Rytuał - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Rytuał - ebook
Nowe wydanie kultowej powieści Grahama Mastertona.
W ponurym domostwie na odludziu mieszka niesamowite towarzystwo, najwyraźniej związane jakąś tajemnicą. Każdemu z nich czegoś brakuje: a tu ucha, a to palca czy nawet ręki. Co dziwniejsze, goszczą tam światowej sławy kucharze, zdrowi i jak najbardziej kompletni…
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8062-725-3 |
Rozmiar pliku: | 953 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta, apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopują walkirie.
– No więc – zagadnął Charlie z twarzą do połowy ukrytą w cieniu – jak myślisz, czy to zwierzę od dawna nie żyje?
Martin spojrzał na stół.
– Nic nie widać pod tą papką.
– Ta papka, jak ją nazwałeś, to sos żurawinowy – poprawił go Charlie.
– Właśnie że papka – upierał się Martin. – Sam zobacz, jaka papkowata.
Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wąchał sos, żeby sprawdzić, z czego jest zrobiony. Próbował również ustalić, czy polany nim sznycel cielęcy został rozmrożony na tyle niedawno, by można było usprawiedliwić zuchwały dopisek w karcie: „Świeże mięso własnego uboju”.
Nie podnosząc głowy, powiedział:
– To jest mieszanka konserwowych pomidorów, niedogotowanej cebuli i przyprawy ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna funkcja sosu polega na ukrywaniu tego, że polany nim sznycel cierpi na uwiąd starczy.
– Masz zamiar to napisać? – zapytał Martin.
W jego głosie Charlie usłyszał wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy.
– Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze może się pożywić zgłodniały komiwojażer, który w jesienne deszczowe popołudnie przemierza dolinę Housatonic? – Wziął widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał: – Chyba napiszę po prostu: „Sos żurawinowy był niezbyt żurawinowy”.
– To się nazywa wykręcać kota ogonem – stwierdził Martin. Z rozbawieniem obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uważnie ogląda z obu stron, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka.
– Czasami trzeba być wyrozumiałym – oświadczył Charlie. – To prawda, że sznycel jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego. Poza tym jadałem już bardziej nieapetyczne dania. W hotelu „Imperial” w Filadelfii kiedyś podano mi befsztyk tatarski, w którym znalazłem krowią wargę z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, że to jest befsztyk tatarski po napoleońsku. Powiedziałem, że raczej po fryzjersku.
Na twarzy Martina pojawił się ten dziwaczny łobuzerski uśmieszek piętnastolatka, który udaje, że z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych anegdotek czterdziestoletniego ojca. Chłopak zaczął grzebać widelcem w swoim gulaszu z kluskami.
– Nie odebrałem ci apetytu? – zapytał Charlie.
Martin potrząsnął głową.
– Ale chyba odebrałeś tym paniom.
Wskazał na dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sąsiednim stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, których szkła połyskiwały niczym monety.
Charlie obrócił się na krześle i uśmiechnął się do matron dobrotliwie jak ksiądz. Zawstydzone sąsiadki zajęły się swoją smażoną rybą.
– Tutaj jest dobre jedzenie – oznajmił Charlie. – Wszystkie jarzyny uprawiają sami, podają świeże bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczą czyjś lunch na podłogę, zwykle wyrzucają go do śmieci. Opowiadałem ci, jak kiedyś w „Royalty Inn” w Seattle kelner upuścił sałatkę z homara w służbowej windzie? Tak… i zgarnął ją między dwie karty win, i podał na zjeździe legionistów. Nic dziwnego, że legioniści wynaleźli gorączkę legionową.
– Owszem, chyba mi opowiadałeś – odparł Martin i powoli zaczął jeść.
Spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza, którą mąciło jedynie szczękanie noży i widelców.
– To miejsce ma wdzięk – dodał Charlie. – W naszych czasach wdzięk jest rzadkim towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie ważny jak jedzenie. Czasami nawet ważniejszy. Jeśli zabierasz dziewczynę na obiad, żeby ją potem przelecieć, to co cię obchodzi, że cebula w sosie żurawinowym jest niedogotowana?
Martin doskonale wiedział, że Charlie próbuje z nim rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Kiedy jednak tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne sylwetki na tle szarego październikowego nieba, widać było, że są sobie obcy. Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych obszarów, zbyt wiele pytań, których ojciec zwykle nie musi zadawać synowi.
– Jak twój gulasz? – zainteresował się Charlie. – Nie wiedziałem, że lubisz gulasz.
– Nie lubię – odparł Martin. – Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wygląda, jak gdyby zdechła ze starości.
– Nie wyśmiewaj się ze starości – ostrzegł Charlie. – Starość zasługuje na szacunek.
– W takim razie twój sznycel jest najbardziej szacownym kawałkiem mięsa, jaki widziałem w życiu.
Charlie kroił cielęcinę z profesjonalną dokładnością.
– Nie jest najgorszy, uwzględniając cenę netto, miejsce i porę roku.
– Zawsze tak mówisz. Słyszę to, odkąd skończyłem pięć lat. Powiedziałeś tak o pierwszej rękawicy baseballowej, którą mi kupiłeś.
Charlie odłożył widelec.
– Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, że większość ludzi nie jest specjalnie wybredna.
– Ty zjadłbyś wszystko, prawda? – powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy używając takiego tonu wobec ojca.
Charlie popatrzył z troską na syna.
– To mój zawód – powiedział wreszcie, jakby to wszystko wyjaśniało.
Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia, a jednak nie potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjaśnić synowi, że żałuje każdej minuty, którą spędził z dala od niego, skoro nie przeszkadzało mu w tym nic oprócz własnych wypaczonych ambicji?
Nosił z sobą plastikowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a każda była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyżowej. Oto Martin w wieku trzech lat bawiący się na podwórku jaskrawoczerwonym wozem strażackim, z oczami przymrużonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole podstawowej, ubrany jak Paul Revere¹, bez uśmiechu, z niepewną miną. Zdjęcie zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery miesiące. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej drużyny baseballowej w międzyszkolnych rozgrywkach, z ręką podniesioną triumfalnie przez jakiegoś ryżego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał.
Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki, Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany gość na niezliczonych zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjaśnić Martinowi, że musiał to robić i co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasującym za każdą ścianą; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem na szyby wentylacyjne i mokre ulice, po których płynęły jak krew tylne światła przejeżdżających samochodów. Każdy posiłek zjadany samotnie. Takie życie przypominało pokutę.
Obserwując twarz ojca, Martin powiedział:
– Zdaje się, że burza tędy przejdzie.
– Tak – mruknął Charlie. – Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, że burze są wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur, żeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzą się i wpadają w złość, potrząsają łańcuchami, zgrzytają zębami – to powoduje burze.
Martin odłożył widelec.
– Tato? Zamówisz mi jeszcze jeden seven up?
– Wiesz – powiedział Charlie – możesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie musisz, ale jeśli chcesz, to proszę bardzo.
Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę.
– Proszę podać jeszcze jeden seven up bez wiśni i jeszcze jeden kieliszek chardonnay.
– Pan tu nie jest na wakacjach – powiedziała kelnerka.
To nie było pytanie. Kelnerka miała na sobie błękitną satynową sukienkę, która przylegała ściśle jak elastyczny bandaż do jej bioder i pośladków, podkreślając wszystkie mankamenty figury. Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało jej wygląd megiery. Jej włosy barwy żółtka sterczały sztywno na wszystkie strony.
– Jesteśmy tu przejazdem – oświadczył Charlie, mrugając do Martina. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Charlie z uśmiechem wskazał na okno. – Opowiadałem właśnie synowi o tych indiańskich demonach przykutych łańcuchami do chmur.
Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy.
– Słucham?
– To taka legenda. – Martin pospieszył ojcu na pomoc.
– Pan nie żartuje – rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. – Okropnie panu nie smakuje ta cielęcina, co?
– Nie jest najgorsza – odparł Charlie, nie patrząc na kelnerkę. Nie wolno mu było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej tożsamości groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uważali, że jeśli inspektor się ujawni, może otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, może przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większość swoich alimentów z łapówek, ale żył w nieustannym strachu, dopóki nie został przyłapany i wyrzucony z pracy.
Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego:
– Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeśli pan nie ma ochoty. Nikt panu nie każe tego zjeść. Załatwię, żeby pan zapłacił tylko za gulasz.
– Nie trzeba – odparł Charlie. – Sznycel jest całkiem smaczny.
– Jeśli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinką. – Kelnerka oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem kapryśnego klienta.
– Jest smaczny – powtórzył Charlie. Przecież nie mógł jej wyjaśnić, że musi zjeść wszystko, wepchnąć w siebie całą porcję, ponieważ to należy do jego zawodowych obowiązków. Powinien również zamówić deser, kawę i sery i odwiedzić toaletę, żeby sprawdzić czystość ręczników.
– Ano, wzięłam pana za smakosza – powiedziała kelnerka. Nagryzmoliła „7-up + char” i wsadziła bloczek do kieszeni.
– Za smakosza? – zdziwił się Charlie. Podniósł lekko głowę.
W ostatnich promieniach słońca jego twarz zdradzała wiek, ale nic więcej. Okrągła twarz mężczyzny po czterdziestce, którą – niczym pęknięcia na miśnieńskiej porcelanie – uszlachetniały zmarszczki wokół oczu, przydające mu kultury i doświadczenia. Włosy miał krótko obcięte i starannie zaczesane, jak gdyby ciągle wierzył w ideały z 1959 roku. Nieduże dłonie zdobiła samotna złota obrączka. Nosił szarą sportową marynarkę w cętki i zwykle szare spodnie. Jedynym elementem wyróżniającym się w jego wyglądzie był zegarek – złoty osiemnastokaratowy Corum Romulus. Otrzymał go w bardzo smutnych okolicznościach i często o tym myślał.
Przez dwadzieścia jeden lat nikt nie odgadł, w jaki sposób Charlie zarabia na życie. Zazwyczaj ta anonimowość przynosiła mu satysfakcję, zaprawioną lekką goryczą; czasami jednak czuł się tak samotny i zagubiony, że aż ściskało go w gardle.
– Naturalnie ten lokal schodzi na psy, odkąd kierownictwo przejęła pani Foss – oświadczyła kelnerka takim tonem, jakby wszyscy doskonale wiedzieli, kim jest pani Foss i dlaczego jej działania są tak destrukcyjne. Zacisnęła usta. – Pani Foss i reszta Fossów.
– Ilu dokładnie jest tych Fossów? – zapytał Charlie.
Martin zasłonił ręką usta, by ukryć rozbawienie. Lubił, kiedy jego ojciec żartował sobie z ludzi.
– Ano, jest ich sześcioro, jeśli policzyć Ednę Foss Lawrence. Dawniej oczywiście było siedmioro, ale Ivy zaginęła dwa lata temu, tydzień przed Świętem Dziękczynienia.
Charlie kiwnął głową, udając, że pamięta zniknięcie Ivy Foss, jakby to było wczoraj.
– Wygląda na to, że gdzie Fossów sześć, tam nie ma co jeść – zażartował.
– Ta baba nie potrafi nawet odgrzać puszki fasoli – oświadczyła kelnerka. – Przyniosę panu rybę, zgoda? Powinnam pana ostrzec przed tą cielęciną.
Rozległ się ostry trzask i cała restauracja zamigotała jak w scenie z filmu Macka Senneta². Jedna z matron przycisnęła ręce do twarzy i krzyknęła: „Litości!”. Przez chwilę widać było tylko jaskrawozielony ślad błyskawicy odbity na siatkówce. Potem uderzył piorun. Od huku zadźwięczały talerze, zadzwoniły szklanki, zabrzęczały szyby w starych kolonialnych oknach.
– Chyba Bóg mi rozkazuje, żebym grzecznie zjadł mięso do końca – stwierdził Charlie.
– Mówiłeś, że to demony – przypomniał Martin.
– Nie wierzę w demony.
– A w Boga wierzysz?
Charlie zmrużonymi oczami przyjrzał się Martinowi. Deszcz zaczął bębnić w szyby.
– Czy to ci zrobi jakąś różnicę, jeśli powiem, że nie wierzę?
– Marjorie zawsze twierdziła, że trzeba w coś wierzyć.
– Dlaczego do mamy zwracasz się po imieniu, a do mnie nie?
– A dlaczego nigdy mi nie powiesz, że coś ci nie smakuje?
Charlie spojrzał na talerz. Potem po raz pierwszy od lat odłożył nóż i widelec, chociaż jeszcze nie wyskrobał talerza do czysta.
– Może trudno ci to zrozumieć, ale kiedy zaczniesz pracować, będziesz musiał wykonywać swoje obowiązki niezależnie od osobistych opinii.
– Nawet jeśli nie masz szacunku dla siebie?
Charlie milczał przez chwilę. Potem powiedział:
– Jeśli zależy ci na naszej przyjaźni, przestań cytować przy mnie matkę.
Martin się zarumienił. Podeszła kelnerka i postawiła na stole zamówione napoje.
– Oszczędził pan żołądkowi dodatkowych męczarni – zauważyła, zabierając talerz Charliego.
– Na deser weźmiemy szarlotkę – oznajmił Charlie.
– Czy panu życie niemiłe?! – zawołała kelnerka.
Deszcz zalewał parking i szeleścił w cisowym żywopłocie otaczającym restauracyjny ogród. Znowu oślepiająco błysnęło i kolejny grzmot wstrząsnął jadalnią. Charlie łyknął wina i pożałował, że nie jest zimniejsze i bardziej wytrawne. Martin patrzył w okno.
– Mogłeś zamieszkać u Harrisonów – odezwał się Charlie.
Martin zmarszczył brwi, jak gdyby zobaczył coś za oknem, ale nie wiedział, co to jest.
– Nie chciałem mieszkać z Harrisonami. Chciałem pojechać z tobą. Poza tym Gerry Harrison to taki obciachowiec.
– Nie wyrażaj się – upomniał go Charlie. Otarł usta serwetką. – I właściwie co to znaczy „obciachowiec”?
– Ktoś tam jest na dworze – powiedział Martin.
Charlie odwrócił się na krześle i wyjrzał do ogrodu. Zobaczył tylko pochyły trawnik, otoczony krzywo przyciętym żywopłotem. Pośrodku trawnika stał stary kamienny zegar słoneczny, przechylony ze starości, a jeszcze dalej garbiła się mokra, opleciona pnącym mchem, na wpół rozwalona szopa.
– Nikogo nie widzę – powiedział Charlie. – Zresztą, kto by tam stał na deszczu.
– Patrz… tam! – przerwał mu Martin i pokazał ręką.
Charlie wytężył wzrok. Pomimo deszczu zalewającego szyby przez chwilę zdawało mu się, że ktoś stoi na lewo od szopy, osłonięty welonem pnączy niczym oblubienica. Ktoś ciemny, pochylony, z niepokojąco bladą twarzą. Kimkolwiek był, mężczyzną czy kobietą, stał nieruchomo i wpatrywał się w okno restauracji, podczas gdy ulewa chłostała ogród tak zaciekle, że było to niemal śmieszne; zupełnie jak sztorm na planie filmowym, gdzie aktorów oblewa się co pewien czas wiadrami wody.
Błyskawica zajaśniała po raz trzeci, jeszcze silniej niż poprzednio. Na ułamek sekundy światło wybieliło wszystkie zacienione miejsca w ogrodzie. Ale ten, kto ukrywał się wśród cieni, zniknął. Pozostały tylko pnącza, zrujnowana szopa i krzaki przygięte pod nieubłaganą chłostą deszczu.
– Złudzenie optyczne – stwierdził Charlie.
Martin nie odpowiedział, tylko ciągle patrzył w okno.
– Duch? – podsunął Charlie.
– Nie wiem – odparł Martin. – Po prostu miałem jakieś niesamowite uczucie.
Kelnerka wróciła z dwiema porcjami szarlotki i dzbankiem wiejskiej śmietanki. Krzywiła się, przechodząc między stolikami. Za nią szła niska, otyła kobieta w obszernej błękitno-turkusowej sukni. Raziła groźnym autorytetem, toteż Charlie domyślił się od razu, że jest to słynna pani Foss, pod której kierownictwem „Żelazny Imbryczek” schodzi na psy.
Pani Foss nosiła okulary przypominające tylne reflektory plymoutha fury z 1958 roku. Wokół ust miała gęstą sieć zmarszczek.
– Halo, witam! – zawołała. – Zawsze miło widzieć nowych gości.
Charlie wstał niezręcznie i uścisnął jej dłoń, wiotką i miękką, ale kłującą od brylantów.
– Harriet mówiła mi, że nie smakowała panu cielęcina – oznajmiła pani Foss. Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się.
– Nie była najgorsza – odparł Charlie, starannie unikając wzroku Martina.
– Pan jej nie zjadł – oskarżyła go pani Foss. – Zwykle klienci wyskrobują talerz.
Protekcjonalny ton nie uszedł uwagi człowieka, który jadał i sypiał w ponad czterech tysiącach amerykańskich lokali.
– Przepraszam, jeśli dołożyłem pani zmywania – powiedział Charlie.
– Zmywanie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, że pan nie zjadł swojego obiadu.
Charlie spuścił wzrok i zaczął się bawić łyżeczką.
– Widocznie nie byłem taki głodny, jak myślałem.
– Nigdzie w okręgu Litchfield nie znajdzie pan lepszej restauracji, gwarantuję panu – oświadczyła pani Foss.
Charlie miał wielką ochotę powiedzieć, że w takim razie niech Bóg zmiłuje się nad okręgiem Litchfield, ale kelnerka Harriet wtrąciła:
– „Le Reposoir”.
Pani Foss odwróciła się do Harriet, dziko błyskając oczami.
– Nie wymawiaj przy mnie tej nazwy! – warknęła, aż policzki jej się zatrzęsły. – Nawet szeptem!
– Domyślam się, że to konkurencyjna restauracja? – podsunął Charlie, żeby osłonić Harriet przed straszliwym gniewem pani Foss.
Błyskawica zajaśniała za oknem i na sekundę wszystko stało się białe.
– Ten lokal nie zasługuje nawet na miano mordowni, a co dopiero restauracji – prychnęła pani Foss.
– Przepraszam – powtórzył Charlie. – Osobiście nigdy o nim nie słyszałem.
– Dla własnego dobra niech pan trzyma się od niego z daleka – radziła pani Foss. – Ci wykolejeni Francuzi ze swoimi obrzydliwymi pomysłami – mówiła z akcentem, który wskazywał, że wychowała się setki mil na południe od okręgu Litchfield w stanie Connecticut. – Od kiedy otwarto ten lokal, dzieci z sąsiedztwa chodzą okrężną drogą przez Allen’s Corners. Zapewniam pana, że nikt z miejscowych nigdy nie pójdzie tam na obiad.
Charlie sięgnął do kieszeni swojej sportowej marynarki i wyjął zniszczony notes w skórzanej oprawie.
– Jak się nazywa ten lokal?
– „Le Reposoir” – podpowiedziała Harriet, przechylając się przez ramię pani Foss niczym papuga Długiego Johna Silvera. – „Le” jak Jerry Lee Lewis, „repo” jak reporter, „soir” jak…
– Harriet! Stolik szósty! – wrzasnęła pani Foss.
– Idę, idę – burknęła Harriet, podnosząc rękę w geście obrony.
– Muszę pana przeprosić za Harriet – zatrajkotała pani Foss. – Obiecałam jej matce, że dam Harriet posadę kelnerki. Nie nadawała się do niczego innego. – Pani Foss postukała się w czoło. – Niedorozwinięta to może przesada, ale geniuszem też nie jest.
Charlie kiwnął głową i schował notes do kieszeni marynarki.
– Różnie to bywa.
– Pan chyba nie zamierza odwiedzić tego lokalu? – zapytała pani Foss i wykonała gest w stronę jego marynarki.
– Czy jest jakiś powód, żeby tego nie robić?
– Mogę panu podać sto powodów. Od dawna znam tych ludzi. Kiedyś prowadziłam restaurację na Chartres Street w Nowym Orleanie; „Czerwona Fasola i Ryż Pauli Foss” – tak się nazywał ten lokal. Wtedy znałam takich ludzi. Sfrancuziali i bardzo wytworni. Nazywaliśmy ich celestynami. Nietowarzyscy, a właściwie tajemniczy. Tak, bardzo tajemniczy.
– On tu znowu jest, popatrz – odezwał się Martin.
Charlie początkowo nie zrozumiał, o co chodzi.
– Tam za oknem, patrz! – ponaglił go Martin.
Pani Foss zerknęła na ogród.
– O czym ten chłopiec mówi?
Martin wstał i na sztywnych nogach podszedł do szerokiego francuskiego okna. Matrony obejrzały się za nim. Chłopiec osłonił dłonią oczy i wpatrywał się w deszcz.
– Martin? – zapytał Charlie.
– Widziałem go – powiedział Martin, nie odwracając się. – Stał obok zegara słonecznego.
Pani Foss popatrzyła na Charliego, a potem podeszła do chłopaka i stanęła obok.
– Tam nikogo nie ma, skarbie. To mój prywatny ogród. Nikt tam nie wejdzie bez pozwolenia.
– Daj spokój, Martinie! – zawołał Charlie. – Chodź, szarlotka czeka.
Martin niechętnie odszedł od okna. Charlie pomyślał, że chłopiec wygląda blado. Pewnie jest zmęczony podróżą. Charlie tak się przyzwyczaił do spędzania całego dnia za kierownicą i za stołem, że zapomniał już, jak męczący jest taki tryb życia. Przed trzema dniami wyruszyli z Nowego Jorku na północny wschód autostradą Major Deegan. Przez ten czas przejechali grubo ponad siedemset mil i jedli w dziewięciu hotelach i restauracjach, od przegrzanej „Rodzinnej Chatki” w White Plains z lepkimi czerwonymi winylowymi siedzeniami do pretensjonalnej „Garkuchni” na przedmieściach Darien, utrzymanej w angielskim stylu, gdzie każde danie miało dickensowską nazwę: bułki pana Micawbera, stek Dombeya i kurczęta Copperfielda.
– Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato? – odezwał się Martin głosem zdławionym przez strach.
Charlie właśnie podnosił do ust pierwszy kęs szarlotki. Zawahał się z łyżką przy ustach. Nie słyszał takiego tonu, odkąd Martin był malutki.
– Co mówiłeś?
Martin szybko obejrzał się na okno.
– Nic. Już w porządku.
– Nie przejmuj się – uspokajał go Charlie. – Zjedz deser.
Martin powoli odsunął talerz.
– Nie jesteś głodny? – zapytał ojciec. – To dobre. Spróbuj. Chyba najlepsze, co tu mają.
Martin potrząsnął głową. Charlie przez chwilę przyglądał mu się z ojcowską troską, po czym zajął się szarlotką.
– Mam nadzieję, że nic nie złapałeś. – Przełknął i sięgnął po kieliszek wina. – Twojej matki nie będzie w domu jeszcze przez dziesięć dni, a ze mną nie możesz zostać, jeśli się rozchorujesz.
– Wszystko w porządku – oświadczył Martin z niespodziewaną gwałtownością. – Nie jestem chory, po prostu nie mam apetytu. Zrozum, tato, przez te trzy cholerne dni zjadałem trzy cholerne posiłki dziennie. W życiu tak się nie przejadłem.
Ojciec popatrzył na niego ze zdziwieniem. Martin miał wypieki na twarzy, jak gdyby nagle dostał gorączki.
– Kto cię nauczył takich wyrażeń? – zapytał Charlie cicho, ale z gniewem. – To matka tak cię podszkoliła? Cholerne to i cholerne tamto? Ja tylko zadałem ci uprzejme pytanie.
Martin spuścił oczy.
– Przepraszam.
Charlie pochylił się do przodu.
– Co w ciebie nagle wstąpiło? Słuchaj, nie żądam, żebyś się zachowywał jak archanioł Gabriel. Nigdy tego nie wymagałem. Ale byliśmy przyjaciółmi, ty i ja. Przynajmniej tak powinno być między ojcem a synem, prawda?
Martin nie podniósł głowy. Charlie z teatralną przesadą dokończył szarlotkę. Tak naprawdę uważał, że jest obrzydliwa. Kucharz dodał do niej chyba z pół słoika cynamonu, na skutek czego smakowała jak mahoniowe trociny. Zamierzał napisać w raporcie: „Ciasto świeże, dość apetyczne, ale zbyt mocno przyprawione”.
Deszcz bulgotał w żelaznych gardłach rynien. Francuskie okna były ciemne jak okulary ślepca.
– Wiesz co, ta sytuacja jest już dostatecznie trudna, więc nie powinniśmy jej pogarszać – zagadnął Charlie.
– Powiedziałem, że przepraszam.
Błyskawica na chwilę oświetliła ogród. Charlie ponownie odwrócił się do okna i doznał uczucia, jakby ktoś przejechał mu szczotką po kręgosłupie. Do szyby przywierała biała twarz, której oddech utworzył owalną plamę pary na szkle. Twarz zaglądała do restauracji. Malowała się na niej tęsknota zmieszana z lękiem.
To mogła być twarz dziecka. Sądząc po wzroście, nie był to nikt dorosły. Charliemu niepokojąco przypominał Gapcia z Królewny Śnieżki, z pustymi bladoniebieskimi oczami i rozdętą głową.
Charlie nigdy w życiu nie widział nic równie przerażającego jak to oblicze cierpiącego dziecka. Błyskawica zamigotała po raz ostatni i zgasła, ogród okrył się ciemnością i twarz znikła. Charlie siedział sztywno, z dłońmi płasko ułożonymi na stole, wpatrując się w okno. Martin podniósł głowę i spojrzał na niego.
– Tato? – zapytał. A potem ciszej: – Tato…?
Charlie nie odrywał wzroku od pociemniałej szyby.
– Co ty tam zobaczyłeś w ogrodzie? – zapytał.
– Nic – odparł Martin. – Mówiłem ci.
– Mówiłeś, że kogoś widziałeś – nalegał ojciec. – Powiedz mi, jak on wyglądał.
– Pomyliłem się i tyle. Chyba zobaczyłem krzak, sam nie wiem.
Charlie chciał już obsztorcować Martina, kiedy spostrzegł w oczach chłopca coś, co go powstrzymało. To nie był gniew. Ani pogarda. To była jakaś skryta, głęboka niechęć do dyskutowania o tym, co widział. Charlie odchylił się do tyłu i przez chwilę przyglądał się Martinowi. Potem podniósł rękę, żeby przywołać kelnerkę Harriet.
– Nie zamawiajcie kawy – poradziła Harriet, podchodząc do nich.
– Nie mam zamiaru. Proszę tylko ostatni kieliszek chardonnay i rachunek.
– Dopilnuję, żeby pani Foss nie dopisała do rachunku tej cielęciny.
– Proszę sobie nie robić kłopotu.
Harriet zabierała się już do odejścia, kiedy Charlie zatrzymał ją podniesioną ręką.
– Harriet, powiedz mi coś. Czy pani Foss ma dzieci?
Harriet pogardliwie parsknęła.
– Troje… ale wystarczą za trzy tysiące. Darren prowadzi rachunki. Lloyd zajmuje się zaopatrzeniem. I jest jeszcze Henry, ale o nim lepiej nie mówić, niech mi pan wierzy. Henry jest naprawdę niesamowity.
– Chodzi mi o małe dzieci.
Martin podniósł wzrok. Jego nagłe zainteresowanie nie uszło uwagi Charliego. Był pewien, że chłopiec widział tę postać w ogrodzie. Nie rozumiał, dlaczego nie chce się do tego przyznać.
– Małe dzieci – powtórzyła Harriet – nie. Pyta pan o kilkuletnie pędraki? Ona jest już na to za stara o dwieście lat.
Znajdująca się po drugiej stronie restauracji pani Foss wyłapała swoją anteną lekceważący ton głosu Harriet. Podniosła głowę i spojrzała na kelnerkę zwężonymi oczami.
– Harriet! – warknęła, a w tym jednym słowie zabrzmiało dziesięć biblijnych pogróżek.
Płacąc rachunek, Charlie poinformował Martina:
– Może ty nic nie widziałeś, ale ja widziałem.
Chłopak nie odpowiedział. Charlie odczekał chwilę, ale postanowił na razie go nie naciskać. Widocznie Martin miał jakiś powód, żeby nie mówić o tym, co widział. Może po prostu nie miał do niego zaufania. Trudno mu się dziwić, skoro Charlie nie spisywał się najlepiej w roli ojca.
– Gdzie będziemy nocować? – zapytał Martin.
– Według pierwotnego planu mieliśmy dojechać do Hartford i zatrzymać się w „Welcome Inn”.
– Ale teraz chcesz pojechać do tej francuskiej restauracji, o której mówiliście?
– Miałem taki pomysł – przyznał Charlie. – Zawsze lubiłem poznawać nowe miejsca. Poza tym wtedy będziemy mieli wolne popołudnie. Może pójdziemy do kina albo do kręgielni. Jak ojciec i syn, prawda?
– Chyba tak.
Charlie zdobył się na uśmiech.
– No to chodźmy. Zaczekasz na mnie w samochodzie. Muszę jeszcze umyć ręce, jak to mówią w wytwornym towarzystwie.
– Och, to znaczy, że musisz iść do WC.
Charlie poklepał syna po plecach.
– Właśnie, kolego.
Męska toaleta była słabo oświetlona. W rurach wyło, a pisuary wyglądały jak odratowane z wraku Lusitanii. Pokryte brązowymi plamami lustro nad umywalką zamieniało odbicie twarzy Charliego w portret pędzla średniowiecznego duńskiego malarza. Przyjrzał się sobie uważnie i pomyślał, że widać po nim przemęczenie. To nieprawda, że życie zaczyna się po czterdziestce. Wmawiają człowiekowi takie bzdury, żeby nie pomaszerował prosto do łazienki i nie poderżnął sobie gardła od ucha do ucha. W tym wieku człowiek zaczyna się już rozkładać. Najpierw obumierają marzenia, potem ciało.
Nachylił się nad umywalką i namydlił ręce. Przez małe okienko po prawej stronie wpadało trochę słabego, wodnistego światła. Za oknem Charlie widział wierzchołki drzew i szare, przemykające chmury. Może po południu pogoda się poprawi.
W westybulu „Żelaznego Imbryczka”, wyłożonym czerwonym dywanem, stał automat z papierosami. Charlie nie palił od jedenastu lat, ale teraz kusiło go, żeby kupić paczkę. Tak musiało się objawiać napięcie wywołane stałą obecnością Martina. Nie przywykł do codziennego okazywania uczuć. Właśnie dlatego rzadko zostawał na dłużej w domu. Bał się, że jego miłość zacznie się przecierać jak zużyta tkanina.
Zapinał płaszcz, kiedy zjawiła się pani Foss. Stała z założonymi rękami i obserwowała go przez szkła okularów.
– Mam nadzieję, że jeszcze tu pana zobaczymy – powiedziała. – Obiecuję, że następnym razem lepiej się postaramy.
– Dziękuję. Cielęcina była nie najgorsza.
Pani Foss otworzyła mu drzwi, oszklone i wzmocnione drucianą siatką.
– Mam nadzieję, że wyperswadowałam panu wizytę w „Le Reposoir”.
Charlie zrobił enigmatyczną minę.
– To byłoby nierozsądne. Zwłaszcza z tym pańskim synem.
Charlie popatrzył na nią.
– Nie bardzo panią rozumiem.
– Skoro pan tam nie pójdzie, nie muszę panu tłumaczyć.
Poprawiła mu krawat z nieświadomą fachowością kobiety, która była mężatką przez czterdzieści lat i wychowała trzech synów.
Charlie nie wiedział, co odpowiedzieć. Odwrócił się i wyjrzał na dwór, gdzie na asfaltowym, pełnym kałuż parkingu stał jego jasnożółty oldsmobil. Nowy samochód co dwa lata to była jedyna premia, jaką otrzymywał od wydawców; zresztą nie tyle premia, ile prosta konieczność, ponieważ przeciętnie przejeżdżał 55 000 mil w ciągu roku, a po osiemnastu miesiącach takiej eksploatacji prawie każdy samochód zaczyna się sypać.
Zobaczył Martina, który stał po drugiej stronie samochodu, osłaniając głowę gazetą przed ostatnimi, rzadkimi kroplami deszczu. Charlie zmarszczył brwi. Martin wymachiwał ręką w taki sposób, jak gdyby z kimś rozmawiał. A jednak z miejsca, gdzie stał Charlie, nikogo nie było widać.
Przez chwilę przyglądał się Martinowi, potem odwrócił się do pani Foss i podał jej rękę. Znowu te kłujące brylantowe pierścionki.
– Dziękuję za gościnność. Na pewno jeszcze tu zajrzę, jeśli będę w okolicy.
– Niech pan zapamięta, co panu mówiłam – dodała pani Foss. – Nikt nie udziela takiej rady bez powodu.
– No, chyba nie – zgodził się Charlie.
Przeszedł przez parking, spoglądając na niebo, które stopniowo się oczyściło. Nie zawołał Martina, ale kiedy podszedł bliżej, Martin nagle ściągnął gazetę z głowy, odwrócił się i wybiegł przed maskę samochodu, zadając ciosy urojoną szpadą, jak gdyby zmienił się w d’Artagnana. Teraz zachowuje się jak typowy piętnastolatek, pomyślał Charlie. Ale dlaczego urządza takie przedstawienie? Co on próbuje mi pokazać? A przede wszystkim, co próbuje przede mną ukryć?
– Gotów do drogi? – zapytał. Szybko rozejrzał się po parkingu, ale nikogo nie było w zasięgu wzroku. Tylko zmierzwiona trawa w ogrodzie i nieruchome drzewa, ociekające wodą. Tylko niebo odbite w kałużach, niczym odblask innego świata.
– Myślisz, że mógłbym się nauczyć szermierki? – rzucił pytanie Martin, parując i ripostując pchnięcia urojonych muszkieterów.
– Pewnie tak – odparł Charlie. – Chodź, mamy tylko trzy albo cztery mile do Allen’s Corners.
Otworzył drzwi samochodu i wsunął się za kierownicę. Na przedniej szybie drżały przejrzyste krople deszczu. Martin wsiadł z drugiej strony i zapiął pas.
– W szkole są lekcje szermierki. Chodzi na nie Danny DeMarto. Są fantastyczne.
Charlie włączył silnik oldsmobila i powoli wycofał się z parkingu.
– Może powinieneś poprosić matkę.
– To kosztuje tylko dwadzieścia pięć dolarów za lekcję.
– W takim razie na pewno powinieneś poprosić matkę. Poza tym… dlaczego chcesz się uczyć szermierki? Lepiej naucz się grać na giełdzie.
– Sam nie wiem. Mógłbym dostać pracę w filmie, gdybym potrafił się fechtować.
– W filmie? Czyżbym siedział obok ostatniego wcielenia Errola Flynna?
– Myślałem, żeby zostać kaskaderem albo kimś podobnym – całkiem poważnie oświadczył Martin.
– To trochę zbzikowany pomysł – zaryzykował Charlie.
– No, na pewno nie zostanę restauracyjnym inspektorem – stwierdził Martin. W jego głosie nie było pogardy, ale właśnie dlatego ta uwaga zabolała jeszcze mocniej. Zwyczajny, prosty fakt.
Charlie wyjechał z parkingu i skręcił w prawo na drogę do Allen’s Corners. Przez dwie czy trzy minuty jechali w milczeniu. Po obu stronach drogi wznosił się las dymiący mgłą niczym hałdy popiołów po masowej kremacji.
Wreszcie Charlie zapytał niedbałym tonem:
– Z kim rozmawiałeś przed chwilą?
Martin wydawał się zmieszany.
– O co ci chodzi? Z nikim nie rozmawiałem.
– Na parkingu. Widziałem cię. Wymachiwałeś rękami, jakbyś z kimś rozmawiał. Daj spokój, Martinie, przecież wiem, jak wygląda rozmowa.
Martin odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno.
– Wcale cię nie sprawdzam ani nic z tych rzeczy – ciągnął Charlie. – Po prostu próbuję się tobą opiekować. Przyznam również, że jestem ciekawy, z kim mogłeś rozmawiać w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
– Śpiewałem – wyjaśnił Martin. – No wiesz, udawałem, że gram na gitarze. – Szarpnął struny niewidzialnego fendera.
Charlie zerknął na własne odbicie we wstecznym lusterku. Chciał powiedzieć Martinowi, że jego obecne ruchy gitarzysty wcale nie przypominają gestów wykonywanych na parkingu. Tamte były urywane, zamaszyste, deklamatorskie, jak gdyby chłopiec coś wyjaśniał albo czegoś żądał. Z pewnością nie przypominały urojonych akordów.
Martin sięgnął do przodu i włączył magnetofon. Zgiełkliwa rockowa muzyka natychmiast wypełniła wnętrze samochodu. Chłopiec zaczął podśpiewywać do taktu, czu-czu-czu, tak jak wtedy, kiedy był mały i naśladował warkot plastikowej ciężarówki, mozolnie wjeżdżającej na skrzynię z zabawkami. Proponując Martinowi tę podróż, Charlie nie zdawał sobie sprawy, że chłopak będzie potrzebował w samochodzie jakiejś rozrywki. Charlie zawsze prowadził w ciszy. Lubił słyszeć Amerykę przesuwającą się za szybami auta mila za milą. To również była część kary.
– Tom Petty i „The Heartbreakers” – oznajmił Martin, uderzając w struny urojonej gitary.
– Dziwne, że o nim nie słyszałem – zgryźliwie rzucił Charlie, a potem pomyślał: Dlaczego ciągle gderam? Nic dziwnego, że syn uważa mnie za zgreda.
Chłopak nie odpowiedział. Samochód płynął przez złocistą mgiełkę. Charlie czuł się coraz bardziej nieswojo, jak gdyby razem z Martinem przenieśli się w dziewiąty wymiar, niczym podróżni w Strefie mroku.
Zerknął ukradkiem na syna. Najnormalniejszy nastolatek pod słońcem. Czasami bywał agresywny i złośliwy, ale to normalne u nastolatków. Przynajmniej nie malował się i nie nosił kolczyków. Był zwyczajnym, chudym chłopakiem z krótkimi włosami i bladą twarzą, w obcisłych lewisach, obszernej kraciastej kurtce i kolorowych trampkach.
Może Charlie był za bardzo podejrzliwy, ponieważ tak mu zależało na nawiązaniu kontaktu z synem. Może Martin mówił prawdę, może widział tylko krzak w ogrodzie. Ale dlaczego powiedział: „Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato?”. Nie mówiłby tego o krzaku. I przecież rozmawiał z kimś na parkingu, Charlie był tego pewien, chociaż parking wydawał się pusty.
Może mówił do siebie. Albo do kogoś, kto był tak mały, że schował się za samochodem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Paul Revere (1735–1818) – amerykański złotnik i grawer, patriota okresu Rewolucji.
2. Mack Sennet (1880–1960) – amerykański reżyser i producent filmowy pochodzenia kanadyjskiego.
Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta, apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopują walkirie.
– No więc – zagadnął Charlie z twarzą do połowy ukrytą w cieniu – jak myślisz, czy to zwierzę od dawna nie żyje?
Martin spojrzał na stół.
– Nic nie widać pod tą papką.
– Ta papka, jak ją nazwałeś, to sos żurawinowy – poprawił go Charlie.
– Właśnie że papka – upierał się Martin. – Sam zobacz, jaka papkowata.
Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wąchał sos, żeby sprawdzić, z czego jest zrobiony. Próbował również ustalić, czy polany nim sznycel cielęcy został rozmrożony na tyle niedawno, by można było usprawiedliwić zuchwały dopisek w karcie: „Świeże mięso własnego uboju”.
Nie podnosząc głowy, powiedział:
– To jest mieszanka konserwowych pomidorów, niedogotowanej cebuli i przyprawy ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna funkcja sosu polega na ukrywaniu tego, że polany nim sznycel cierpi na uwiąd starczy.
– Masz zamiar to napisać? – zapytał Martin.
W jego głosie Charlie usłyszał wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy.
– Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze może się pożywić zgłodniały komiwojażer, który w jesienne deszczowe popołudnie przemierza dolinę Housatonic? – Wziął widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał: – Chyba napiszę po prostu: „Sos żurawinowy był niezbyt żurawinowy”.
– To się nazywa wykręcać kota ogonem – stwierdził Martin. Z rozbawieniem obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uważnie ogląda z obu stron, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka.
– Czasami trzeba być wyrozumiałym – oświadczył Charlie. – To prawda, że sznycel jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego. Poza tym jadałem już bardziej nieapetyczne dania. W hotelu „Imperial” w Filadelfii kiedyś podano mi befsztyk tatarski, w którym znalazłem krowią wargę z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, że to jest befsztyk tatarski po napoleońsku. Powiedziałem, że raczej po fryzjersku.
Na twarzy Martina pojawił się ten dziwaczny łobuzerski uśmieszek piętnastolatka, który udaje, że z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych anegdotek czterdziestoletniego ojca. Chłopak zaczął grzebać widelcem w swoim gulaszu z kluskami.
– Nie odebrałem ci apetytu? – zapytał Charlie.
Martin potrząsnął głową.
– Ale chyba odebrałeś tym paniom.
Wskazał na dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sąsiednim stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, których szkła połyskiwały niczym monety.
Charlie obrócił się na krześle i uśmiechnął się do matron dobrotliwie jak ksiądz. Zawstydzone sąsiadki zajęły się swoją smażoną rybą.
– Tutaj jest dobre jedzenie – oznajmił Charlie. – Wszystkie jarzyny uprawiają sami, podają świeże bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczą czyjś lunch na podłogę, zwykle wyrzucają go do śmieci. Opowiadałem ci, jak kiedyś w „Royalty Inn” w Seattle kelner upuścił sałatkę z homara w służbowej windzie? Tak… i zgarnął ją między dwie karty win, i podał na zjeździe legionistów. Nic dziwnego, że legioniści wynaleźli gorączkę legionową.
– Owszem, chyba mi opowiadałeś – odparł Martin i powoli zaczął jeść.
Spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza, którą mąciło jedynie szczękanie noży i widelców.
– To miejsce ma wdzięk – dodał Charlie. – W naszych czasach wdzięk jest rzadkim towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie ważny jak jedzenie. Czasami nawet ważniejszy. Jeśli zabierasz dziewczynę na obiad, żeby ją potem przelecieć, to co cię obchodzi, że cebula w sosie żurawinowym jest niedogotowana?
Martin doskonale wiedział, że Charlie próbuje z nim rozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Kiedy jednak tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne sylwetki na tle szarego październikowego nieba, widać było, że są sobie obcy. Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych obszarów, zbyt wiele pytań, których ojciec zwykle nie musi zadawać synowi.
– Jak twój gulasz? – zainteresował się Charlie. – Nie wiedziałem, że lubisz gulasz.
– Nie lubię – odparł Martin. – Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wygląda, jak gdyby zdechła ze starości.
– Nie wyśmiewaj się ze starości – ostrzegł Charlie. – Starość zasługuje na szacunek.
– W takim razie twój sznycel jest najbardziej szacownym kawałkiem mięsa, jaki widziałem w życiu.
Charlie kroił cielęcinę z profesjonalną dokładnością.
– Nie jest najgorszy, uwzględniając cenę netto, miejsce i porę roku.
– Zawsze tak mówisz. Słyszę to, odkąd skończyłem pięć lat. Powiedziałeś tak o pierwszej rękawicy baseballowej, którą mi kupiłeś.
Charlie odłożył widelec.
– Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, że większość ludzi nie jest specjalnie wybredna.
– Ty zjadłbyś wszystko, prawda? – powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy używając takiego tonu wobec ojca.
Charlie popatrzył z troską na syna.
– To mój zawód – powiedział wreszcie, jakby to wszystko wyjaśniało.
Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia, a jednak nie potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjaśnić synowi, że żałuje każdej minuty, którą spędził z dala od niego, skoro nie przeszkadzało mu w tym nic oprócz własnych wypaczonych ambicji?
Nosił z sobą plastikowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a każda była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyżowej. Oto Martin w wieku trzech lat bawiący się na podwórku jaskrawoczerwonym wozem strażackim, z oczami przymrużonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole podstawowej, ubrany jak Paul Revere¹, bez uśmiechu, z niepewną miną. Zdjęcie zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery miesiące. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej drużyny baseballowej w międzyszkolnych rozgrywkach, z ręką podniesioną triumfalnie przez jakiegoś ryżego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał.
Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki, Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany gość na niezliczonych zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjaśnić Martinowi, że musiał to robić i co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasującym za każdą ścianą; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem na szyby wentylacyjne i mokre ulice, po których płynęły jak krew tylne światła przejeżdżających samochodów. Każdy posiłek zjadany samotnie. Takie życie przypominało pokutę.
Obserwując twarz ojca, Martin powiedział:
– Zdaje się, że burza tędy przejdzie.
– Tak – mruknął Charlie. – Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, że burze są wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur, żeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzą się i wpadają w złość, potrząsają łańcuchami, zgrzytają zębami – to powoduje burze.
Martin odłożył widelec.
– Tato? Zamówisz mi jeszcze jeden seven up?
– Wiesz – powiedział Charlie – możesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie musisz, ale jeśli chcesz, to proszę bardzo.
Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę.
– Proszę podać jeszcze jeden seven up bez wiśni i jeszcze jeden kieliszek chardonnay.
– Pan tu nie jest na wakacjach – powiedziała kelnerka.
To nie było pytanie. Kelnerka miała na sobie błękitną satynową sukienkę, która przylegała ściśle jak elastyczny bandaż do jej bioder i pośladków, podkreślając wszystkie mankamenty figury. Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało jej wygląd megiery. Jej włosy barwy żółtka sterczały sztywno na wszystkie strony.
– Jesteśmy tu przejazdem – oświadczył Charlie, mrugając do Martina. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Charlie z uśmiechem wskazał na okno. – Opowiadałem właśnie synowi o tych indiańskich demonach przykutych łańcuchami do chmur.
Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy.
– Słucham?
– To taka legenda. – Martin pospieszył ojcu na pomoc.
– Pan nie żartuje – rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. – Okropnie panu nie smakuje ta cielęcina, co?
– Nie jest najgorsza – odparł Charlie, nie patrząc na kelnerkę. Nie wolno mu było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej tożsamości groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uważali, że jeśli inspektor się ujawni, może otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, może przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większość swoich alimentów z łapówek, ale żył w nieustannym strachu, dopóki nie został przyłapany i wyrzucony z pracy.
Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego:
– Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeśli pan nie ma ochoty. Nikt panu nie każe tego zjeść. Załatwię, żeby pan zapłacił tylko za gulasz.
– Nie trzeba – odparł Charlie. – Sznycel jest całkiem smaczny.
– Jeśli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinką. – Kelnerka oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem kapryśnego klienta.
– Jest smaczny – powtórzył Charlie. Przecież nie mógł jej wyjaśnić, że musi zjeść wszystko, wepchnąć w siebie całą porcję, ponieważ to należy do jego zawodowych obowiązków. Powinien również zamówić deser, kawę i sery i odwiedzić toaletę, żeby sprawdzić czystość ręczników.
– Ano, wzięłam pana za smakosza – powiedziała kelnerka. Nagryzmoliła „7-up + char” i wsadziła bloczek do kieszeni.
– Za smakosza? – zdziwił się Charlie. Podniósł lekko głowę.
W ostatnich promieniach słońca jego twarz zdradzała wiek, ale nic więcej. Okrągła twarz mężczyzny po czterdziestce, którą – niczym pęknięcia na miśnieńskiej porcelanie – uszlachetniały zmarszczki wokół oczu, przydające mu kultury i doświadczenia. Włosy miał krótko obcięte i starannie zaczesane, jak gdyby ciągle wierzył w ideały z 1959 roku. Nieduże dłonie zdobiła samotna złota obrączka. Nosił szarą sportową marynarkę w cętki i zwykle szare spodnie. Jedynym elementem wyróżniającym się w jego wyglądzie był zegarek – złoty osiemnastokaratowy Corum Romulus. Otrzymał go w bardzo smutnych okolicznościach i często o tym myślał.
Przez dwadzieścia jeden lat nikt nie odgadł, w jaki sposób Charlie zarabia na życie. Zazwyczaj ta anonimowość przynosiła mu satysfakcję, zaprawioną lekką goryczą; czasami jednak czuł się tak samotny i zagubiony, że aż ściskało go w gardle.
– Naturalnie ten lokal schodzi na psy, odkąd kierownictwo przejęła pani Foss – oświadczyła kelnerka takim tonem, jakby wszyscy doskonale wiedzieli, kim jest pani Foss i dlaczego jej działania są tak destrukcyjne. Zacisnęła usta. – Pani Foss i reszta Fossów.
– Ilu dokładnie jest tych Fossów? – zapytał Charlie.
Martin zasłonił ręką usta, by ukryć rozbawienie. Lubił, kiedy jego ojciec żartował sobie z ludzi.
– Ano, jest ich sześcioro, jeśli policzyć Ednę Foss Lawrence. Dawniej oczywiście było siedmioro, ale Ivy zaginęła dwa lata temu, tydzień przed Świętem Dziękczynienia.
Charlie kiwnął głową, udając, że pamięta zniknięcie Ivy Foss, jakby to było wczoraj.
– Wygląda na to, że gdzie Fossów sześć, tam nie ma co jeść – zażartował.
– Ta baba nie potrafi nawet odgrzać puszki fasoli – oświadczyła kelnerka. – Przyniosę panu rybę, zgoda? Powinnam pana ostrzec przed tą cielęciną.
Rozległ się ostry trzask i cała restauracja zamigotała jak w scenie z filmu Macka Senneta². Jedna z matron przycisnęła ręce do twarzy i krzyknęła: „Litości!”. Przez chwilę widać było tylko jaskrawozielony ślad błyskawicy odbity na siatkówce. Potem uderzył piorun. Od huku zadźwięczały talerze, zadzwoniły szklanki, zabrzęczały szyby w starych kolonialnych oknach.
– Chyba Bóg mi rozkazuje, żebym grzecznie zjadł mięso do końca – stwierdził Charlie.
– Mówiłeś, że to demony – przypomniał Martin.
– Nie wierzę w demony.
– A w Boga wierzysz?
Charlie zmrużonymi oczami przyjrzał się Martinowi. Deszcz zaczął bębnić w szyby.
– Czy to ci zrobi jakąś różnicę, jeśli powiem, że nie wierzę?
– Marjorie zawsze twierdziła, że trzeba w coś wierzyć.
– Dlaczego do mamy zwracasz się po imieniu, a do mnie nie?
– A dlaczego nigdy mi nie powiesz, że coś ci nie smakuje?
Charlie spojrzał na talerz. Potem po raz pierwszy od lat odłożył nóż i widelec, chociaż jeszcze nie wyskrobał talerza do czysta.
– Może trudno ci to zrozumieć, ale kiedy zaczniesz pracować, będziesz musiał wykonywać swoje obowiązki niezależnie od osobistych opinii.
– Nawet jeśli nie masz szacunku dla siebie?
Charlie milczał przez chwilę. Potem powiedział:
– Jeśli zależy ci na naszej przyjaźni, przestań cytować przy mnie matkę.
Martin się zarumienił. Podeszła kelnerka i postawiła na stole zamówione napoje.
– Oszczędził pan żołądkowi dodatkowych męczarni – zauważyła, zabierając talerz Charliego.
– Na deser weźmiemy szarlotkę – oznajmił Charlie.
– Czy panu życie niemiłe?! – zawołała kelnerka.
Deszcz zalewał parking i szeleścił w cisowym żywopłocie otaczającym restauracyjny ogród. Znowu oślepiająco błysnęło i kolejny grzmot wstrząsnął jadalnią. Charlie łyknął wina i pożałował, że nie jest zimniejsze i bardziej wytrawne. Martin patrzył w okno.
– Mogłeś zamieszkać u Harrisonów – odezwał się Charlie.
Martin zmarszczył brwi, jak gdyby zobaczył coś za oknem, ale nie wiedział, co to jest.
– Nie chciałem mieszkać z Harrisonami. Chciałem pojechać z tobą. Poza tym Gerry Harrison to taki obciachowiec.
– Nie wyrażaj się – upomniał go Charlie. Otarł usta serwetką. – I właściwie co to znaczy „obciachowiec”?
– Ktoś tam jest na dworze – powiedział Martin.
Charlie odwrócił się na krześle i wyjrzał do ogrodu. Zobaczył tylko pochyły trawnik, otoczony krzywo przyciętym żywopłotem. Pośrodku trawnika stał stary kamienny zegar słoneczny, przechylony ze starości, a jeszcze dalej garbiła się mokra, opleciona pnącym mchem, na wpół rozwalona szopa.
– Nikogo nie widzę – powiedział Charlie. – Zresztą, kto by tam stał na deszczu.
– Patrz… tam! – przerwał mu Martin i pokazał ręką.
Charlie wytężył wzrok. Pomimo deszczu zalewającego szyby przez chwilę zdawało mu się, że ktoś stoi na lewo od szopy, osłonięty welonem pnączy niczym oblubienica. Ktoś ciemny, pochylony, z niepokojąco bladą twarzą. Kimkolwiek był, mężczyzną czy kobietą, stał nieruchomo i wpatrywał się w okno restauracji, podczas gdy ulewa chłostała ogród tak zaciekle, że było to niemal śmieszne; zupełnie jak sztorm na planie filmowym, gdzie aktorów oblewa się co pewien czas wiadrami wody.
Błyskawica zajaśniała po raz trzeci, jeszcze silniej niż poprzednio. Na ułamek sekundy światło wybieliło wszystkie zacienione miejsca w ogrodzie. Ale ten, kto ukrywał się wśród cieni, zniknął. Pozostały tylko pnącza, zrujnowana szopa i krzaki przygięte pod nieubłaganą chłostą deszczu.
– Złudzenie optyczne – stwierdził Charlie.
Martin nie odpowiedział, tylko ciągle patrzył w okno.
– Duch? – podsunął Charlie.
– Nie wiem – odparł Martin. – Po prostu miałem jakieś niesamowite uczucie.
Kelnerka wróciła z dwiema porcjami szarlotki i dzbankiem wiejskiej śmietanki. Krzywiła się, przechodząc między stolikami. Za nią szła niska, otyła kobieta w obszernej błękitno-turkusowej sukni. Raziła groźnym autorytetem, toteż Charlie domyślił się od razu, że jest to słynna pani Foss, pod której kierownictwem „Żelazny Imbryczek” schodzi na psy.
Pani Foss nosiła okulary przypominające tylne reflektory plymoutha fury z 1958 roku. Wokół ust miała gęstą sieć zmarszczek.
– Halo, witam! – zawołała. – Zawsze miło widzieć nowych gości.
Charlie wstał niezręcznie i uścisnął jej dłoń, wiotką i miękką, ale kłującą od brylantów.
– Harriet mówiła mi, że nie smakowała panu cielęcina – oznajmiła pani Foss. Zmarszczki wokół jej ust pogłębiły się.
– Nie była najgorsza – odparł Charlie, starannie unikając wzroku Martina.
– Pan jej nie zjadł – oskarżyła go pani Foss. – Zwykle klienci wyskrobują talerz.
Protekcjonalny ton nie uszedł uwagi człowieka, który jadał i sypiał w ponad czterech tysiącach amerykańskich lokali.
– Przepraszam, jeśli dołożyłem pani zmywania – powiedział Charlie.
– Zmywanie nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o to, że pan nie zjadł swojego obiadu.
Charlie spuścił wzrok i zaczął się bawić łyżeczką.
– Widocznie nie byłem taki głodny, jak myślałem.
– Nigdzie w okręgu Litchfield nie znajdzie pan lepszej restauracji, gwarantuję panu – oświadczyła pani Foss.
Charlie miał wielką ochotę powiedzieć, że w takim razie niech Bóg zmiłuje się nad okręgiem Litchfield, ale kelnerka Harriet wtrąciła:
– „Le Reposoir”.
Pani Foss odwróciła się do Harriet, dziko błyskając oczami.
– Nie wymawiaj przy mnie tej nazwy! – warknęła, aż policzki jej się zatrzęsły. – Nawet szeptem!
– Domyślam się, że to konkurencyjna restauracja? – podsunął Charlie, żeby osłonić Harriet przed straszliwym gniewem pani Foss.
Błyskawica zajaśniała za oknem i na sekundę wszystko stało się białe.
– Ten lokal nie zasługuje nawet na miano mordowni, a co dopiero restauracji – prychnęła pani Foss.
– Przepraszam – powtórzył Charlie. – Osobiście nigdy o nim nie słyszałem.
– Dla własnego dobra niech pan trzyma się od niego z daleka – radziła pani Foss. – Ci wykolejeni Francuzi ze swoimi obrzydliwymi pomysłami – mówiła z akcentem, który wskazywał, że wychowała się setki mil na południe od okręgu Litchfield w stanie Connecticut. – Od kiedy otwarto ten lokal, dzieci z sąsiedztwa chodzą okrężną drogą przez Allen’s Corners. Zapewniam pana, że nikt z miejscowych nigdy nie pójdzie tam na obiad.
Charlie sięgnął do kieszeni swojej sportowej marynarki i wyjął zniszczony notes w skórzanej oprawie.
– Jak się nazywa ten lokal?
– „Le Reposoir” – podpowiedziała Harriet, przechylając się przez ramię pani Foss niczym papuga Długiego Johna Silvera. – „Le” jak Jerry Lee Lewis, „repo” jak reporter, „soir” jak…
– Harriet! Stolik szósty! – wrzasnęła pani Foss.
– Idę, idę – burknęła Harriet, podnosząc rękę w geście obrony.
– Muszę pana przeprosić za Harriet – zatrajkotała pani Foss. – Obiecałam jej matce, że dam Harriet posadę kelnerki. Nie nadawała się do niczego innego. – Pani Foss postukała się w czoło. – Niedorozwinięta to może przesada, ale geniuszem też nie jest.
Charlie kiwnął głową i schował notes do kieszeni marynarki.
– Różnie to bywa.
– Pan chyba nie zamierza odwiedzić tego lokalu? – zapytała pani Foss i wykonała gest w stronę jego marynarki.
– Czy jest jakiś powód, żeby tego nie robić?
– Mogę panu podać sto powodów. Od dawna znam tych ludzi. Kiedyś prowadziłam restaurację na Chartres Street w Nowym Orleanie; „Czerwona Fasola i Ryż Pauli Foss” – tak się nazywał ten lokal. Wtedy znałam takich ludzi. Sfrancuziali i bardzo wytworni. Nazywaliśmy ich celestynami. Nietowarzyscy, a właściwie tajemniczy. Tak, bardzo tajemniczy.
– On tu znowu jest, popatrz – odezwał się Martin.
Charlie początkowo nie zrozumiał, o co chodzi.
– Tam za oknem, patrz! – ponaglił go Martin.
Pani Foss zerknęła na ogród.
– O czym ten chłopiec mówi?
Martin wstał i na sztywnych nogach podszedł do szerokiego francuskiego okna. Matrony obejrzały się za nim. Chłopiec osłonił dłonią oczy i wpatrywał się w deszcz.
– Martin? – zapytał Charlie.
– Widziałem go – powiedział Martin, nie odwracając się. – Stał obok zegara słonecznego.
Pani Foss popatrzyła na Charliego, a potem podeszła do chłopaka i stanęła obok.
– Tam nikogo nie ma, skarbie. To mój prywatny ogród. Nikt tam nie wejdzie bez pozwolenia.
– Daj spokój, Martinie! – zawołał Charlie. – Chodź, szarlotka czeka.
Martin niechętnie odszedł od okna. Charlie pomyślał, że chłopiec wygląda blado. Pewnie jest zmęczony podróżą. Charlie tak się przyzwyczaił do spędzania całego dnia za kierownicą i za stołem, że zapomniał już, jak męczący jest taki tryb życia. Przed trzema dniami wyruszyli z Nowego Jorku na północny wschód autostradą Major Deegan. Przez ten czas przejechali grubo ponad siedemset mil i jedli w dziewięciu hotelach i restauracjach, od przegrzanej „Rodzinnej Chatki” w White Plains z lepkimi czerwonymi winylowymi siedzeniami do pretensjonalnej „Garkuchni” na przedmieściach Darien, utrzymanej w angielskim stylu, gdzie każde danie miało dickensowską nazwę: bułki pana Micawbera, stek Dombeya i kurczęta Copperfielda.
– Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato? – odezwał się Martin głosem zdławionym przez strach.
Charlie właśnie podnosił do ust pierwszy kęs szarlotki. Zawahał się z łyżką przy ustach. Nie słyszał takiego tonu, odkąd Martin był malutki.
– Co mówiłeś?
Martin szybko obejrzał się na okno.
– Nic. Już w porządku.
– Nie przejmuj się – uspokajał go Charlie. – Zjedz deser.
Martin powoli odsunął talerz.
– Nie jesteś głodny? – zapytał ojciec. – To dobre. Spróbuj. Chyba najlepsze, co tu mają.
Martin potrząsnął głową. Charlie przez chwilę przyglądał mu się z ojcowską troską, po czym zajął się szarlotką.
– Mam nadzieję, że nic nie złapałeś. – Przełknął i sięgnął po kieliszek wina. – Twojej matki nie będzie w domu jeszcze przez dziesięć dni, a ze mną nie możesz zostać, jeśli się rozchorujesz.
– Wszystko w porządku – oświadczył Martin z niespodziewaną gwałtownością. – Nie jestem chory, po prostu nie mam apetytu. Zrozum, tato, przez te trzy cholerne dni zjadałem trzy cholerne posiłki dziennie. W życiu tak się nie przejadłem.
Ojciec popatrzył na niego ze zdziwieniem. Martin miał wypieki na twarzy, jak gdyby nagle dostał gorączki.
– Kto cię nauczył takich wyrażeń? – zapytał Charlie cicho, ale z gniewem. – To matka tak cię podszkoliła? Cholerne to i cholerne tamto? Ja tylko zadałem ci uprzejme pytanie.
Martin spuścił oczy.
– Przepraszam.
Charlie pochylił się do przodu.
– Co w ciebie nagle wstąpiło? Słuchaj, nie żądam, żebyś się zachowywał jak archanioł Gabriel. Nigdy tego nie wymagałem. Ale byliśmy przyjaciółmi, ty i ja. Przynajmniej tak powinno być między ojcem a synem, prawda?
Martin nie podniósł głowy. Charlie z teatralną przesadą dokończył szarlotkę. Tak naprawdę uważał, że jest obrzydliwa. Kucharz dodał do niej chyba z pół słoika cynamonu, na skutek czego smakowała jak mahoniowe trociny. Zamierzał napisać w raporcie: „Ciasto świeże, dość apetyczne, ale zbyt mocno przyprawione”.
Deszcz bulgotał w żelaznych gardłach rynien. Francuskie okna były ciemne jak okulary ślepca.
– Wiesz co, ta sytuacja jest już dostatecznie trudna, więc nie powinniśmy jej pogarszać – zagadnął Charlie.
– Powiedziałem, że przepraszam.
Błyskawica na chwilę oświetliła ogród. Charlie ponownie odwrócił się do okna i doznał uczucia, jakby ktoś przejechał mu szczotką po kręgosłupie. Do szyby przywierała biała twarz, której oddech utworzył owalną plamę pary na szkle. Twarz zaglądała do restauracji. Malowała się na niej tęsknota zmieszana z lękiem.
To mogła być twarz dziecka. Sądząc po wzroście, nie był to nikt dorosły. Charliemu niepokojąco przypominał Gapcia z Królewny Śnieżki, z pustymi bladoniebieskimi oczami i rozdętą głową.
Charlie nigdy w życiu nie widział nic równie przerażającego jak to oblicze cierpiącego dziecka. Błyskawica zamigotała po raz ostatni i zgasła, ogród okrył się ciemnością i twarz znikła. Charlie siedział sztywno, z dłońmi płasko ułożonymi na stole, wpatrując się w okno. Martin podniósł głowę i spojrzał na niego.
– Tato? – zapytał. A potem ciszej: – Tato…?
Charlie nie odrywał wzroku od pociemniałej szyby.
– Co ty tam zobaczyłeś w ogrodzie? – zapytał.
– Nic – odparł Martin. – Mówiłem ci.
– Mówiłeś, że kogoś widziałeś – nalegał ojciec. – Powiedz mi, jak on wyglądał.
– Pomyliłem się i tyle. Chyba zobaczyłem krzak, sam nie wiem.
Charlie chciał już obsztorcować Martina, kiedy spostrzegł w oczach chłopca coś, co go powstrzymało. To nie był gniew. Ani pogarda. To była jakaś skryta, głęboka niechęć do dyskutowania o tym, co widział. Charlie odchylił się do tyłu i przez chwilę przyglądał się Martinowi. Potem podniósł rękę, żeby przywołać kelnerkę Harriet.
– Nie zamawiajcie kawy – poradziła Harriet, podchodząc do nich.
– Nie mam zamiaru. Proszę tylko ostatni kieliszek chardonnay i rachunek.
– Dopilnuję, żeby pani Foss nie dopisała do rachunku tej cielęciny.
– Proszę sobie nie robić kłopotu.
Harriet zabierała się już do odejścia, kiedy Charlie zatrzymał ją podniesioną ręką.
– Harriet, powiedz mi coś. Czy pani Foss ma dzieci?
Harriet pogardliwie parsknęła.
– Troje… ale wystarczą za trzy tysiące. Darren prowadzi rachunki. Lloyd zajmuje się zaopatrzeniem. I jest jeszcze Henry, ale o nim lepiej nie mówić, niech mi pan wierzy. Henry jest naprawdę niesamowity.
– Chodzi mi o małe dzieci.
Martin podniósł wzrok. Jego nagłe zainteresowanie nie uszło uwagi Charliego. Był pewien, że chłopiec widział tę postać w ogrodzie. Nie rozumiał, dlaczego nie chce się do tego przyznać.
– Małe dzieci – powtórzyła Harriet – nie. Pyta pan o kilkuletnie pędraki? Ona jest już na to za stara o dwieście lat.
Znajdująca się po drugiej stronie restauracji pani Foss wyłapała swoją anteną lekceważący ton głosu Harriet. Podniosła głowę i spojrzała na kelnerkę zwężonymi oczami.
– Harriet! – warknęła, a w tym jednym słowie zabrzmiało dziesięć biblijnych pogróżek.
Płacąc rachunek, Charlie poinformował Martina:
– Może ty nic nie widziałeś, ale ja widziałem.
Chłopak nie odpowiedział. Charlie odczekał chwilę, ale postanowił na razie go nie naciskać. Widocznie Martin miał jakiś powód, żeby nie mówić o tym, co widział. Może po prostu nie miał do niego zaufania. Trudno mu się dziwić, skoro Charlie nie spisywał się najlepiej w roli ojca.
– Gdzie będziemy nocować? – zapytał Martin.
– Według pierwotnego planu mieliśmy dojechać do Hartford i zatrzymać się w „Welcome Inn”.
– Ale teraz chcesz pojechać do tej francuskiej restauracji, o której mówiliście?
– Miałem taki pomysł – przyznał Charlie. – Zawsze lubiłem poznawać nowe miejsca. Poza tym wtedy będziemy mieli wolne popołudnie. Może pójdziemy do kina albo do kręgielni. Jak ojciec i syn, prawda?
– Chyba tak.
Charlie zdobył się na uśmiech.
– No to chodźmy. Zaczekasz na mnie w samochodzie. Muszę jeszcze umyć ręce, jak to mówią w wytwornym towarzystwie.
– Och, to znaczy, że musisz iść do WC.
Charlie poklepał syna po plecach.
– Właśnie, kolego.
Męska toaleta była słabo oświetlona. W rurach wyło, a pisuary wyglądały jak odratowane z wraku Lusitanii. Pokryte brązowymi plamami lustro nad umywalką zamieniało odbicie twarzy Charliego w portret pędzla średniowiecznego duńskiego malarza. Przyjrzał się sobie uważnie i pomyślał, że widać po nim przemęczenie. To nieprawda, że życie zaczyna się po czterdziestce. Wmawiają człowiekowi takie bzdury, żeby nie pomaszerował prosto do łazienki i nie poderżnął sobie gardła od ucha do ucha. W tym wieku człowiek zaczyna się już rozkładać. Najpierw obumierają marzenia, potem ciało.
Nachylił się nad umywalką i namydlił ręce. Przez małe okienko po prawej stronie wpadało trochę słabego, wodnistego światła. Za oknem Charlie widział wierzchołki drzew i szare, przemykające chmury. Może po południu pogoda się poprawi.
W westybulu „Żelaznego Imbryczka”, wyłożonym czerwonym dywanem, stał automat z papierosami. Charlie nie palił od jedenastu lat, ale teraz kusiło go, żeby kupić paczkę. Tak musiało się objawiać napięcie wywołane stałą obecnością Martina. Nie przywykł do codziennego okazywania uczuć. Właśnie dlatego rzadko zostawał na dłużej w domu. Bał się, że jego miłość zacznie się przecierać jak zużyta tkanina.
Zapinał płaszcz, kiedy zjawiła się pani Foss. Stała z założonymi rękami i obserwowała go przez szkła okularów.
– Mam nadzieję, że jeszcze tu pana zobaczymy – powiedziała. – Obiecuję, że następnym razem lepiej się postaramy.
– Dziękuję. Cielęcina była nie najgorsza.
Pani Foss otworzyła mu drzwi, oszklone i wzmocnione drucianą siatką.
– Mam nadzieję, że wyperswadowałam panu wizytę w „Le Reposoir”.
Charlie zrobił enigmatyczną minę.
– To byłoby nierozsądne. Zwłaszcza z tym pańskim synem.
Charlie popatrzył na nią.
– Nie bardzo panią rozumiem.
– Skoro pan tam nie pójdzie, nie muszę panu tłumaczyć.
Poprawiła mu krawat z nieświadomą fachowością kobiety, która była mężatką przez czterdzieści lat i wychowała trzech synów.
Charlie nie wiedział, co odpowiedzieć. Odwrócił się i wyjrzał na dwór, gdzie na asfaltowym, pełnym kałuż parkingu stał jego jasnożółty oldsmobil. Nowy samochód co dwa lata to była jedyna premia, jaką otrzymywał od wydawców; zresztą nie tyle premia, ile prosta konieczność, ponieważ przeciętnie przejeżdżał 55 000 mil w ciągu roku, a po osiemnastu miesiącach takiej eksploatacji prawie każdy samochód zaczyna się sypać.
Zobaczył Martina, który stał po drugiej stronie samochodu, osłaniając głowę gazetą przed ostatnimi, rzadkimi kroplami deszczu. Charlie zmarszczył brwi. Martin wymachiwał ręką w taki sposób, jak gdyby z kimś rozmawiał. A jednak z miejsca, gdzie stał Charlie, nikogo nie było widać.
Przez chwilę przyglądał się Martinowi, potem odwrócił się do pani Foss i podał jej rękę. Znowu te kłujące brylantowe pierścionki.
– Dziękuję za gościnność. Na pewno jeszcze tu zajrzę, jeśli będę w okolicy.
– Niech pan zapamięta, co panu mówiłam – dodała pani Foss. – Nikt nie udziela takiej rady bez powodu.
– No, chyba nie – zgodził się Charlie.
Przeszedł przez parking, spoglądając na niebo, które stopniowo się oczyściło. Nie zawołał Martina, ale kiedy podszedł bliżej, Martin nagle ściągnął gazetę z głowy, odwrócił się i wybiegł przed maskę samochodu, zadając ciosy urojoną szpadą, jak gdyby zmienił się w d’Artagnana. Teraz zachowuje się jak typowy piętnastolatek, pomyślał Charlie. Ale dlaczego urządza takie przedstawienie? Co on próbuje mi pokazać? A przede wszystkim, co próbuje przede mną ukryć?
– Gotów do drogi? – zapytał. Szybko rozejrzał się po parkingu, ale nikogo nie było w zasięgu wzroku. Tylko zmierzwiona trawa w ogrodzie i nieruchome drzewa, ociekające wodą. Tylko niebo odbite w kałużach, niczym odblask innego świata.
– Myślisz, że mógłbym się nauczyć szermierki? – rzucił pytanie Martin, parując i ripostując pchnięcia urojonych muszkieterów.
– Pewnie tak – odparł Charlie. – Chodź, mamy tylko trzy albo cztery mile do Allen’s Corners.
Otworzył drzwi samochodu i wsunął się za kierownicę. Na przedniej szybie drżały przejrzyste krople deszczu. Martin wsiadł z drugiej strony i zapiął pas.
– W szkole są lekcje szermierki. Chodzi na nie Danny DeMarto. Są fantastyczne.
Charlie włączył silnik oldsmobila i powoli wycofał się z parkingu.
– Może powinieneś poprosić matkę.
– To kosztuje tylko dwadzieścia pięć dolarów za lekcję.
– W takim razie na pewno powinieneś poprosić matkę. Poza tym… dlaczego chcesz się uczyć szermierki? Lepiej naucz się grać na giełdzie.
– Sam nie wiem. Mógłbym dostać pracę w filmie, gdybym potrafił się fechtować.
– W filmie? Czyżbym siedział obok ostatniego wcielenia Errola Flynna?
– Myślałem, żeby zostać kaskaderem albo kimś podobnym – całkiem poważnie oświadczył Martin.
– To trochę zbzikowany pomysł – zaryzykował Charlie.
– No, na pewno nie zostanę restauracyjnym inspektorem – stwierdził Martin. W jego głosie nie było pogardy, ale właśnie dlatego ta uwaga zabolała jeszcze mocniej. Zwyczajny, prosty fakt.
Charlie wyjechał z parkingu i skręcił w prawo na drogę do Allen’s Corners. Przez dwie czy trzy minuty jechali w milczeniu. Po obu stronach drogi wznosił się las dymiący mgłą niczym hałdy popiołów po masowej kremacji.
Wreszcie Charlie zapytał niedbałym tonem:
– Z kim rozmawiałeś przed chwilą?
Martin wydawał się zmieszany.
– O co ci chodzi? Z nikim nie rozmawiałem.
– Na parkingu. Widziałem cię. Wymachiwałeś rękami, jakbyś z kimś rozmawiał. Daj spokój, Martinie, przecież wiem, jak wygląda rozmowa.
Martin odwrócił się i zaczął wyglądać przez okno.
– Wcale cię nie sprawdzam ani nic z tych rzeczy – ciągnął Charlie. – Po prostu próbuję się tobą opiekować. Przyznam również, że jestem ciekawy, z kim mogłeś rozmawiać w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
– Śpiewałem – wyjaśnił Martin. – No wiesz, udawałem, że gram na gitarze. – Szarpnął struny niewidzialnego fendera.
Charlie zerknął na własne odbicie we wstecznym lusterku. Chciał powiedzieć Martinowi, że jego obecne ruchy gitarzysty wcale nie przypominają gestów wykonywanych na parkingu. Tamte były urywane, zamaszyste, deklamatorskie, jak gdyby chłopiec coś wyjaśniał albo czegoś żądał. Z pewnością nie przypominały urojonych akordów.
Martin sięgnął do przodu i włączył magnetofon. Zgiełkliwa rockowa muzyka natychmiast wypełniła wnętrze samochodu. Chłopiec zaczął podśpiewywać do taktu, czu-czu-czu, tak jak wtedy, kiedy był mały i naśladował warkot plastikowej ciężarówki, mozolnie wjeżdżającej na skrzynię z zabawkami. Proponując Martinowi tę podróż, Charlie nie zdawał sobie sprawy, że chłopak będzie potrzebował w samochodzie jakiejś rozrywki. Charlie zawsze prowadził w ciszy. Lubił słyszeć Amerykę przesuwającą się za szybami auta mila za milą. To również była część kary.
– Tom Petty i „The Heartbreakers” – oznajmił Martin, uderzając w struny urojonej gitary.
– Dziwne, że o nim nie słyszałem – zgryźliwie rzucił Charlie, a potem pomyślał: Dlaczego ciągle gderam? Nic dziwnego, że syn uważa mnie za zgreda.
Chłopak nie odpowiedział. Samochód płynął przez złocistą mgiełkę. Charlie czuł się coraz bardziej nieswojo, jak gdyby razem z Martinem przenieśli się w dziewiąty wymiar, niczym podróżni w Strefie mroku.
Zerknął ukradkiem na syna. Najnormalniejszy nastolatek pod słońcem. Czasami bywał agresywny i złośliwy, ale to normalne u nastolatków. Przynajmniej nie malował się i nie nosił kolczyków. Był zwyczajnym, chudym chłopakiem z krótkimi włosami i bladą twarzą, w obcisłych lewisach, obszernej kraciastej kurtce i kolorowych trampkach.
Może Charlie był za bardzo podejrzliwy, ponieważ tak mu zależało na nawiązaniu kontaktu z synem. Może Martin mówił prawdę, może widział tylko krzak w ogrodzie. Ale dlaczego powiedział: „Nie wpuścisz go tutaj, prawda, tato?”. Nie mówiłby tego o krzaku. I przecież rozmawiał z kimś na parkingu, Charlie był tego pewien, chociaż parking wydawał się pusty.
Może mówił do siebie. Albo do kogoś, kto był tak mały, że schował się za samochodem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Paul Revere (1735–1818) – amerykański złotnik i grawer, patriota okresu Rewolucji.
2. Mack Sennet (1880–1960) – amerykański reżyser i producent filmowy pochodzenia kanadyjskiego.
więcej..