Rytmatysta - ebook
Rytmatysta - ebook
Joel ponad wszystko pragnie zostać Rytmatystą. Rytmatyści, wybierani przez Mistrza w tajemniczej ceremonii przyjęcia, mają moc nadawania życia dwuwymiarowym rysunkom zwanym kredowcami. Są też jedyną obroną ludzkości przed dzikimi kredowcami – bezlitosnymi istotami, które pozostawiają za sobą zmasakrowane trupy. Dzikie kredowce niemal opanowały terytorium Nebrasku, a teraz zagrażają całym Amerykańskim Wyspom.
Jako syn zwyczajnego wytwórcy kredy z Akademii Armedius Joel może się jedynie przyglądać, jak młodzi Rytmatyści uczą się magicznej sztuki, dla której on poświęciłby wszystko. Uczniowie zaczynają znikać – są porywani ze swoich domów, a pozostają po nich jedynie plamy krwi.
Joel zostaje pomocnikiem profesora, którego zadaniem jest zbadanie zabójstw młodych adeptów magii i wkrótce wraz z przyjaciółką Melody trafia na ślad zaskakujących odkryć, które na zawsze zmienią Rytmatykę.
Autor książki Rytmatysta, Brandon Sanderson buduje niesamowity, odrealniony świat, który jest oryginalny, wspaniały, ale jednocześnie skomplikowany. Ma własną geografię, magię, politykę, religię i wszelkie inne aspekty. Czytając książkę, można odnieść wrażenie, że czytelnik przenosi się do zupełnie innej rzeczywistości. Zdaje się, że wyobraźnia pisarza nie zna granic. To dobra książka dla młodszych i starszych czytelników, umieszczająca świeży zamysł fabularny w ciekawej otoczce.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7480-612-1 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom był pusty. Cichy, jeśli pominąć jej przerażone dyszenie. Nie próbowała już krzyczeć – wydawało się, że nikt jej nie słyszy.
Zupełnie jakby całe miasto umarło.
Wpadła do salonu i zatrzymała się gwałtownie niepewna, co robić. W rogu tykał szafkowy zegar, oświetlony blaskiem księżyca padającym przez szerokie panoramiczne okna. Lilly widziała przez nie miasto, budowle wznosiły się na dziesięć pięter albo i więcej, a między nimi krzyżowały się tory kolei sprężynowej. Jamestown, w którym spędziła całe życie – szesnaście lat.
Umrę, pomyślała.
Desperacja wygrała z przerażeniem. Lilly odsunęła na bok stojący na środku fotel na biegunach, po czym pośpiesznie zwinęła dywan, by odsłonić drewnianą podłogę. Sięgnęła do torebki przywiązanej do szlufki spódnicy i wyjęła białą jak kość kredę.
Uklękła na deskach, wpatrzyła się w podłogę i próbowała oczyścić umysł. Skup się, pomyślała.
Dotknęła podłogi końcem kredy i zaczęła rysować wokół siebie okrąg. Dłoń drżała jej tak bardzo, że linia była nierówna. Profesor Fitch byłby niezadowolony, widząc taką niechlujną Linię Strzeżenia. Zaśmiała się pod nosem – rozpaczliwy odgłos przypominający raczej płacz.
Pot kapał z czoła Lilly, tworząc ciemne plamy na drewnie. Jej dłoń drżała, gdy kreśliła kilka prostych linii wewnątrz okręgu – Linie Zakazu, by wzmocnić obronny krąg. Obrona Matsona... jak to szło? Dwa mniejsze okręgi, z punktami wiązania, w których należało umieścić Linie Tworzenia...
Drapanie.
Gwałtownie poderwała głowę i spojrzała przez korytarz w stronę drzwi prowadzących na ulicę. Za szybą z mlecznego szkła poruszał się cień.
Drzwi zadygotały.
– Och, Mistrzu... – szepnęła. – Proszę... Proszę...
Drzwi przestały się poruszać. Przez krótką chwilę panował spokój, po czym wejście otworzyło się gwałtownie.
Lilly próbowała krzyknąć, ale nie mogła dobyć głosu. W obramowanym księżycowym blaskiem wejściu stała postać w meloniku, z krótką peleryną na ramionach. Mężczyzna wspierał dłoń na lasce.
Padające z tyłu światło sprawiało, że Lilly nie widziała jego twarzy, ale w tej lekko przechylonej głowie i spowitych cieniem rysach było coś niewiarygodnie przerażającego. Sugestia nosa i brody odbijających księżycowy blask. Oczy, które wpatrywały się w nią z głębi atramentowej ciemności.
Istoty wpadły do środka, omijając mężczyznę. Rozwścieczone kłębiły się na podłodze, ścianach, sklepieniu. Ich białe jak kość sylwetki wręcz emanowały blaskiem.
Każda była płaska jak kartka papieru.
Każda powstała z kredy.
Każda była wyjątkowa – malutkie rysunkowe potwory z kłami i szponami. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, wpadły na korytarz, całe setki, drżały i wibrowały bezgłośnie, gdy ruszyły w jej stronę.
Lilly w końcu krzyknęła.
– Nudny? – Joel zatrzymał się. – Myślisz, że pojedynek Crew-Choi z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego był nudny?
Michael wzruszył ramionami, też przystanął i spojrzał na Joela.
– Sam nie wiem. Przeczytałem może stronę i dałem sobie spokój.
– Nie wyobrażasz sobie tego we właściwy sposób.
Joel podszedł i położył rękę na ramieniu przyjaciela. Drugą wyciągnął przed siebie i przesunął nią, jakby chciał wymazać ich otoczenie – zielone trawniki Akademii Armedius – i zastąpić je areną pojedynków.
– Wyobraź sobie – zaczął Joel – że to koniec Zwarcia, największego Rytmatycznego wydarzenia w całym kraju. Pozostali już tylko Paul Crew i Adelle Choi. Adelle przetrwała wbrew wszelkim oczekiwaniom po tym, jak cała jej drużyna została wyeliminowana w ciągu pierwszych kilku minut.
Kilkoro przechodzących uczniów zatrzymało się na chodniku, żeby posłuchać.
– I co z tego? – Michael ziewnął.
– I co z tego? Michael, to były finały! Wyobraź sobie, że wszyscy obserwują w milczeniu, jak ostatnich dwoje Rytmatystów rozpoczyna pojedynek. Pomyśl tylko, jak zdenerwowana musiała być Adelle! Jej drużyna nigdy wcześniej nie zwyciężyła w Zwarciu, a teraz stawiała czoło jednemu z najbardziej utalentowanych Rytmatystów swojego pokolenia. Drużyna Paula chroniła go w środku, więc mniej utalentowani gracze odpadali wcześniej. Wiedzieli, że do samego końca pozostanie świeży, a jego okrąg obronny niemal nietknięty. To była walka mistrza z przegranym.
– Nuda. Oni po prostu siedzą i rysują.
– Jesteś beznadziejny – mruknął Joel. – Chodzisz do szkoły, w której uczą się Rytmatyści. Oni naprawdę ani trochę cię nie interesują?
Michael spochmurniał.
– Dość ludzi się nimi interesuje. Oni się izolują, Joel. Mnie to nie przeszkadza. Wolałbym, żeby ich tu w ogóle nie było.
Podmuch wiatru rozczochrał jego jasne włosy. Wokół nich rozciągały się zielone wzgórza i dostojne ceglane budowle Akademii Armedius. W pobliżu sprężynowy krab nie przerywał pracy, bez ustanku przycinając trawę.
– Wcale byś tak nie myślał, gdybyś rozumiał. – Joel wyciągnął kawałek kredy. – Masz, weź to. I stań tam. – Ustawił przyjaciela, ukląkł i narysował wokół niego okrąg. – Jesteś Paulem. Widzisz, okrąg obronny. Jeśli zostanie przerwany, przegrywasz pojedynek.
Joel przeszedł kilka kroków po betonowym kwadracie i narysował własny krąg.
– Okrąg Adelle został niemal przerwany w czterech miejscach. Szybko zaczęła przechodzić od Obrony Matsona do... w porządku, to szczegóły techniczne. Wystarczy, jeśli będziesz wiedział, że jej okrąg był słaby, a Paul miał silną, dominującą pozycję.
– Skoro tak mówisz.
Michael uśmiechnął się do Evy Winters, która przeszła obok nich, trzymając przed sobą książki.
– Paul zaczął uderzać w jej okrąg Liniami Żywotności, a ona wiedziała, że nie uda jej się zmienić obrony wystarczająco szybko, by odzyskać siły.
– Uderzał... Liniami czego?
– Liniami Żywotności – wyjaśnił Joel. – Pojedynkujący się wystrzeliwują je w stronę przeciwnika. O to właśnie chodzi, tak przerywa się okrąg.
– Myślałem, że tworzyli małe kredowe... cosie. Istoty.
– To też. Nazywa się je kredowcami. Ale nie dlatego wszyscy pamiętają Zwarcie z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego, nawet po upływie dwudziestu lat. Chodziło o linie, które wystrzeliła ona. Zgodnie z popularną opinią Adelle powinna wytrzymać jak najdłużej, przeciągać pojedynek, jak najlepiej się zaprezentować.
Położył kredę przed swoim okręgiem.
– Ona tego nie zrobiła – szepnął. – Coś zobaczyła. Na tyłach okręgu Paula znajdował się niewielki osłabiony odcinek. Oczywiście, by go zaatakować, musiała odbić swój strzał od trzech kolejnych linii pozostawionych przez innych uczestników. To był niemożliwy strzał. I tak zaryzykowała. Podczas gdy kredowce Paula przegryzały się przez jej obronę, narysowała jedną Linię Żywotności. Wystrzeliła i...
Pochłonięty przez opowieść Joel dokończył rysowanie Linii Żywotności i teatralnym gestem uniósł dłoń. Ku swemu zaskoczeniu zorientował się, że około trzydziestu uczniów zebrało się, żeby go posłuchać. Czuł, jak wstrzymują oddech, oczekując, że jego rysunek ożyje.
Tak się nie stało. Joel nie był Rytmatystą. Jego szkice pozostawały zwyczajną kredą. Wszyscy to wiedzieli, a zwłaszcza Joel, ale ten moment jakimś sposobem złamał urok jego opowieści. Zebrani uczniowie ruszyli dalej, pozostawiając go klęczącego na ziemi pośrodku okręgu.
– Niech zgadnę. – Michael znów ziewnął. – Jej strzał się przebił?
– Aha. – Joel poczuł się nagle głupio. Wstał i schował kredę. – Strzał się udał. Zwyciężyła Zwarcie, choć jej drużyna była obstawiana najniżej. Ten strzał. Był piękny. A w każdym razie tak o nim pisano.
– A ja jestem pewien, że chciałbyś tam być. – Michael wyszedł z okręgu narysowanego przez Joela. – Na Mistrza. Jestem przekonany, że gdybyś umiał podróżować w czasie, zmarnowałbyś tę umiejętność na oglądanie pojedynków Rytmatystów!
– Pewnie tak. A co innego mógłbym zrobić?
– Och, może zapobiec paru zamachom, wzbogacić się, dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się na Nebrasku...
– Możliwe.
Joel schował kredę do kieszeni i uskoczył w bok, kiedy obok przeleciała futbolówka, a za nią Jephs Daring. Chłopak pomachał Michaelowi i Joelowi, po czym pobiegł za piłką.
Joel ruszył z Michaelem przez kampus. Na pięknych łagodnych wzgórzach wyrastały kwitnące drzewa, a po ścianach budynków wspinały się pnącza. Uczniowie biegali między nimi z zajęć na zajęcia, ubrani we wszelkiego rodzaju spodnie i sukienki. Wielu chłopców podwinęło rękawy koszul, bo późna wiosna była ciepła.
Jedynie Rytmatyści musieli nosić mundurki. W ten sposób się wyróżniali – trójka szła właśnie między budynkami, a inni uczniowie jakby od niechcenia schodzili im z drogi, większość nawet na nich nie patrzyła.
– Posłuchaj, Joel – odezwał się Michael. – Nie zastanawiałeś się kiedyś, że może... no wiesz, za dużo o tym myślisz? O Rytmatyce i w ogóle?
– Interesuje mnie.
– Tak, ale... to znaczy, to trochę dziwne, biorąc pod uwagę...
Michael nie dokończył, ale Joel zrozumiał. Nie był Rytmatystą i nie mógł nim zostać. Stracił szansę. Ale dlaczego nie mógł się interesować tym, co oni robili?
Michael zmrużył oczy, kiedy obok przechodziła ta trójka Rytmatystów w szaro-białych mundurkach.
– To jest trochę tak – powiedział cicho – trochę tak, jakbyśmy byli my i oni, rozumiesz? Daj im spokój, niech sobie robią... cokolwiek robią.
– Po prostu nie podoba ci się, że oni zajmują się czymś, czego ty nie potrafisz.
Michael spiorunował Joela wzrokiem. Może te słowa były zbyt prawdziwe. Michael był synem rycerza-senatora, pochodził z uprzywilejowanej rodziny. Nie był przyzwyczajony do wykluczenia.
– Tak czy inaczej – Michael odwrócił wzrok i ruszył dalej zatłoczonym chodnikiem – nie możesz zostać jednym z nich, więc po co przez cały czas o nich mówisz? To bezcelowe, Joel. Przestań o nich myśleć.
Nie mogę też zostać jednym z was, Michaelu, pomyślał Joel. Formalnie rzecz biorąc, nie powinien trafić do tej szkoły. Armedius był koszmarnie drogi, przeznaczony dla dzieci z ważnych i bogatych rodzin oraz Rytmatystów. Joel w najmniejszym stopniu nie zaliczał się do żadnej z tych kategorii.
Zatrzymali się na następnym skrzyżowaniu chodników.
– Posłuchaj, muszę lecieć na historię – powiedział Michael.
– Jasne. Ja mam wolną godzinę.
– Znów będziesz biegał z wiadomościami? Z nadzieją, że uda ci się zajrzeć do sali Rytmatystów?
Joel się zarumienił, ale to była prawda.
– Zbliża się lato. Wracasz do domu?
Twarz Michaela pojaśniała.
– Aha. Ojciec powiedział, że mogę zabrać paru kolegów. Łowienie ryb, pływanie, dziewczyny w letnich sukienkach na plaży. Mmm...
– Brzmi wspaniale. – Joel starał się, by w jego głosie nie zabrzmiała zbyt wielka nadzieja. – Chętnie bym to zobaczył.
Michael co roku zabierał kilka osób. Joela nigdy nie zaprosił.
W tym roku jednak... cóż, po lekcjach spędzali razem sporo czasu. Michael potrzebował pomocy w matematyce, a Joel objaśniał mu różne rzeczy. Naprawdę dobrze się dogadywali.
Michael przestąpił z nogi na nogę.
– Posłuchaj, Joelu. To znaczy... miło spędzać z tobą czas tutaj, wiesz? W szkole? Ale dom to zupełnie inny świat. Będę zajęty z rodziną. Ojciec ma wobec mnie tak wielkie oczekiwania...
– Jasne, oczywiście.
Michael uśmiechnął się, a jego twarz się wygładziła. Syn polityka, bez żadnych wątpliwości.
– Doskonale. – Poklepał Joela po ramieniu. – Do zobaczenia.
Joel odprowadzał go wzrokiem. Michael po drodze wpadł na Mary Isenhorn i natychmiast zaczął z nią flirtować. Ojciec Mary był właścicielem dużej sprężynowni. Stojąc na chodniku, Joel widział licznych potomków elit. Adam Li był bezpośrednio spokrewniony z cesarzem JoSeun. Geoff Hamilton miał wśród przodków trzech prezydentów. Do rodziców Wendy Smith należała połowa stad bydła na Georgiabamie.
A Joel... był synem wytwórcy kredy i sprzątaczki.
Cóż, pomyślał, znów przez całe lato będziemy tu tylko ja i Davis. Westchnął i ruszył do sekretariatu.
* * *
Dwadzieścia minut później Joel szedł chodnikiem – podczas wolnej godziny roznosił wiadomości po całym kampusie. Chodniki były teraz puste, gdyż większość uczniów miała lekcje.
Przygnębienie Joela zniknęło w chwili, kiedy przejrzał plik korespondencji. Dziś miał dostarczyć jedynie trzy wiadomości, z czym uwinął się szybko. A to znaczyło...
Ściskał w kieszeni czwartą wiadomość, którą dodał do pliku, nie mówiąc o tym nikomu. Ponieważ poprzednie dostarczył tak szybko, miał teraz trochę czasu. Pobiegł do Sali Strzeżenia, jednej z sal wykładowych Rytmatystów.
Miał tam zajęcia profesor Fitch. Joel przesuwał palcami po liście, który napisał – po dłuższym wahaniu – do profesora Rytmatyki.
To może być moja jedyna szansa, pomyślał, tłumiąc zdenerwowanie. Fitch był spokojnym, miłym mężczyzną. Nie miał się czym przejmować.
Chłopak ruszył szybkim krokiem po długich schodach biegnących wzdłuż zewnętrznej ściany porośniętego pnączami budynku z szarej cegły i prześlizgnął się przez dębowe drzwi. W ten sposób znalazł się na samej górze sali wykładowej. Miała ona kształt niewielkiego amfiteatru, z rzędami siedzeń. Na pobielonych ścianach wisiały diagramy przedstawiające Rytmatyczne obrony, a rzędy wyściełanych foteli były zwrócone w stronę podwyższenia dla wykładowcy.
Kiedy Joel wszedł do środka, spojrzało na niego kilku uczniów, ale sam profesor Fitch tego nie zrobił. Rzadko zauważał, kiedy dostawał przesyłki z sekretariatu, i często doprowadzał wykład do końca, nim zorientował się, że na widowni znajdował się ktoś, kto nie był jego uczniem. Joelowi ani trochę to nie przeszkadzało. Z chęcią przysiadł na schodach. Ten wykład najwyraźniej dotyczył Obrony Eastona.
– ...i dlatego ta obrona jest jedną z najlepszych przeciwko agresywnemu atakowi z różnych stron – mówił na dole Fitch.
Długim czerwonym wskaźnikiem wskazał na podłogę, na której nakreślił duży okrąg. Salę zaprojektowano w taki sposób, by uczniowie mogli patrzeć z góry na jego Rytmatyczne rysunki na podłodze.
Fitch wskazał na Linie Zakazu, które przymocował do punktów wiązania na okręgu.
– Obrona Eastona słynie z dużej liczby mniejszych okręgów narysowanych w punktach wiązania. Narysowanie dziewięciu innych okręgów może zabrać sporo czasu, ale w odpowiednim momencie udowodnią swoją wartość obronną.
– Jak widzicie, wewnętrzne linie tworzą nieforemny dziewięciokąt, a od tego, ile boków opuścicie, zależy, ile miejsca będziecie mieli na rysowanie, ale również stabilność waszej figury. Jeśli potrzebujecie bardziej efektywnej obrony, możecie wykorzystać punkty wiązania do kredowców.
A co z Liniami Żywotności? – pomyślał Joel. Jak się przed nimi bronić?
Nie spytał, nie odważył się zwracać na siebie uwagi. Wtedy Fitch mógłby spytać o jego wiadomość i Joel nie miałby już powodu, by się przysłuchiwać. Dlatego jedynie słuchał. W sekretariacie nie spodziewali się go jeszcze przez jakiś czas.
Pochylił się, pragnąc, by ktoś z uczniów spytał o Linie Żywotności. Nikt tego nie zrobił. Młodzi Rytmatyści siedzieli na fotelach, chłopcy w białych spodniach, dziewczęta w białych spódnicach, wszyscy w szarych swetrach – kolory, na których nie było tak widać wszechobecnego kredowego pyłu.
Sam profesor Fitch miał na sobie ciężki ciemnoczerwony płaszcz z wysokim kołnierzem i starannie wykrochmalonymi mankietami. Długi do kostek i zapinany na guziki prawie całkowicie zasłaniał biały garnitur pod spodem. Przez swój sztywny krój sprawiał wrażenie niemal wojskowego, a paski na ramionach przypominały wręcz oznaki stopnia. Czerwony płaszcz był symbolem pełnego profesora Rytmatyki.
– I dlatego w większości przypadków Obrona Keblin nie dorównuje Eastonowi.
Profesor Fitch uśmiechnął się i odwrócił, by spojrzeć na klasę. Był starszym mężczyzną, posiwiałym na skroniach, wysokim i chudym. Płaszcz sprawiał, że otaczała go aura godności.
Czy wy rozumiecie, co macie? – pomyślał Joel, spoglądając na znudzonych uczniów. Obecni mieli po piętnaście lub szesnaście lat, co czyniło ich rówieśnikami Joela. Mimo szlachetnego powołania zachowywali się jak... no cóż, nastolatki.
Fitch był znany z tego, że na jego zajęciach panowała swobodna atmosfera, co wielu uczniów wykorzystywało. Ignorowali wykład, szeptali z przyjaciółmi albo rozsiadali się wygodnie i gapili w sufit. Kilkoro w pobliżu Joela robiło wręcz wrażenie, jakby spali. Nie znał ich nazwisk – nie znał nazwisk większości uczniów Rytmatystów. Przeważnie odtrącali jego próby kontaktu.
Kiedy nikt się nie odezwał, Fitch ukląkł i przycisnął kredę do swojego rysunku. Zamknął oczy. Po chwili szkic zniknął na życzenie jego twórcy.
– Cóż, w takim razie – profesor uniósł kredę – jeśli nie ma żadnych pytań, może porozmawiamy o tym, jak pokonać Obronę Eastona. Co bystrzejsi z was zauważyli, że nie wspomniałem o Liniach Żywotności. To dlatego, że o nich lepiej mówić z punktu widzenia ataku. Gdybyśmy mieli...
Drzwi do sali wykładowej otworzyły się z trzaskiem. Fitch wstał i odwrócił się, trzymając kredę w dwóch palcach i unosząc brwi.
Do środka wkroczyła wysoka postać, na jej widok niektórzy z rozleniwionych uczniów nieco się ożywili. Przybysz miał na sobie szary płaszcz niższego stopniem profesora Rytmatyki, był młody, jasnowłosy i poruszał się zdecydowanym krokiem. Zapięty pod szyją płaszcz dobrze na nim leżał, a wokół nóg był luźny. Joel nie znał tego mężczyzny.
– Tak? – spytał profesor Fitch.
Mężczyzna zszedł na sam dół, minął profesora Fitcha i wyjął kawałek czerwonej kredy. Odwrócił się, ukląkł i przycisnął kredę do ziemi. Uczniowie zaczęli szeptać między sobą.
– O co chodzi? – spytał Fitch. – Znów przekroczyłem czas wykładu? Nie słyszałem zegara. Ogromnie przepraszam, jeśli zająłem pański czas!
Przybyły podniósł wzrok. Na jego twarzy malowało się samozadowolenie, tak przynajmniej sądził Joel.
– Nie, profesorze. To wyzwanie.
Fitch wydawał się oszołomiony.
– Ja... Ojej... – Fitch nerwowo oblizał wargi i załamał ręce. – Nie jestem pewien jak, to znaczy... co mam robić. Ja...
– Proszę się przygotować do rysowania, panie profesorze – powiedział mężczyzna.
Fitch zamrugał. Później z wyraźnie drżącymi rękami ukląkł i przycisnął kredę do ziemi.
– To profesor Andrew Nalizar – szepnęła dziewczyna siedząca niedaleko Joela. – Zdobył płaszcz przed zaledwie trzema laty w Akademii Maineford. Mówią, że przez ostatnie dwa lata walczył na Nebrasku!
– Jest przystojny – zauważyła towarzyszka dziewczyny, bawiąc się kawałkiem kredy.
Poniżej dwaj mężczyźni zaczęli rysować. Podekscytowany Joel pochylił się. Nigdy nie widział prawdziwego pojedynku między dwoma profesorami. To mogło być równie dobre jak Zwarcie!
Profesorowie zaczęli od narysowania wokół siebie okręgu, by zablokować ataki przeciwnika. Kiedy jeden z okręgów zostanie przerwany, pojedynek się zakończy. Profesor Fitch, być może dlatego że wcześniej o niej opowiadał, narysował Obronę Eastona, otaczając się dziewięcioma mniejszymi okręgami stykającymi się z większym w punktach wiązania.
To nie była dobra pozycja do pojedynku. Nawet Joel to dostrzegał i poczuł rozczarowanie. Może to jednak nie będzie dobra walka. Obrona Fitcha była pięknie narysowana, ale zbyt silna – Easton najlepiej nadawał się do obrony przed licznymi przeciwnikami, którzy stali dookoła.
Nalizar wybrał zmodyfikowaną Obronę Ballintain – szybka obrona z podstawowymi wzmocnieniami. Kiedy profesor Fitch wciąż umieszczał linie wewnętrzne, Nalizar agresywnie zaatakował, rysując kredowce.
Kredowce. Nakreślone Liniami Tworzenia były podstawowym atakiem w wielu Rytmatycznych walkach. Nalizar rysował szybko i skutecznie, tworząc kredowce wyglądające jak małe smoki, ze skrzydłami i giętkimi szyjami. Kiedy ukończył pierwszego, istota zadrżała i poleciała po ziemi w stronę Fitcha.
Nie wzniosła się w powietrze. Kredowce były dwuwymiarowe, jak wszystkie Rytmatyczne
linie. Bitwa rozgrywała się na podłodze, linie atakowały inne linie. Dłonie Fitcha wciąż drżały, profesor to podnosił wzrok, to go opuszczał, jakby był zdenerwowany i nieskoncentrowany. Joel wzdrygnął się, kiedy starszy mężczyzna narysował krzywo jeden z zewnętrznych okręgów – poważny błąd.
Diagram szkoleniowy, który narysował wcześniej, był zdecydowanie bardziej precyzyjny. Krzywe łuki przebijało się o wiele łatwiej. Fitch zawahał się, spojrzał na krzywo narysowany łuk i wydawało się, że zwątpił w siebie.
Dalej! Joel zacisnął pięści. Jest pan dobry, profesorze!
Kiedy po ziemi ruszył drugi smok, Fitch odzyskał panowanie nad sobą i z głośnym stuknięciem przycisnął kredę do ziemi. Zgromadzeni uczniowie milczeli, a ci, którzy wcześniej drzemali, wyraźnie się ożywili.
Fitch narysował długą falującą linię. Linia Żywotności. Miała kształt fali, a po ukończeniu wystrzeliła przez podłogę i trafiła w jednego ze smoków. Cios wzbił chmurę pyłu i zniszczył połowę istoty. Smok zadrżał i ruszył w przeciwną stronę.
W sali panowała cisza, w której było słychać jedynie zgrzytanie kredy o podłogę i szybki, niemal przerażony oddech Fitcha. Joel zagryzł wargi, kiedy pojedynek zaczął się na dobre. Fitch miał lepszą obronę, ale rysował ją pośpiesznie i niektóre fragmenty pozostały osłabione. Skromna obrona Nalizara pozwalała mu skupić się na ataku, a Fitch z trudem dotrzymywał mu kroku. Wciąż rzucał Liniami Żywotności, niszcząc kredowe istoty lecące po podłodze w jego stronę, ale cały czas pojawiały się kolejne, by je zastąpić.
Nalizar był dobry, Joel widział niewielu lepszych. Mimo napięcia płynnie rysował kredowca za kredowcem, nie przejmując się tymi, które Fitch zniszczył. Joel mimo wszystko był pod wrażeniem.
Niedawno walczył z dzikimi kredowcami na Nebrasku, pomyślał Joel, przypominając sobie słowa dziewczyny. Jest przyzwyczajony do rysowania pod presją.
Nalizar spokojnie posłał kilka kredowców o kształcie pająków, by rozpełzły się po podłodze, zmuszając Fitcha do pilnowania boków. Później zaczął wypuszczać Linie Żywotności. Wężowe linie prześlizgiwały się po podłodze jak fala i znikały, kiedy w coś trafiły.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowania
Pisanie tej książki trwało długo.
Zacząłem wiosną roku 2007, pół roku przed tym, jak zostałem poproszony o dokończenie Koła czasu. Epicka fantasy, nad którą pracowałem w tamtym czasie, Kłamca z Partinel, po prostu mi nie wychodziła. Pojawiło się zbyt wiele problemów, a ja zamiast pisać na siłę, zająłem się zabawną „gearpunkową” powieścią ze świata alternatywnego, której nadałem tytuł Bazgrała. Był to jeden z tych projektów, które pojawiają się nagle, kiedy powinienem robić coś innego – niespodziewana książka, przez którą mój agent z konsternacją kręci głową.
Książka wyszła całkiem nieźle, ale jak większość moich spontanicznie powstałych opowieści miała poważne usterki, które musiałem naprawić w czasie redakcji. Niestety, ponieważ zajmowałem się Kołem czasu, nie mogłem sobie pozwolić na powrót do tej historii. Poza tym wątpiłem, by udało mi się ją wydać, bo zawiera wyraźną obietnicę powrotu do tego świata, a wiedziałem, że przez wiele lat nie uda mi się jej spełnić.
Cóż, wreszcie ukończyłem Koło czasu i mogłem powrócić do Bazgrały, którego przemianowałem na Rytmatystę. Przypomniałem sobie, jak dobrą zabawą była ta książka. Przypomniałem sobie również o wielu osobach, które czytały ją przez ten czas. Minęło prawie sześć lat od powstania pierwszego szkicu. (A tak w ogóle, gdzie się podział ten czas?). Ponieważ przygotowanie tej książki zajęło tak długo, martwię się, że pominę niektóre osoby. Jeśli to zrobię, serdecznie przepraszam! Dajcie mi koniecznie znać, żebym mógł się poprawić.
W mojej pierwszej grupie pisarskiej znajdowali się Isaac Stewart, Dan Wells, Sandra Tayler, Janci Patterson, Eric James Stone i Karla Bennion. Przeczytali tę książkę w bardzo początkowej postaci i ogromnie pomogli w jej przygotowaniu. Chciałbym również zwrócić uwagę na dzieło z początków historii Ameryki, Relacja o pojmaniu i odzyskaniu pani Mary Rowlandson, które pojawia się w tym tomie (rzecz jasna, w zmienionej formie).
Do czytelników alfa i beta zaliczają się również: Chris „Miyabi” King, Josh & Mi’chelle Walker, Ben & Ben Olsen, Kalyani Poluri, Austin Hussey, Jillena O’Brien, Kristina Kugler, C. Lee Player, Brian Hill, Adam Hussey i Ben McSweeney – który był cennym czytelnikiem alfa, jak również ilustratorem. Przez jakiś czas rozważaliśmy stworzenie powieści graficznej – jeśli kiedyś uda się wam przyprzeć go do muru, poproście o pokazanie kilku próbnych stron. Są niesamowite.
Stacy Whitman ogromnie pomogła w przygotowaniu tej książki. (Pewnego razu, jako redaktorka, chciała ją kupić. Stacy, dzięki za pomoc!). Korektą zajmowała się Deanna Hoak, która zasługuje na Wasze (i moje) podziękowania za ograniczenie liczby literówek w manuskrypcie. (Choć wierzę, że żaden śmiertelnik nie jest zdolny całkowicie pozbyć się literówek z mojej prozy).
Doskonale współpracowało mi się z Susan Chang, redaktorką książki, i Kathleen Doherty z wydawnictwa Tor – obie przez lata wierzyły w tę powieść. Cieszę się, że w końcu udało się nam ją wydać. Jak zawsze chciałem podziękować Moshe Federowi za wsparcie, Joshui Bilmesowi za agent-fu i Eddiemu Schneiderowi za pod-agent-fu.
Szczególnie dziękuję Karen Ahlstrom i nieregularnemu Peterowi Ahlstromowi. Przez wiele lat wierzyli w tę książkę i naciskali na mnie, bym dał jej czas i miłość, na jaką zasługiwała.
W końcu, jak zawsze, chcę podziękować rodzinie i kochającej żonie Emily. Oni nie tylko ze mną wytrzymują, ale sprawiają, że rozkwitam. Dziękuję Wam.
Brandon Sanderson