebieskie oczy, w tej chwili gniewne, choć czułam, że potrafią być zupełnie inne. Ciepłe. Roześmiane. Mogły patrzeć ze zniecierpliwieniem albo frustracją. Mogła się w nich pojawić determinacja lub radość. Albo żar.
I wystarczyło mi to jedno spojrzenie, żeby wiedzieć: chciałabym zobaczyć je na te wszystkie sposoby. I nie tylko.
Chciałam, żeby za moją sprawą poczuł to wszystko, co jego oczy mogły mi przekazać. Chciałam dać mu szczęście. Rozbawić go. Nawet go zirytować. Ale przede wszystkim, w tej właśnie chwili, chciałam, i to na wiele różnych sposobów, rozpalić w nim żar. Tak jest: stojąc twarzą w twarz z miłością mojego życia – moim byłym mężem, mężczyzną, którego straciłam bezpowrotnie, którego nie mogłam przestać kochać, choć wiedziałam, że muszę znaleźć sposób, żeby to zrobić, i dla niego, i dla naszych dzieci, o tym właśnie myślałam. Tego właśnie pragnęłam od mojego niebieskookiego nieznajomego. Jak najszybciej.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – spytał ze złością Conrad, odrywając mnie od tych myśli.
– Człowiekiem, który nie lubi, kiedy inny facet krzyczy na kobietę, grozi jej i przeklina. Powiedziałem: odsuń się – odparł przybysz.
– To nie twoja sprawa – poinformował go Conrad.
– Skoro widzę, że robisz to, co właśnie robisz, to się myślisz: to moja sprawa. Powtarzam jeszcze raz: odsuń się.
Conrad zwrócił się do mnie:
– Znasz tego palanta?
Nie zdążyłam odpowiedzieć – Conrad nie stał już w drzwiach wejściowych. Znalazł się kilka kroków dalej, na podwórku, a ja patrzyłam teraz na plecy nieznajomego, bo ustawił się między Conradem a mną. No przecież musiałam widzieć, jak się poruszył! A jednak zrobił to tak szybko, że wydarzyło się niepostrzeżenie.
I teraz ten obcy człowiek chronił mnie. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam, w całym swoim czterdziestosiedmioletnim życiu. Nie wiedziałam, czy to dobrze, że mi się to podobało, ale mi się podobało. Absolutnie i całkowicie, w stu procentach. Nie znałam tego człowieka, a już wiedziałam, że chcę dostać od niego wszystko.
– Odejdź stąd. Ochłoń – mówił tymczasem nieznajomy. – Skoro znasz tę kobietę i masz jej coś do powiedzenia, zrób to, ale o wiele bardziej spokojnie i z o wiele większym szacunkiem. Zrozumiałeś?
Oderwałam wzrok od jego pleców (co stanowiło wyzwanie, bo T-shirt przylegał do ramion i łopatek, tworząc bardzo przyjemny widok) i zobaczyłam, że Conrad jest jeszcze bardziej wściekły. Wprawdzie był wysoki, szczupły i wysportowany, ale nie miał szans z tym mężczyzną i wiedział o tym.
– Widzę, że jej nie znasz – warknął.
– Nie muszę jej znać, żeby wiedzieć, że nigdy nie należy traktować żadnej kobiety w taki sposób – odparł nieznajomy. Odczekał chwilę i kontynuował: – Wciąż tu jesteś.
Conrad przeszył go wzrokiem, potem spojrzał na mnie.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem – odparł.
Nieznajomy pochylił się ledwie o centymetr, a Conrad od razu (i bardzo mądrze) przeniósł uwagę na niego. Patrzył chwilę na nieznajomego, a potem odwrócił się i poszedł na podjazd, w stronę swojego zaparkowanego tam GMC Yukona.
Stałam i patrzyłam. Nieznajomy też stał i patrzył.
Dopiero gdy Conrad wsiadł do samochodu, szybko wycofał i jeszcze szybciej odjechał, nieznajomy mężczyzna odwrócił się do mnie.
Spojrzałam w jego oczy i zrozumiałam, że kilka minut temu nic mi się nie przyśniło. To były najpiękniejsze oczy, jakie widziałam.
– Wszystko dobrze? – spytał.
Uczciwa odpowiedź brzmiałaby: nie. Nie było dobrze od lat. Od dziesięcioleci. Może nawet przez całe moje życie.
– Tak – odparłam.
Przesunął wzrokiem po mojej twarzy, co było przyjemne i niepokojące zarazem. Zanim zdążyłam pojąć, jak te dwa uczucia mogły się łączyć, mężczyzna wyciągnął rękę.
– Mickey Donovan.
Spojrzałam na jego dłoń. Mocne palce, krótko przycięte paznokcie, szorstka skóra, a w tym wszystkim siła i pewność. Uścisnęłam tę dłoń i podniosłam wzrok.
– Amelia Moss… To znaczy, Hathaway.
Podobało mi się, jak jego ciepłe i mocne palce trzymały moje, nim puścił moją rękę.
– Amelia Hathaway? – powtórzył.
– Tak. Wcześniej nosiłam nazwisko Moss, niedawno wróciłam do panieńskiego. To mój były mąż. – Wskazałam głową podjazd i kontynuowałam z wahaniem: – Mamy… dość trudną przeszłość.
Skinął krótko, jakby przyjmował to do wiadomości bez robienia z tego afery, i o nic więcej nie pytał, co wzbudziło ulgę i jeszcze większą sympatię do Mickeya Donovana.
– Bardzo mi przykro, że musiałeś interweniować…
– Bez problemu. – Pokręcił głową i uniósł dłoń. – Skoro już to widziałem, nie było innej opcji. – Miał bardzo atrakcyjny, nieco szelmowski uśmiech, od którego mój żołądek zrobił fikołka. – Jesteśmy sąsiadami. – Wskazał drugą stronę ulicy, gdzie stał ładny parterowy dom, dość spory, kryty gontem, z białą stolarką wokół okien, okapów i drzwi wejściowych.
– Należy troszczyć się o sąsiadów.
Miał rację… A jednak w tej chwili właśnie poczułam się (trochę z opóźnieniem) skrępowana całą sytuacją. Do tego stopnia, że po raz pierwszy od lat poczułam wypływający na policzki rumieniec.
Spojrzałam na jego ramię i mruknęłam:
– Zgadzam się, ale będę się starać, żebyś nie musiał znów tego robić.
– Amelio.
Zaskoczona delikatnością, z jaką ten ciepły, głęboki głos otulił moje imię (jak również żywiołową reakcją własnego ciała) szybko spojrzałam Mickeyowi w oczy.
– Sam jestem rozwiedziony – oświadczył bez ogródek. – Zdarzają się różne rzeczy, postępuje się okropnie. Znam to. Mam nadzieję, że nie będę musiał znów interweniować, ale mam ją tylko dlatego, że nie chcę, żeby jeszcze raz przydarzyło ci się coś podobnego. Jednak jeśli do tego dojdzie, a tobie będzie ciężko, jestem tuż obok. Nie mówię tego, bo tak wypada, mówię poważnie. Cokolwiek się stało pomiędzy tobą a tym facetem, już się nie odstanie, a teraz to jest twój dom, a dom powinien być bezpiecznym miejscem, a ten gość powinien cię szanować. Jeśli ty będziesz tego wymagać, a on się nie zgodzi, zjawię się, żeby go zmusić albo to przerwać. Mówię serio.
Naprawdę mówił serio, widziałam to w jego oczach. Był miłym gościem, dobrym sąsiadem i wierzył, że kobietom należy się szacunek. Był człowiekiem, który zrobiłby wszystko, co w jego mocy, by tak się stało, i zainterweniował, jeśli zajdzie potrzeba.
I nie znał mnie. Bo gdyby znał, gdyby wiedział, co zrobiłam, może nie byłby już taki pewny tego szacunku. I właśnie postanowiłam, że mnie bliżej nie pozna.
Mogę być sympatyczną sąsiadką. Mogę zająć się jego psem (jeśli go ma), gdy będzie wyjeżdżał na wakacje. Postaram się, żeby mój były mąż nie krzyczał na mnie w drzwiach, zakłócając spokój sąsiadom. Zadbam o swoje podwórko. Zawieszę ładne, ale nie krzykliwe dekoracje świąteczne. Nie będę puszczać głośno muzyki. Pomacham mu, gdy będzie przejeżdżał lub kosił trawnik. A gdyby potrzebował szklanki cukru, zawsze pomogę. I nic więcej. Nie potrzebował mnie w swoim życiu. Nawet ja wolałabym nie mieć mnie w swoim życiu. Z tą różnicą, że nie mogłam od siebie uciec.
– Nie wiem, co powiedzieć – odezwałam się w końcu. – Poza tym, że jeszcze raz ci dziękuję.
Mickey znów się uśmiechnął (mój żołądek znowu zareagował).
– Potrzebujesz pomocy? – spytał, wskazując na dom.
Jeszcze jak. We wszystkim. Czekały mnie całe godziny rozpakowywania, czyszczenia, układania, organizowania, wieszania, przestawiania i tak dalej, a ja nigdy nie byłam sprawna manualnie. Ze śrubokrętem jakoś dawałam radę, ale żadna próba z wiertarką nie skończyła się dobrze.
W La Jolla, po tym, jak Conrad odszedł, miałam człowieka, który zajmował się naprawami. Miałam też osobę do pomocy w ogrodzie i osobę do sprzątania. Miałam nawet dziewczynę, która dorabiała sobie na studia, robiąc mi zakupy i oddając rzeczy do pralni. Ja robiłam już tylko jedno: płaciłam rachunki.
Teraz byłam sama. To był mój nowy start. Tworzyłam nową siebie. Nie sądziłam, żeby Mickey chciał o tym słuchać, a to, że się wtrącił, gdy Conrad na mnie wrzeszczał, już i tak było bardzo miłe, więc wolałam nie prosić go o pomoc w rozpakowaniu pudeł i wieszaniu obrazków.
– Nie, dziękuję.
Nawet nie ukrywał, że mi nie wierzył, miał to nie tylko wypisane na twarzy, widziałam to w jego oczach. I miał rację.
Milczałam, nie zmieniając swojego oświadczenia – to była część procesu zachowania siebie tylko dla siebie. Mickey był fajnym facetem i nie potrzebował w swoim życiu mojego bajzlu. Postanowiłam do tego nie dopuścić.
– Jeśli coś się zmieni, wiesz, gdzie mieszkam – odparł.
– Dzięki. – Skinęłam głową. – To bardzo miłe.
A on znów się uśmiechnął. Widząc ten lekki uśmiech, czując go, zaczęłam się zastanawiać, jak by to było, gdyby uśmiechnął się tak naprawdę.
– Witaj w sąsiedztwie, Amelio – powiedział cicho.
Zmusiłam usta do uśmiechu.
– Dzięki, Mickey.
Kiedy to powiedziałam, jego oczy spojrzały ciepło, a ze mną stało się coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Dlaczego? Może chodziło o szczerość, jaką w nich widziałam? O serdeczność, taką prawdziwą, pod którą nie kryło się nic więcej?
Cokolwiek to było, zrobiło na mnie wrażenie i chciałam się w tym zatopić, wsunąć się w niego, zejść bardzo, bardzo głęboko i otulić się tym ciepłem tak mocno, że w końcu przeniknęłoby mnie do kości i wyparło chłód, który tkwił w nich, odkąd pamiętałam.
– Do zobaczenia.
– Tak – odparłam dziwnym, zachrypniętym głosem, jakbym miała się rozpłakać. – Jasne. Do zobaczenia.
Przyglądał mi się przez kolejną sekundę, aż w końcu skinął głową, odwrócił się i odszedł. Patrzyłam, jak się porusza, jak swobodnie się czuje w swoim dużym ciele. Przyjrzałam się również jego ubraniu. Był strażakiem. Wcale mnie to nie zaskoczyło.
Nagle dotarło do mnie, że stoję w drzwiach i się na niego gapię. Szybko weszłam do domu i zamknęłam drzwi.
Po przyjeździe do Magdalene dzień wcześniej odebrałam klucze i zrobiłam pierwszy obchód swojego domu. Wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Dość nowy budynek zaprojektowany przez nagradzanego szkockiego architekta Prentice’a Camerona. Znałam jego prace – zaczęło się od domu w La Jolla, który spodobał mi się na tyle, że sprawdziłam i wyszukałam twórcę w internecie. Wtedy okazało się, że wszystkie jego projekty są wspaniałe. Nowoczesne, ale nie kosmiczne, raczej ponadczasowe. Niezwykłe. Otwarte. Przestronne. Wielopoziomowe. Dużo okien, jak u mnie, jedna cała strona domu, ta zwrócona w stronę Oceanu Atlantyckiego, miała okna od podłogi do wysokich sufitów. Z widokiem, który dawał patrzącemu wrażenie unoszenia się nad wodą. Niesamowite.
Dlatego kiedy Conrad, Martine i dzieci przeprowadzili się z La Jolla do Magdalene w Maine, małego miasteczka na wybrzeżu, gdy mój świat się zawalił, podjęłam decyzję o wyprowadzce i odkryłam, że dom Camerona jest na sprzedaż. Kupiłam go.
Budynek miał zaledwie pięć lat, ale właściciele się rozstali. Nie było mowy o porozumieniu stron (jak znajomo to brzmiało!) i zażarcie walczyli o ten dom, aż w końcu sędzia zmusił ich do likwidacji.
Skorzystałam na ich stracie. Tak myślałam do wczoraj. A teraz, gdy patrzyłam na to, co już było oszałamiające, a co dzięki mnie mogło stać się wyjątkowe, przyszły obawy.
Czy dobrze zrobiłam, przeprowadzając się za Conradem i Martine do Maine? Martwiłam się, że moje dzieci były na mnie równie wściekłe jak Conrad. Martwiłam się, że nie zdołam im pokazać, jak się zmieniłam. Że nie uda mi się ich odzyskać. Że nie zdołam im stworzyć bezpiecznego miejsca, wygodnego domu i szczęśliwej porozwodowej rodziny. Martwiłam się, że nie zdołam zrobić tego, co powinnam zrobić trzy lata temu, a nie zrobiłam. Pokonać gorycz, stratę i gniew. Dać swoim dzieciom mamę, którą mogą kochać, z której mogą być dumne, której nie muszą nienawidzić. Zbudować nowe życie i odnaleźć w nim trochę zadowolenia. Martwiłam się, że nie mam tego w sobie. Martwiłam się, że po tym wszystkim, co już zrobiłam, nie zdołam pokonać tej części mnie, która była czystą Hathaway – samolubną, bezmyślną, okrutną, mściwą.
Nie wierzyłam w siebie. Straciłam wszystko: męża, opiekę nad dziećmi, które mogłam teraz widywać co drugi weekend, a potem raz w miesiącu, kiedy Conrad i Martine przeprowadzili się do Maine, szacunek do samej siebie. Przemierzyłam salon, otworzyłam drzwi i krótkim korytarzem podeszłam do czterech schodków, prowadzących na klif, o który wspierał się mój dom. Jedną ścianę korytarza zajmowały okna wychodzące na ocean, za drugą znajdował się garaż na trzy samochody. Kolejne dwa stopnie prowadziły do mojej gigantycznej sypialni. Wolnostojący duży kominek oddzielał przestrzeń do spania od strefy wypoczynkowej.
Weszłam do łazienki; dwie szafy wnękowe i duża, owalna wanna w podłodze, okna dookoła, również z widokiem na ocean, dwie umywalki (piękne misy), całość wykończona w drewnie, w zdumiewający sposób łączyła rustykalność i elegancję. Podeszłam do jednej z szaf, gdzie stały pudła i walizki z ubraniami. Sięgnęłam do jednego z kartonów i zaczęłam wyciągać ubrania. Część lądowała na pudłach. Inne na podłodze. Wszystkie te rzeczy były designerskie i drogie, mnóstwo kobiet oddałoby bardzo wiele za choćby cząstkę tej kolekcji. I cała ta garderoba, każda jedna sztuka, wyglądała jak coś, co nosiłaby moja matka. Czułam to w głębi serca. I nie walczyłam z tym ani przez chwilę. Wiedziałam o tym, jeszcze zanim ludzie od przeprowadzki spakowali to wszystko. Należało je zostawić. Wyrzucić. Sprzedać. Żeby móc zacząć od nowa.
Wyszłam z garderoby i podeszłam do umywalek. Na podłodze stało kilka pudełek z etykietami „toaletka”. Zaczęłam wyjmować z nich rzeczy, niektóre stawiałam na podłodze, inne na blacie. Znalazłam je w drugim pudełku. Perfumy. „Każda kobieta powinna mieć cechujący ją zapach”, mawiała moja matka. Moim był Chanel nr 5. Uwielbiałam go. Stanowił kwintesencję kobiecości.
Czasami czułam się bardziej kwiatowa. Czasem mocniej piżmowa. A zdarzało się, że pojawiało się we mnie więcej lata. Ale uczono mnie, że to złe. Jesteś tym, kim jesteś, nikim więcej, i tego należało się trzymać. Jestem córką J.P. i Felicii Hathawayów, co oznaczało, że byłam Hathaway: wyższa klasa, wielkie pieniądze, najlepsze wykształcenie, właściwe stroje, konserwatyzm, maniery, wyższość, dystans, przywileje i elitaryzm. Tym właśnie byłam. Nie dano mi wyboru. Tak mnie ukształtowano. Czasami chciałam być tylko Amelią, kimkolwiek była ta dziewczyna, i wybrać zapach, który pasował na dziś. A nazajutrz stać się kimś innym, nowym i być może zaskakującym.
Nie osobą, którą ona chciała we mnie widzieć.
Spojrzałam szybko w lustro, odwróciłam wzrok i wyszłam z łazienki. Skierowałam się do dużej, otwartej kuchni i ze spokojem rozdzierałam kolejne pudła, aż je znalazłam… Moje talerze z kamionki. Bardzo ładne, jedyne czterdzieści dolarów za sztukę. Wybrała je matka – rzecz jasna, jedynie podsuwając możliwość, ledwie zachęcając do kupna, ale tak naprawdę wybór należał do niej.
Poczułam nieodparte pragnienie, żeby wszystkie te naczynia, jedno po drugim, cisnąć w fale. Nie zrobiłam tego. To byłoby marnotrawstwo. Zamierzałam zrobić z nich użytek. Zamierzałam zrobić użytek z tych wszystkich rzeczy. Coś prawdziwego. Żeby wreszcie się do czegoś przydały tak naprawdę.
Nie będę miniwersją Felicii Hathaway. Zamierzam być sobą. I nie miałam zielonego pojęcia, jak to będzie. Wiedziałam tylko, że bez względu na wszystko po raz pierwszy w życiu będę prawdziwa.ROZDZIAŁ PIERWSZY
ZOBACZĄ
W ten weekend moje dzieci przyjeżdżały do swojego nowego domu. Mieszkałam w Magdalene już trzy dni. W tym czasie, na szczęście, ani razu nie widziałam Mickeya. Udało mi się przejrzeć każde pudło. Przepakowywałam rzeczy i przenosiłam je pod ściany, tworząc stosy. Miałam plan. Najpierw jednak musiałam odbudować relację z dziećmi.
Ujmę to tak: na skutek tego, co robiłam, odkąd Conrad i ja się rozstaliśmy, wspólna opieka nad dziećmi przemieniła się w wizyty co drugi weekend, a potem sędzia w ogóle przyznał Conradowi całą opiekę, kiedy ten przeprowadził się na drugi koniec kraju, zostawiając mi jeden weekend w miesiącu. W tym czasie moje stosunki z dziećmi bardzo się pogorszyły.
Na początku sprawiedliwość była jak najbardziej po mojej stronie: mój mąż, neurochirurg, zdradzał mnie z pielęgniarką ze swojego szpitala, kobietą o piętnaście lat młodszą ode mnie. Następnie zostawił naszą rodzinę i chciał rozwieść się ze mną, żeby się z nią ożenić.
Conrad i ja podpisaliśmy papiery rozwodowe w środę. W sobotę Conrad i Martine wzięli wielki ślub na plaży, na którym mój syn był głównym drużbą, a moja córka młodszą druhną. Potem, gdy miesiące przechodziły w lata, a moje wybryki stawały się coraz bardziej ekstremalne, sprawiedliwość nie była już tak oczywista. I nie tylko dlatego, że moje wybryki były naprawdę ekstremalne, ale dlatego, że zrobiłam coś, czego żadna matka robić nie powinna. Uwikłałam w to dzieci. Nie angażowałam ich w konkretne działania, oczywiście, że nie. Tego bym nie zrobiła. Ale też niczego przed nimi nie ukrywałam.
Dlatego w ten pierwszy piątek w Magdalene, tuż przed przyjazdem dzieci, byłam kłębkiem nerwów.
Przyjechały. Za kierownicą siedział Auden, mój szesnastoletni syn; miesiąc po jego ostatnich urodzinach ojciec i macocha kupili mu samochód. Używany, całkiem w porządku, chociaż nic wielkiego; ze zdawkowych relacji syna dowiedziałam się, co to za auto, że działało (niczego więcej nie potrzebował) i było stosunkowo modne (niczego więcej nie pragnął). Ja kupiłabym mu auto jego największych marzeń, nawet gdyby to miał być mercedes albo porsche. Conrad próbowałby mnie pouczać, że jeśli damy naszym dzieciom wszystko, rozpieścimy je. Miałby rację. A ja i tak kupiłabym Audenowi samochód marzeń, nowy i ze wszystkimi bajerami. I gdybyśmy z Conradem nadal byli małżeństwem, zrobiłabym to bez zastanowienia i bez dyskusji, po prostu wręczając kluczyki Audenowi, a wtedy Conrad miałby dwa wyjścia: być tym złym i odebrać dziecku samochód albo ulec i pozwolić mu go zatrzymać.
Teraz, kiedy nie miałam już wpływu na życie syna, urodzinowe auto, które dostał nie ode mnie, podjechało w piątek o piętnastej trzydzieści i zaparkowało na moim podjeździe. Czerwona honda civic. Stałam w otwartych drzwiach i patrzyłam, jak wysiadają z niej moje dzieci. Nie patrzyły ani na dom, ani na mnie.
Auden i Olympia Moss, zwana Pippą, wyjęli niewielkie torby z bagażnika i podeszli do domu, wyglądając tak, jakby o ósmej rano w sobotę szli na egzaminy.
Auden wyglądał jak jego ojciec: wysoki, prosty nos, jasnobrązowe oczy i gęste brązowe włosy z delikatnym odcieniem złota. Był nieco bardziej masywny od Conrada i parę centymetrów niższy, ale wciąż rósł.
Olympia odziedziczyła urodę po mnie. Drobna brunetka, z lekkimi krągłościami (które dopiero się pojawiały), miała włosy kilka odcieni ciemniejsze niż jej brat, z naturalnym połyskiem (po mnie), dającym do zrozumienia, że tam na górze ktoś bardzo lubi mnie i moją córkę. Miała też orzechowe oczy (też po mnie), które pięknie podkreślała ciemna kaskada włosów.
Mój chłopiec już teraz wydawał się przystojny jak Conrad. Moja dziewczynka wyglądała o wiele ładniej niż ja. Gdy podeszli, udało mi się wydusić przez ściśnięte gardło:
– Witajcie, kochani.
Auden podniósł na mnie wzrok. Mój piękny chłopiec patrzył bez emocji, a moje gardło zupełnie się zacisnęło. Moja czternastoletnia córeczka wzdrygnęła się na dźwięk mojego głosu, co przeszyło mnie na wskroś. Przyjęłam ten cios, kuląc się w środku, odsunęłam się, a oni po prostu przeszli obok mnie. Auden odwrócił wzrok, Pippa nawet nie spojrzała. Weszłam za nimi i zamknęłam drzwi. Stanęli w korytarzu i przyglądali się.
Miałam nadzieję, że podoba im się to, co widzą. Chciałam ich przytulić, dotknąć, ucałować, poczuć ich zapach. Nie widzieliśmy się od tygodni. Ale nauczyłam się, że nie życzyli sobie mojej bliskości. Już nie. Więc nie zrobiłam tego.
– Oto i on, dzieciaki. Nasz nowy dom.
Auden się skrzywił. Olympia wyglądała na znudzoną. Drugi cios, równie mocny, ale ja się nie poddam. Nowa ja. Nowi my. Nie cofać się, nie pozwolić, żeby jakaś moja słabość odsunęła w czasie nowy początek naszej rodziny.
– Wasze pokoje są tam. – Wskazałam przeciwny koniec salonu. – Kazałam ustawić wasze meble w tych dwóch pokojach, które mają widok na ocean. Jeśli wolicie inne…
– Bez znaczenia – mruknął Auden, przerywając mi i już idąc w kierunku, który wskazałam. – Może być.
Olympia poszła za nim w milczeniu. Ja też poszłam, tylko nie w milczeniu.
– Nie rozpakowałam waszych rzeczy, ponieważ przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Uznałam, że… Że to będzie dla nas nowy dom, nowy początek. Może chcielibyście przejrzeć te rzeczy, zdecydować, co planujecie zatrzymać, a czego nie. Możemy pozbyć się tego, czego nie chcecie, i kupić nowe; moglibyście urządzić…
– Jeszcze tylko dwa lata, szkoda zachodu – uciął Auden.
Pippa w ogóle się nie odezwała, po prostu poszła za bratem.
Wybrałam córce frontowy pokój z widokiem na ocean, zaś synowi ten z tyłu, zakładając, że jako chłopiec potrzebuje więcej prywatności. Rozważałam umieszczenie go na drugim końcu domu, jednak nie zdecydowałam się na to, ponieważ frontowe pokoje miały własne łazienki. Pomyślałam, że moje dzieci są za duże, by dzielić łazienkę.
– Możecie zostawić torby w swoich pokojach, a potem pokażę wam cały dom.
– Rozejrzymy się – odparł Auden.
Zatrzymał się i zajrzał do pierwszego pokoju, a potem zniknął w następnym. Pippa weszła do pierwszego.
Stałam tam i czekałam, myśląc o tym, że niestety nie idzie dobrze, i wiedząc, że nie mogło być inaczej. Cierpliwości. Grunt to wytrwałość. To musiało potrwać i musiałam poświęcić temu czas. Lizać rany. Wytrzymać ciosy. Krwawić w środku. Pozwolić im odreagować, bo zasłużyłam. I wreszcie pokazać im, że jest inaczej. Że to obietnica, której nie złamię. Że tym razem naprawdę odbudujemy naszą rodzinę.
Moje dzieciaki… Kiedyś byliśmy blisko. Kiedyś okazywaliśmy sobie uczucia. Kiedyś byliśmy szczęśliwi. Wrócą do mnie. Tylko nie w tej chwili.
Auden wyszedł z pokoju i zawołał:
– Pippa!
Olympia zjawiła się od razu. Oboje ruszyli korytarzem w moją stronę, minęli mnie i podeszli do wyjścia.
– Pippa w weekendy musi wracać o jedenastej – mówił Auden. – Podrzucę ją do jej przyjaciółki, a ty zostaw jej klucz pod wycieraczką albo coś. O dwudziestej trzeciej będzie już w domu.
Gapiłam się, zmrożona w środku, gardło parzył mi lód.
– Wychodzicie?
Auden otworzył drzwi i Olympia wyszła, w ogóle na mnie nie patrząc. Za to mój syn spojrzał na mnie. A raczej przeze mnie, choć mówił do mnie.
– Umówiłem się z chłopakami; ja mam czas do północy. Pip zostawi mi klucz. Narka.
Po tych słowach wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
Stałam nieruchomo, czując się parszywie. Moje dzieci weszły do swojego nowego domu, w którym miały mieszkać ze mną (może niezbyt często, no ale jednak), rzuciły torby i tak po prostu wyszły. Nie przywitały się ze mną. Nie rozejrzały. Ledwie na mnie spojrzały. A moja córka nawet się nie odezwała. A teraz już ich nie było.
Wpatrywałam się w drzwi i szeptałam:
– Zasłużyłam na to. Zasłużyłam. Zaakceptuj to. Ukryj. Nie poddawaj się. Nie poddawaj się, Amelio.
Nie wiedziałam jak, ale udało mi się zmusić ciało do ruchu. Podeszłam do blatu w kuchni i wzięłam klucze, które miałam dla nich przygotowane. Znalazłam skrawek papieru, przedarłam, na jednym napisałam „Auden”, na drugim „Pippa”. A na dole każdemu z nich dopisałam: „Witaj w domu. To twój klucz, zatrzymaj go”.
Podeszłam do drzwi wyjściowych, podniosłam wycieraczkę, położyłam karteczki obok siebie, na nich klucze i przykryłam matą. Potem zamknęłam drzwi, wzięłam głęboki oddech i postanowiłam nie robić dzisiaj kolacji. Może uda się jutro wieczorem.
Czekałam, aż wrócą, ale w swoim pokoju przy otwartych drzwiach. Słyszałam, jak oboje wchodzą, cali i zdrowi.
Ale chociaż i na korytarzu, i u mnie paliło się światło, żadne z nich nie przyszło powiedzieć mi dobranoc.
Następnego ranka stałam w kuchni, pijąc kawę z kubka, który kosztował dwadzieścia dolarów i wkrótce miał stąd zniknąć, gdy ze swojego pokoju wyłoniła się moja córka. Ubrana do wyjścia. Zły znak.
– Hej, skarbie, chcesz śniadanie? – zawołałam.
Ale ona przemknęła przez salon w kierunku drzwi. I pierwsze słowa, jakie powiedziała mi w nowym domu, brzmiały:
– Przyjechała Polly ze swoją mamą. Jedziemy do centrum handlowego i do kina, potem na pizzę. Będę w domu przed jedenastą.
I wyszła, nim zdążyłam coś odpowiedzieć.
Pospieszyłam do drzwi, wyszłam i zobaczyłam kobietę w chevrolecie; patrzyła w moją stronę, uśmiechała się, pomachała mi, a następnie wycofała SUV–a z podjazdu i wyjechała.
Przyjęłam i to, zastanawiając się, co stanie się potem. Wiedziałam z doświadczenia, że Auden w weekendy nigdy wcześnie nie wstaje, i uznałam, że mogę zaryzykować prysznic. Błąd. Po wyjściu zastałam już tylko kartkę na blacie w kuchni: „Wychodzę. Wrócę późno”.
Nawet jeśli wiedziałam, że nie mam prawa, gotowałam się w środku. Mój nastoletni syn (i nastoletnia córka) uważali, że mogą sobie wychodzić, dokąd chcą, nie udzielając mi żadnych wyjaśnień. Do diabła, matka tej całej Polly powinna była wysiąść, podejść i się przedstawić! Ale musiałam wytrzymać, chociaż się we mnie gotowało. Ostygnąć. Dać to, czego potrzebowali. Przyjąć i pójść dalej. Tak też robiłam. Przez cały dzień. I przez następny, kiedy wychodzili z pokoju wyłącznie po to, by splądrować lodówkę, i nie odezwali się do mnie ani słowem. Aż do godziny siedemnastej, gdy wracali do ojca. Wychodząc z domu, Auden rzucił mi:
– Na razie.
Pippa milczała.
Umarłam w środku i miałam tylko nadzieję, że z tego wyjdę, bo czekały mnie długie tygodnie bez nich. Nie odpowiedzą na moje telefony. Nie odpiszą na esemesa. Nie zrobią nic.
A ja byłam zdecydowana pokazać im, że tym razem wszystko będzie inaczej. Nie, nie pójdę do pracy ich macochy i ojca, nie zrobię sceny. Nie zjawię się w ich domu, wywołując kłótnię z Martine. Nie odwiedzę ich szkoły i nie będę robić im wstydu, publicznie obwiniając ojca i macochę (wprawdzie były wakacje, ale nie zrobiłabym tego, nawet gdybyśmy mieli wrzesień). Będzie tak, jak obiecałam im w mailu, pisząc, że sprowadzam się do Maine i że wszystko się zmieni.
Jeszcze zobaczą.
Boże, miałam wielką nadzieję, że zobaczą.