- W empik go
Rywal diabła - ebook
Rywal diabła - ebook
Od kiedy Sonia Wodzińska dostaje listy, w których nadawca chwali się odkryciem jej tajemnic, jest cieniem samej siebie. Nie ma pojęcia, jak groźny to przeciwnik i czego od niej chce. Najgorsze, że musi stawić mu czoła całkiem sama…
Tymczasem świat Sobańskiego wydaje się wracać do normy. Jego związek z Doną rozkwita, a firma przynosi zyski. Kuba czuje się na tyle pewnie, że postanawia odpuścić zemstę na dawnej uczennicy. Nie jest jednak świadomy, że w mroku czai się rywal, który o Soni wie o wiele za dużo. A jej problemy to jego problemy…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-424-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zaczynał, nie przypuszczał, że jest zdolny delektować się ludzkim strachem. Na początku chciał tylko upewnić się, że to, co uroiło się w jego głowie, nie jest abstrakcyjną wizją. Wszak jego myśli z pozoru nie miały sensu. Opierał się na przeczuciu, spostrzegawczości i złudzeniu. Wierzył też w przypadek, i chyba dlatego ta wizja wydawała mu się taka realna, kusząc do podjęcia gry.
Grał przez całe życie, a gra zawsze była obarczona ryzykiem i wyróżniała się nieprzewidywalnością. Czasami odnosił wielkie zwycięstwa, nieraz ponosił druzgocące porażki, zdarzyły się też klęski, których skutki były nieodwracalne. Wiedział, że w grze nie ma znaczenia arena, sędziowie ani kibice – to otoczka, naprawdę liczyli się tylko gracze. Ją zdążył poznać. Ona umiała grać i byłaby zdolna do tego, o czym myślał.
Wiedział, co należy zrobić. Przeprowadził śledztwo. Zebrał silne poszlaki, przygotował się do ich weryfikacji, a gdy był gotowy, przez jego życie przeszedł tajfun. Musiał mierzyć się z jego efektami, strawić je i dopiero gdy to osiągnął, rozpoczął grę.
Najpierw wysłał list kontrolny. Chciał sprawdzić, co z tym zrobi. Gdyby jej sumienie było czyste, pewnie poszłaby na policję. Gdyby miała wspólnika, ściągnęłaby go. Tymczasem ona nie zrobiła nic. Przeszła nad listem do porządku dziennego. Teoretycznie mogła też zignorować przesyłkę i wyrzucić ją do kosza; przecież nie on jeden widział jej tatuaże. Obnosiła się z nimi, mogła pomyśleć, że ktoś pokusił się o idiotyczny żart. Przygotowując swój atak, symulował różne reakcje. Bierność przeciwnika też brał pod uwagę. Dlatego po dwóch tygodniach wysłał następny list. Jego treści nie mogła potraktować obojętnie. I rzeczywiście, następnej nocy wykonała polecenie, tym samym przyznając się do winy.
Sonia Wodzińska miała na sumieniu ludzkie życia, mnóstwo ludzkich żyć.
Wcześniej, przed wysłaniem pierwszego listu, uważnie się jej przyjrzał. Nie widział jej od dawna, ale niewiele się zmieniła. Wciąż była pijaczką, dodatkowo doskwierała jej samotność. Zawsze wychodziła sama i sama zawsze wracała. Czasami gdzieś nocowała, ale nigdy nie zapraszała nikogo do siebie. Obserwował ją przez trzy tygodnie poprzedzające rozpoczęcie gry. Wtedy jeszcze obstawiał, że może być niewinna. Trochę było mu jej żal. Drugi list starł głupie uczucie w pył.
Teraz rozkoszował się jej samotnością nie mniej niż strachem. Wyobrażał sobie, jak bardzo musi cierpieć, gdy nie ma nikogo, kto by ją pocieszył. Często myślał o cierpieniu jej ofiar, ich strachu, bezradności i gehennie bliskich. On również swoje wycierpiał, a to wzmagało nienawiść, jednocześnie go motywując.
Grał z seryjną morderczynią i miał nad nią kontrolę, ale wciąż nie wiedział, jak to wykorzystać. Gra musiała mieć swój cel. Przez krótki moment rozważał policję. Szybko odrzucił ten niedorzeczny wybór. Wystarczyło, że przeszedł nocą po ulicy, na której mieszkała, od razu dostawał spazmów, krztusił się, wspominał dobre, złe i najgorsze. To go naprawdę bolało… Nie, ona nie mogła skończyć na sali rozpraw. Raz już tam trafiła i się wymigała.
Nie sprawdzał, czy codziennie wykonuje jego polecenie, nie musiał. Sprzeciwiając mu się, Sonia Wodzińska ryzykowała wyrok dożywotniego więzienia. O wiele bardziej opłacało jej się przystąpić do gry. I tak była w defensywie, szukała mniejszego zła. To mu pasowało. Trwał w stanie przyjemnego marazmu, nakręcając się jej strachem, co robiło mu dobrze. Nigdy nie sądził, że potrafi aż tak mocno nienawidzić, tak bardzo życzyć komuś upadku.
Czasami przyczajał się niedaleko jej firmy, patrzył przez lornetkę, jak otumaniona zsiada z motocykla. Noce musiały być dla niej straszne. Nagle nie mogła wychodzić do miasta, nie mogła się upijać, nie mogła wyjeżdżać ani spać. Mogła tylko czekać na spotkanie z przeznaczeniem. To ją wyniszczało kawałek po kawałku, a jemu dawało siłę. Rozlewała się po jego wnętrzu jak lodowata wódka. Chciał gnębić Wodzińską jak najdłużej, ale potrafił też docenić przeciwnika, a Sonia, choć była przekleństwem, umiała być sprytna.
Przestój w grze pozwalał jej oswoić się z sytuacją, dawał też możliwość obmyślenia taktyki na kontrofensywę. Domyślał się, że kiedy jej nie widzi, ona próbuje rozszyfrować, kim jest nadawca listów. Miała środki, pewnie czuła się coraz bardziej zdesperowana, stawką było jej życie, a taki przeciwnik staje się nieobliczalny, podejmuje ryzyko zahaczające o głupotę i czasami wygrywa. Żeby wciąż kontrolować grę, należało przypomnieć Wodzińskiej, że układ sił nie uległ zmianie i w każdej chwili może spodziewać się ataku. Temu miał służyć trzeci list. Klejąc obrazki na kartkę, wreszcie zdecydował, co z nią zrobi.
***
Siedziała w swoim gabinecie z głową opartą o blat biurka. Choć miała mnóstwo pracy, bo wynajmujący nagle zaczęli hurtowo odchodzić, Sonia nie dawała rady. Każdego dnia w okolicach południa, gdy słońce nagrzewało szklane szyby biurowca, dopadało ją potworne znużenie. Wówczas liczył się tylko odpoczynek. Potrzebowała snu, takiego prawdziwego, nieograniczonego krótkimi ramami czasowymi. Z podłogi podniosła kolorowy jasiek, wsunęła sobie pod czoło i zamknęła oczy. Zawsze gdy próbowała zasnąć w tym miejscu, myślami wracała do wydarzeń, które ukradły jej sen i uświadomiły, jak bardzo była nieostrożna…
Zaczęło się od koperty. Leżała na wycieraczce przed drzwiami jej mieszkania. W środku była kartka z narysowanymi półksiężycami, takimi samymi jak jej tatuaże na przedramieniu. Przy jednym ktoś nakleił wycinek z gazety opisujący zabójstwo Damiana Marcinkowskiego. Zabiła go prawie cztery lata wcześniej w Zabierzowie i nie poniosła konsekwencji. Sonia była świetna w zaspokajaniu wewnętrznego mroku. Tak przynajmniej myślała.
Pierwszą reakcją na przesyłkę był paniczny strach.
Spięła się nie na żarty, odwołała pilne spotkanie, nie umiała wytrzymać sama ze sobą, wydawało jej się, że lada chwila specgrupa wparuje do mieszkania. W przypływie lęku napisała wiadomość Kubie Sobańskiemu. Zaproponowała negocjacje w sprawie zdjęcia polisy na życie, która zawierała opis wszystkich jego zbrodni i osobisty list do dawnego kochanka. Właśnie dzięki niej nie musiała się obawiać Kuby, który ciągle nie potrafił pogodzić się z jej wybrykiem sprzed siedmiu lat.
Kit z tym, że wykupił się u naczelnika więzienia i przetrwał swój wyrok bez skazy. Kit z tym, że po wyjściu na wolność podarowała mu pół biurowca! Sobański nie wybaczał błędów! Był też jedynym człowiekiem, który znał jej tajemnicę, a ona desperacko potrzebowała jego pomocy. Całą noc wierciła wzrokiem telefon, czekając, aż on odpisze.
Nie odpisał.
Wykończona zasnęła nad ranem. Obudziła się koło południa. Ciepły sobotni dzień wypłoszył strach. Sonia spojrzała na dziwny list z zupełnie innej perspektywy. Przecież radziła sobie z wieloma przeciwnościami i zawsze spadała na cztery łapy. Proszenie Kuby o pomoc było oznaką słabości. A on i tak milczał. Miał ją gdzieś.
Postanowiła zmierzyć się z wyzwaniem sama. Przez cały dzień porządkowała swoje rzeczy. Spakowała peruki, czeskie karty do telefonów, zapasowe smartfony, z których czatowała, szukając ofiar, i wszystko, co mogło się kojarzyć z jej morderczym nałogiem, do worka na śmieci. Zasypała cały ekwipunek kretem i wyrzuciła do przypadkowego śmietnika podczas wieczornej przejażdżki ścigaczem. Nie mogła mieć w mieszkaniu żadnych dowodów. Zostawiła tylko nigdy nieużywany pistolet gazowy i dwa lśniące noże typu karambit. Kupiła je z myślą o kolejnym dniu.
Na niedzielę miała wielkie plany. Chciała zabić Donę, dawną przyjaciółkę, obecnie dziewczynę Kuby. Wszystko sobie poukładała: sposób ataku, alibi i nocną wizytę u Sobańskiego. Miał zrozumieć, że albo będzie z Sonią, albo każda jego dziewczyna skończy martwa. Czuła wilgoć między nogami na samo wyobrażenie sytuacji, w której przychodzi do niego i oznajmia mu, co zrobiła z blond cizią. Niestety zrezygnowała w obawie, że ten, kto podłożył kopertę, może ją obserwować. Zwłaszcza po zmroku. Poszła się upić, w poniedziałek leczyła kaca, zasypując go kokainą i seks czatem. Faza pomogła, jej głowa oderwała się od rzeczywistości, w której… nic się nie działo.
We wtorek postanowiła skonfrontować się z Kubą. Jej morderczy ekskochanek wciąż milczał, głuchy na propozycję zdjęcia polisy, a Sonia nie mogła tego znieść. Stawiła się we Future o dziesiątej. Czekała przy recepcji. Bmw Sobańskiego wjechało na parking pół godziny później. Od razu poszła pod windę, gdzie jak zwykle zmierzyli się spojrzeniami. Wzrok Kuby zdradzał wściekłość z lekką domieszką zaciekawienia. Był na nią zły, tylko tym razem nie wiedziała czemu. Przecież nie zrobiła nic niewłaściwego. Gdyby odpisał od razu w piątek, wszystko by mu powiedziała. Wsiedli – ona pierwsza, on za nią. Niedawno przeniósł się na drugie piętro, więc czasu miała niewiele.
– To info z piątku… – zaczęła słodkim tonem, który miała opanowany do perfekcji.
Wciąż mogła powiedzieć mu prawdę, wyznać, że wpakowała się w kłopoty, a przecież jej kłopoty są jego kłopotami. Pomógłby, nie miałby wyjścia. Może faktycznie by to zrobiła, gdyby odezwał się choć jednym słowem, uśmiechnął do niej albo wykazał się jakąkolwiek reakcją, ale on patrzył tępo w lustro. Robił to, co obiecał po ich ostatniej wspólnej nocy. Traktował Sonię, jakby nie istniała.
– Wybacz, Kuba. Śniegowa jazda związana z tęsknotą, to się więcej nie powtórzy – powiedziała, kręcąc głową. – Polisa jest bezpieczna, ty też. Przynajmniej póki ja jestem bezpieczna. – Uśmiechnęła się do lustra.
Sobański dalej patrzył na siebie. Jego obojętność od dawna doprowadzała ją do szału! Kiedy winda stanęła, Sonia podciągnęła sukienkę, prezentując czarne pończochy i fragment pośladków. Tym razem wzrok Kuby powędrował w dół.
– Przynajmniej tym cię zaciekawiłam – powiedziała z niekrytą satysfakcją. – Odezwij się kiedyś. Mam dużo ciekawych tematów.
Sobański odwrócił się i wyszedł. Nawet na nią nie warknął, nie prychnął, nie kazał jej spierdalać. Mimo to Sonia poczuła się dobrze. Była zbyt przebiegła, żeby prosić go o pomoc, a jej ciało wciąż na niego działało. Sama rozwiąże problem, nie pierwszy raz.
Przez kolejne dni starała się funkcjonować normalnie. Owszem, bała się, ale znacznie mniej. Czas sprawił, że przesyłka zaczęła wydawać się lekko śmieszna. Przecież to żaden dowód, żadna poszlaka, co najwyżej żart jakiegoś debila – tak myślała, lecz zawsze nosiła przy sobie gazówkę i co najmniej jeden karambit. Zapisała się na kurs samoobrony, ograniczyła alko, jednocześnie zwiększając intensywność ćwiczeń. Chciała podkręcić formę do maksimum. Sporządziła też listę ludzi, którzy widzieli się z nią przed i po zabójstwie w Zabierzowie. Nie miała wątpliwości – zdradziła ją dziara. Ktoś wyczaił, kiedy zrobiła sobie półksiężyc, i dopasował datę do zbrodni.
Czas płynął, a Sonia dzieliła go na pracę, treningi, spotkania z ziomalką dla odstresu i śledztwo. Zaczynała odnosić wrażenie, że ten, kto podrzucił list, strzela na oślep i liczy, że to ona go odnajdzie albo z czymś się wyłoży. I wtedy dostała kolejną przesyłkę…
Tym razem bezczelnie wysłaną do firmy. Nadawca podpisał się jako Marcel Brzęczyszczykiewicz. Oczywiście nikt taki nie istniał, za to wnętrze koperty wykręciło jej flaki. Człowiek, który na nią dybał, nie strzelał na oślep. Przeciwnie, zebrał masę obciążających ją danych. Dołączył też swoje żądania. Nie napisał ich odręcznie ani nie wydrukował, tylko stworzył z wyrazów wyciętych z gazet i naklejonych na kartkę. Zagrał w starym stylu, prawie jak na filmach z zamierzchłej epoki.
Strach Soni zaczął narastać. Od tamtej pory każdy jej dzień wyglądał identycznie. Kładła się spać o piątej nad ranem. Wstawała o ósmej albo o dziewiątej, skrajnie wyczerpana. Kiedyś mogła kimać do południa, teraz musiała być obecna w firmie. Należało szukać kolejnych wynajmujących, kilka lokali wymagało remontu, co wiązało się ze ściąganiem różnych ekip. Pracę kończyła przed siedemnastą, prawie w ogóle nie mijała się z Kubą. Sobański swoje lokale miał pełne, nie musiał siedzieć w biurowcu. Sonia miała mętlik w głowie, traciła siły, była świadoma, że ktoś zepchnął ją do pozycji zaszczutego psa.
Po pracy nadal trenowała, ale to wychodziło jej słabo przez paskudne zmęczenie. Siedmiokilometrowy bieg zwykle kończyła otumaniona jak po kwasie. Ćwiczenia siłowe w ogóle nie miały racji bytu. Brak snu sprawił, że mięśnie kurczyły się i były zwiotczałe niczym wata, o dalszym kursie samoobrony mogła zapomnieć, nie starczało jej energii. Proces zmuszania się do jakiejkolwiek aktywności kończyła około dwudziestej trzydzieści. Potem brała prysznic, wcinała jedzenie, które przez ciągły stres smakowało jak tektura, i próbowała zasnąć.
Połowa maja, dwudziesta pierwsza. Mimo opuszczonych rolet godzina nierealna do kimy. Zwykle przewracała się z boku na bok, udając, że nie słyszy hałasów na osiedlu. Czasami fantazjowała, czasami się masturbowała, ale to ostatecznie bardziej ją męczyło, ewentualnie rozpalało, wciąż nie dając spać. Każdego dnia tęskniła za swoim mrokiem.
Brat gwałcący ją w koszmarach naprawdę nie byłby zły. Zawsze wzbudzał w niej agresję i chęć do działania. Tymczasem od zimowego tańca w Katowicach milczał, przez co Sonia czuła się osłabiona jak superbohaterka, której zabrano moce. Męczyła się tak codziennie do za kwadrans pierwsza. Potem dzwonił budzik i zaczynała się gehenna.
Nie mogła zignorować żądań. Dane, którymi dysponował człowiek, którego nazwała Listonoszem, były zbyt mocne, żeby policja je olała. Biorąc pod uwagę jej przeszłość, zaczęliby grzebać i pewnie coś by wygrzebali… Ryzyko było naprawdę duże. Dlatego zgodnie z wytycznymi każdej nocy o pierwszej otwierała okno w swojej sypialni.
Na początku kładła się na łóżku, ubrana w kurtkę i bieliznę termoaktywną, ale szybko zrozumiała, że popełnia błąd. Człowiek, który postanowił zmienić jej noce w bezsenną udrękę, właśnie na to liczy. Wejdzie oknem, wykorzysta jej zmęczenie i zaatakuje, zanim ona strzeli do niego z gazówki. Mógłby też wrzucić do pomieszczenia fiolkę z gazem łzawiącym, oślepiając ją. Jeśli miał lepsze dojścia, mógłby nawet użyć gazu usypiającego. Na pewno miał pomysł, skoro żądał otwarcia tego konkretnego okna.
Bestyjeczka doceniała jego spryt. Sama, gdyby chciała wejść do mieszkania niepostrzeżenie, też wybrałaby sypialnię. Za nią znajdował się nieduży ogródek należący tylko do Soni i patio z ławkami, będące częścią wspólną dla wszystkich mieszkańców. Naprzeciwko stał drugi blok, po lewej jeszcze jeden. Wszystkie łączyły się ścianami i podziemnym parkingiem. Ludzie opuszczali rolety na noc, bo nikt nie lubi sąsiadów gapiących się w okna. Patio od chodnika oddzielał płot zbudowany z niskich barierek. Bliskość lotniska i tory kolejowe tuż za parkingiem generowały regularne szumy. Wchodząc na patio w środku nocy, człowiek stawał się praktycznie niewidoczny i niesłyszalny.
Sonia przeniosła się do salonu. Zamykała drzwi od sypialni, przez co nie widziała okna, ale zyskiwała przestrzeń i czas na podjęcie działań. Nagły szturm Listonosza nie wchodził już w rachubę. Żeby spotkać się z nią twarzą w twarz, najpierw musiałby otworzyć drzwi prowadzące z sypialni do przedpokoju. Wówczas zdradziłaby go ruszająca się klamka. W dalszej części mieszkania to ona miała przewagę. Planowała zabójczy kontratak o nazwie „obrona konieczna”.
Pozbyła się karambitów. Zostawiła gazówkę, kupiła też japoński nóż do krojenia mięsa z kością – niezbędnik każdej maniaczki zdrowego żywienia, która nie gardzi mięsiwkiem, zero przypału. Widząc ruszającą się klamkę, zamierzała czmychnąć do kuchni. Potem należało słuchać kroków, szukać cienia, czekać, aż Listonosz się zbliży, i wziąć go z zaskoczenia. Spacyfikowałaby go spluwą, najlepiej przykładając lufę do karku, dowiedziałaby się, kim jest i czego chce, a następnie wbiłaby mu nóż w brzuch, ewentualnie przecięła tętnicę udową. Zrobiłaby tak, żeby wszystko wyglądało na atak maniaka, który wykorzystał otwarte okno i wparował do środka.
Sonia, młoda dama z przeszłością, uwielbiała chłód, dlatego nie zamykała okna. Czuła się bezpiecznie na spokojnym osiedlu. Miała też lekki sen. Obudził ją dźwięk skrzypiącej ościeżnicy. Widząc niebezpieczeństwo, rzuciła się do ucieczki. Kierunek kuchnia. Niestety ten szalony napastnik pobiegł za nią, sięgnęła więc po nóż i zaczęła się bronić. Tak skutecznie, że go zabiła… Była ofiarą, której należało współczuć.
W ten sposób przedstawiłaby wszystko policji. Ewentualnie wcześniej związałaby Listonosza i pojechała do jego mieszkania, upewnić się, że nie zostały w nim inne obciążające ją listy. Owszem, z Kubą byłoby to łatwiejsze – jedno mogłoby zostać w mieszkaniu, drugie pojechać sprawdzić dziuplę Listonosza, ale Sonia czuła, że poradzi sobie sama. Była przecież dużą dziewczynką, seryjną morderczynią…
Każdej nocy od pierwszej do piątej siedziała na kanapie z gazówką, nożem i telefonem. Odliczała czas, walcząc ze snem. Dopadały ją przeróżne kryzysy, wiedziała jednak, że nie może zasnąć. Musiała być gotowa. Bała się nie tylko Listonosza… Otwarte okno stanowiło zaproszenie dla wszelkiej maści oprychów. Niby osiedle należało do spokojnych, jednak nigdy nic nie wiadomo. Piła hektolitry kawy, czasami energetyki, zdarzało się, że jedno zapijała drugim. Biła się po twarzy, obmywała włosy lodowatą wodą, jarała fajkę za fajką, grała w gry na telefonie, czytała książki, ciągle szukała sposobów na niezaśnięcie. Często starała się analizować swoją sytuację i skupiać na śledztwie.
Druga wiadomość zmusiła ją do zagłębienia w znacznie szersze ramy czasowe. Autor osobliwych listów wiedział o niej bardzo dużo. W trakcie potwornych nocy wyselekcjonowała wreszcie kandydatów do roli Listonosza. Każdy coś o niej wiedział, każdy, przy dużym sprycie i wielkiej determinacji, mógł mieć szansę ją rozgryźć. Problem polegał na tym, że Sonia nie widziała ich od dawna. Ciągle nie wiedziała też, czemu mają służyć zagrywki Listonosza.
Czeka, aż zwariuję? Chce mnie zamęczyć? Będzie mnie szantażował? – te i wiele innych pytań cisnęło się na usta.
Każdego poranka o piątej budzik dzwonił ponownie, wtedy zamykała okno, a przetrwawszy kolejną noc, zasypiała od razu. Kilkugodzinny sen jej nie regenerował. W głowie kręciło się jak na kacu, przez panujący w mieszkaniu chłód miała zamulone zatoki, doszedł paskudny kaszel od przeginania z fajami, ciągle męczyła ją ta cholerna wiotkość mięśni. Jeździła do Future odbębnić robotę, która przestała sprawiać jej frajdę.
Dziś też nie miała na nią ochoty. Z głową na biurku i zamkniętymi oczami powoli odpływała. Sonia Wodzińska była zagubiona i zmęczona. Marzyła o sytuacji, w której Listonosz wreszcie do niej przyjdzie, ona zrobi swoje, a potem zacznie normalnie spać.
– Czego znowu?! – ryknęła, bo dzwoniący telefon sprowadził ją do zmęczonej rzeczywistości. – Halo? – odebrała zaspanym głosem. Oczy wciąż miała zamknięte.
– Szefowo, dotarła poczta. – Usłyszała radosny świergot Marty, laski pracującej w recepcji. – Przynieść?
– Od kogo? – spytała, nie podnosząc głowy z biurka.
– Biuro maklerskie B-Wining, Tauron, urząd miasta, jakiś spam związany z targami budowlanymi i chyba coś prywatnego, Marcel Brzęczyszczykiewicz.
– Co?! – Z emocji wyprostowała się na fotelu. – Przynoś!
– To znaczy ter…
– Tak, kurwa! Teraz! – wydarła się i skończyła rozmowę.
Nerwy sprawiły, że serce zaczęło walić dzikim rytmem. Mimo to w głowie wciąż jej się kręciło ze zmęczenia. Musiała się rozbudzić, a był na to tylko jeden skuteczny sposób. Sięgnęła po pudełko na soczewki. Usypała kreskę kokainy i wciągnęła. Śnieg zawsze ją pobudzał, natomiast zjazd był męczący, dlatego unikała swojej ulubionej używki w nocy.
Recepcjonistka zapukała do drzwi po dziesięciu minutach, akurat kiedy Sonia kończyła palić fajkę. Wpuściła ją, Marta zostawiła papiery, ukłoniła się i wyszła.
Znów w samotności drżącymi rękami odpakowała list od Brzęczyszczykiewicza. Facet przykleił wydrukowane litery z adresem i dopiskiem „do rąk własnych”. W środku znajdował się kolejny list. Inny niż poprzednie. Nie było półksiężyców ani danych. Zawierał przesłanie.
Słowo „grzeczna” wcięte z gazety, dalej zdjęcie pudla z różową kokardką i „już niedługo” posklejane literami z różnych gazet, w różnych czcionkach.
– Grzeczna suczka… – wymamrotała pod nosem.
Przed oczami przebiegła mordercza projekcja jej wszystkich osiągnięć. Sonia Wodzińska zabiła trzynaście osób i nie poniosła konsekwencji. Poczuła, jak wzbiera w niej złość. Żałosny dupek myślał, że może wykańczać ją dzień po dniu. A przecież była cholerną Bestyjeczką!
– Niedoczekanie, sukinsynu! – ryknęła na całe gardło. Zabrzmiała demonicznie. – Taki jesteś spryciarz? – Przedarła kartkę na pół. – Masz mnie za suczkę? – Wciąż rwała papier. – Jestem kimś więcej! Należę do tego miejsca i nie dasz rady mnie usunąć!
Targała list, czując wzbierającą złość. Miała dosyć męczarni, dosyć unoszenia się idiotycznym honorem i dosyć samotnej walki z problemem. Dwa tygodnie nocnej mordęgi to zdecydowanie za długo. Listonosz nie wiedział, jak ją podejść, niecierpliwił się, liczył, że wysyłając kolejny kretyński list, do czegoś ją sprowokuje.
– Ty naprawdę nie wiesz, z kim zadzierasz… – powiedziała do pustej przestrzeni biura, zaskakując samą siebie subtelnością swojego głosu. Brzmiała tak, bo jej ulżyło. Zniknęły opory, wreszcie wiedziała, co chce zrobić. – Ale z jednym masz rację, już niedługo…
Sięgnęła po telefon i wybrała numer Kuby. Bez względu na wszystko to był ich wspólny raj i razem musieli dbać o swoje bezpieczeństwo.1
Urlop, restart od codzienności, dziesięć dni z daleka od problemów, korków, marketów, biurowców i ludzi próbujących swą obecnością uprzykrzyć mi życie. Ostatni raz podobnej beztroski zaznałem… sam nie pamiętam kiedy. Chyba podczas studiów. Później robiłem karierę, leczyłem smutek po zabiciu Ady Remiszewskiej, poznałem damską kopię samego siebie i trafiłem przez nią do więziennego czyśćca. I choć po powrocie na wolność, w dużej mierze dzięki Soni, odzyskałem należną mi pozycję, to ani razu nie wpadłem na pomysł zorganizowania urlopu. Zrobiła to za mnie długonoga blondynka, której uroda jest równie fascynująca co charakter.
Dona Sabinowska odbywa staż w jednej z najlepszych kancelarii adwokackich w mieście i od kilku miesięcy jest moją dziewczyną. Ciągle próbuję ją odkrywać. Z różnym skutkiem. Jeszcze nie udało mi się zdobyć kodu do jej telefonu, nie wiem, o czym pisze ze swoim kuzynem, świeżakiem z wydziału kryminalnego, nic nie wiem o reszcie jej rodziny, nie mam pewności, kiedy jest szczera, a kiedy udaje, i co jeszcze przede mną ukrywa. Mimo to zachowuję spokój i cieszę się moją blond pięknością.
Dona wszystko robi na maksa. Pracuje na maksa, w związek angażuje się na maksa, podobnie rzecz ma się z zabawą, seksem, dopingowaniem ukochanej drużyny piłkarskiej i strzelaniem fochów, o czym dobitnie przekonałem się na własnej skórze. O ile pierwsze osiem dni urlopu było fantastyczne, o tyle ostatnie dwa wyszły absolutnie wkurwiająco.
– Możesz się wreszcie uśmiechnąć? – pytam, kładąc dłoń na jej udzie.
Sztruksowe spodenki odsłaniające więcej, niż powinny, kuszą przez cały lot powrotny. Podczas podróży w tę stronę Dona była do tego stopnia rozluźniona, że zaliczyliśmy numerek w toalecie rozmiarów połowy budki telefonicznej. Nie miałbym nic przeciwko powtórce, ale wydaje się równie prawdopodobna co sytuacja, w której stewardesy zaczynają robić striptiz.
– Niby czemu mam się uśmiechać? – odpowiada z niechęcią. Nawet nie musi odpychać mojej dłoni. Wściekłe spojrzenie jej oczu pali w skórę, więc dobrowolnie cofam rękę. – Może dlatego, że związałam się z kłamcą?
Każda próba nawiązania rozmowy kończy się tym samym. Dona przypomina mi, że złamałem dane słowo.
– Wyolbrzymiasz, przecież nie gadałem z nią od pięciu miesięcy… – tłumaczę się w ten sam sposób, co za każdym razem. – Dobrze wiesz, że teraz nie mam wyjścia. Wspólnie zarządzamy biurowcem.
Pięć miesięcy temu Dona zastrzegła, że jeśli między nami ma coś być, muszę definitywnie zerwać kontakt z Sonią. Bestyjeczka zna moje sekrety, ja znam jej. Po grudniowym zabójstwie, które w dziwny sposób zahibernowało demona Klary, uwalniając mnie od najmroczniejszej potrzeby, postanowiłem dać jej ostatnią szansę. Zażądałem zlikwidowania polisy na życie. Odmówiła, więc zerwałem z nią kontakt i zacząłem spotykać się z Doną.
Sonia nie wie, że potajemnie przejąłem obciążające mnie papiery i odmowa oznaczała dla niej wyrok śmierci. Prawie udało mi się go wykonać. Problem w tym, że Bestyjeczka zbudowana jest z fartu i w noc, w którą chciałem ją zabić, przysłała mi wiadomość, a to oznaczało powiązanie mnie z zabójstwem, odłożyłem więc swój plan na dalszy termin.
– Nie, Kuba. Macie po połowie biurowca każde, więc nie musicie nic razem załatwiać. A ja znam Wodzińską. – Wskazuje palcem bliznę na policzku, efekt chorej fazy Soni. W grudniu ugodziła Donę szkłem. Chciała ją oszpecić, tymczasem z blizną moja dziewczyna jest jeszcze bardziej intrygująca. – Ona coś knuje, a ty łykasz jej ściemy jak pelikan.
Po części ma rację. Wiem, że Sonia kombinuje, ale nasza rozmowa sprzed dwóch dni okazała się zbyt dosadna, żebym ją zignorował.
***
To był kolejny urlopowy dzień daleko od raju. Wczesnym rankiem zaliczyłem jogging, potem śniadanie z Doną, wspólną kąpiel w basenie, trochę powylegiwaliśmy się na plaży, skoczyliśmy na przejażdżkę boją holowaną i naładowani adrenaliną przeżyliśmy namiętny popołudniowy numerek. Kiedy blond piękność leżała zaspokojona, ja wyszedłem na balkon papierosem spuentować nasz seks. Nie nacieszyłem się dymem, ciszą i przypiekającym słońcem, bo zza szyby pokoju dobiegł dźwięk marimby.
– Houston, mamy problem. – Dona wyszła na balkon, trzymając mój telefon. – Potworzyca się aktywowała. – Na wyświetlaczu widniał napis „Sonia”. – Odrzucić czy dać jej się wydzwonić?
Poza strojeniem głupich min i jeszcze głupszymi próbami zalotów Sonia od dawna się ze mną nie kontaktowała. Wyjątek stanowiła wiadomość, która miesiąc temu ocaliła jej życie. Ciekawość, czemu nagle zachciało jej się negocjować likwidację polisy, zżerała mnie wtedy niczym rak. Mimo to gdy następnego dnia obudziłem się obok Dony ze świadomością, że czeka mnie sobota w towarzystwie tej ślicznotki zwieńczona spotkaniem biznesowym, postanowiłem wziąć Bestyjeczkę na przetrzymanie. Nie odpisałem, licząc, że jeśli ma problem, to sama do mnie przybiegnie. Albo chociaż zadzwoni.
Milczała cały weekend. Założyłem więc, że napisała do mnie z tęsknoty, przepicia albo przećpania, ale kiedy w poniedziałek nie pojawiła się w firmie, zacząłem się martwić. Byłem bliski, żeby odpisać, a nawet samemu zadzwonić. Walczyłem z pokusą cały dzień i całą noc. Postanowiłem poczekać jeszcze dobę i we wtorek trafiłem na Sonię we Future. Ulżyło mi.
Sonia przyznała, że wiadomość napisała na fazie. Fart znów ocalił jej zgrabne ciałko. Zirytowana brakiem mojej reakcji pokazała kawałek pupy i… tyle. Od tamtej pory minęliśmy się może ze trzy razy. Ostatnim, czego się spodziewałem, było połączenie przychodzące od niej.
– Daj mi komórkę. – Nie czekając, aż Dona spełni moją prośbę, wyrwałem jej aparat.
– Serio? – jęknęła, robiąc przy tym uroczo kwaśną minę, która w połączeniu z rozczochranymi włosami i czerwonym kostiumem kąpielowym była szalenie kusząca. Mimo to ciekawość zwyciężyła.
– Czego? – przywitałem się z udawaną niechęcią.
Ostatni raz otworzyłem do Soni usta w grudniu. Potem, gdy na siebie wpadaliśmy, starałem się nie okazywać cienia emocji, choć muszę przyznać, że te krótkie momenty w windzie pobudzały moje zmysły. Na balkonie hotelowego pokoju też poczułem przyspieszone bicie serca, odruchowo napiąłem mięśnie, jakby Sonia stała obok, a ja chciałbym przypomnieć jej, co straciła.
Poczułem suchość w gardle, czekając na odpowiedź.
– Okej, Sobański, wygrałeś ignorowaniem mnie. Mam dosyć naszych przepychanek, dziecinady i całej reszty tego gówna! – Sonia mówiła szybko i niewyraźnie. – Możemy się bawić w damsko-męskie gry, _no problemo_, ale klimat kina niemego mi nie odpowiada!
– No ja jebię – zareagowała Dona, widząc, że ściszam dźwięk guzikiem zewnętrznym, i weszła do pokoju, trzaskając drzwiami.
– O! Chyba blondi się nadąsała – kontynuowała Bestyjeczka. – Mniemam, że teraz jesteś sam?
Jej głos pobudzał nostalgię, przypomniał o liście, który napisała jako dodatek do polisy. Wyznała mi w nim obłąkańczą wręcz miłość. Ciągle go nie wyrzuciłem. Sonia wzbudza we mnie same skrajne emocje. Wcale nie chcę jej zabijać. Po prostu jej śmierć jest mi potrzebna do odzyskania pełnego spokoju.
– Czego? – powtórzyłem, maskując targające mną napięcie.
– Jak to czego?! Mówię ci przecież, że wygrałeś! Oddam ci polisę! Bestyjeczka ogłasza bezwarunkową kapitulację! – Jej słowa sprawiły, że przeciągnąłem szluga aż do pomarańczowego filtra. – Super, słyszę, że przepaliłeś newsa i jesteś zadowolony!
Wrócił jej cwaniacki ton. Sonia to mieszanka wielu sprzeczności. Wciąż ma w sobie dużo z zakochanej nastolatki, jednocześnie kontroluje morderczy nałóg, prowadzi biznes i zaskakuje dojrzałością. Jedyne, czego nigdy się nie nauczyła, to tłumienie uczuć, którymi mnie darzy. Nostalgia zakłuła w tyłek. Odpaliłem jeszcze jedną fajkę.
– Halo, Kuba! – krzyknęła, nie mogąc znieść mojego milczenia. – Polisa leży w depozycie u częstochowskiej notariuszki. Wystarczy po nią pojechać. Umawiamy się?
– Jestem na urlopie. – Nic więcej nie mogłem powiedzieć. Coraz bardziej się denerwowałem. Na moim ciele mimo upału pojawiła się gęsia skórka. Wiedziałem, gdzie Sonia ukryła polisę, nie kłamała, a więc naprawdę zależało jej na odzyskaniu ze mną kontaktu…
– Przecież, kurwa, wiem! Martusia mi mówiła, pan prezes poleciał odpocząć… – Prychnęła do słuchawki. – U mnie dla odmiany sajgon, co chwilę ktoś spierdala albo bankrutuje! Dryndnij zaraz po powrocie. Dobra? – zadała pytanie świetnie opanowanym, słodkim tonem.
– Dobra.
– Kuba… – zaciągnęła marudnie.
– No?
– Cieszę się, że to wreszcie się skończy. Postąpisz, jak uważasz, ale przynajmniej będziesz wiedział, że ja ci ufam.
– W taczu. – Przerwałem połączenie, dogasiłem fajkę i wróciłem do pokoju.
Dona stała przy szafce nocnej. W ręce trzymała szklankę z winem.
– Jeśli spytam, czego chciała, jest szansa, że powiesz mi prawdę? – zagaiła, gdy tylko wszedłem. – Nie ściszyłeś głośnika przypadkowo…
– Chce się spotkać. Ma jakąś sprawę związaną z Future. Szczegóły nie na telefon.
– I…?
– Załatwię to.
– Fantastycznie! – Podniosła ton do krzyku. Wcześniej słyszałem go tylko podczas meczów piłkarskich. – Dałam sobie pociąć mordę, żeby mieć ją raz na zawsze z głowy! – Napiła się wina. – Zadzwoń, proszę, do niej i odwołaj to, na co się umówiłeś.
– Nie mogę…
Naprawdę nie mogłem.
– No to się bujaj, kłamco! – Chlusnęła mi winem w twarz i wyszła, tak jak stała, na boso, w samym kostiumie.
Chwilę zajęło mi ochłonięcie, potem poszedłem jej szukać. Znalazłem ją nad brzegiem morza, daleko od hotelu. Była smutna. Usiadłem obok niej, ale mnie ignorowała, głucha na to, co mówię. Nie pozwalała się dotknąć, zachowywała się tak, jakbym nie istniał. Ciągle patrzyła w horyzont.
Kiedy słońce zaczęło zachodzić, wróciła do hotelu. Szedłem za nią jak cień, próbując zagadać. Dalej mnie ignorowała. Podobnie było podczas kolacji i w pokoju. Chciałem ją przytulić, wyrwała się. Potem, gdy się położyła, dotknąłem jej tyłka, w odpowiedzi sprzedała mi siarczysty policzek. Nie bolało, ale w oczach dziewczyny zobaczyłem przykrą niechęć. Zrozumiałem, że nic nie ugram, więc zgasiłem światło i położyłem się po swojej stronie łóżka.
Tamtego dnia poczułem się dokładnie tak, jak przez ostatnie miesiące musiała czuć się Sonia. Mając pewność, że Dona zasnęła, wziąłem butelkę wina i wyszedłem na balkon. Piłem, paliłem i zastanawiałem się, co spowodowało, że zabójcza drapieżnica nagle postanowiła pozbyć się jedynej rzeczy, która gwarantowała jej możliwość beztroskiego życia.2
– Jeśli Sonia kombinuje, przynajmniej dowiem się co – odpowiadam Donie, urywając wspomnienie tamtego dnia.
Dziś w samolocie blond piękność zachowuje się tak samo jak wczoraj. Ciągle się rzuca. W sumie lepsze to niż cholerne milczenie w dniu mojej rozmowy z Bestyjeczką.
– Pewnie umierasz z ciekawości – burczy. – Prawda jest taka, że gdybym przypadkiem nie zauważyła, kto dzwoni, odebrałbyś tajniacko i nie powiedziałbyś mi o tym. Zgadza się?
Trudno zaprzeczyć. Jeden głupi telefon rozwalił mój urlop. A przecież Sonia mogła zadzwonić rano, kiedy biegałem, wieczorem, kiedy Dona brała prysznic, albo jak schodziłem przed kolacją do baru na espresso i szluga. Miałem pecha i przez to odświeżam sobie sytuację o nazwie „konflikt w związku”.
– Donka… – Nachylam się nad nią. Jak zawsze pachnie zajebiście, wygląda zajebiście, smakuje pewnie też zajebiście. Ona cała jest zajebista. – Lubię, kiedy okazujesz zazdrość. – Próbuję pocałować ją w ucho, jednocześnie migając się od odpowiedzi, ale uderza skronią w mój nos.
– Soniaczka nigdy nie odpuści! Ja zrobiłam jej świństwo, okej, jednak wszystko było zgodne z naszymi zasadami! Potrafię też zrozumieć jej chorą ambicję, przez którą oszpeciła mi twarz! – Donie puszczają nerwy, drze się tak, że pozostali pasażerowie zaczynają zwracać na nas uwagę. – Ale ty, zgadzając się na spotkanie, stwarzasz jej okazję i jednocześnie wywołujesz problemy! Ona może wyjść ze skóry, ale wie, że nic nie zdziała, póki ty się na nic nie zgodzisz! – Uderza dłonią w plastikowe oparcie fotela. – Naprawdę, Kuba, jeśli łapie cię kryzys przed czterdziestką i musisz coś sobie udowodnić albo zwyczajnie masz mnie dość, powiedz wprost.
– Jaki znowu kryzys? – Rozkładam bezradnie ręce. – Przecież to nie ja zadzwoniłem. Uwierz mi, wolałbym załatwiać interesy z podstarzałym cwaniakiem, ewentualnie sześćdziesięcioletnią businesswoman niż z byłą kochanką – kłamię. – Ale nie mam na to wpływu, a Future jest moim głównym źródłem dochodu. Muszę go pilnować.
– Pewnie, bo nie stać cię na zatrudnienie pełnomocnika… – Jej prawniczy instynkt czasami mnie podnieca, a czasami wkurwia. – Ty po prostu ciągle na nią…
Rozmowę przerywa głos stewardesy dobiegający z głośników. Mamy zapiąć pasy, zaraz będziemy podchodzić do lądowania.
– Dona, nie ufam pełnomocnikom. Nikt nie dopilnuje twoich spraw lepiej niż ty sama, mam rację?
Nie odpowiada. Bezczelnie zamyka oczy i odwraca się w kierunku okna. W ten sposób pokazuje, że dalsza dyskusja nie ma sensu.
Na polskiej ziemi jest jeszcze gorzej. Foch Dony zdaje się rozwijać i znów skręcać w stronę milczenia. W ciszy przechodzimy odprawę, w ciszy czekamy na bagaże, a potem, gdy chcę po kilku godzinach detoksu spokojnie wypalić szluga, ona idzie gdzieś, zostawiając mnie pod wyjściem z terminala. Po chwili orientuję się, że zmierza na postój taksówek. Wywalam więc fajkę i ruszam za nią. Ledwie udaje mi się ją dogonić przed pierwszą taryfą.
– Aż tak ci odbija? Włączyła się opcja damulka? – zagaduję, chcąc wpłynąć na jej myślenie. – Ponoć jesteś lepsza od takich!
– Dopadło mnie rozczarowanie. – Omija taksówkę i idzie na parking. Chociaż tyle. – Serio myślałam, że ogarnąłeś współpracę z Soniaczkiem na poziomie bezkontaktowym. Miałam cię za mądrzejszego, a dajesz się podejść jak gówniarz. Odwieź mnie do domu. – Stawia walizkę przed moim bmw 640i, splata ręce na brzuchu i czeka.
– Dopóki nie dowiem się, o co jej chodzi, nie możesz mieć pewności, że mnie podeszła.
Otwiera usta, chce coś powiedzieć, ale ostatecznie macha ręką i rezygnuje.
W trakcie jazdy słuchamy muzyki. Mnie też przechodzi ochota na rozmowę. Zbyt długo męczę się z fochami Dony, co niebezpiecznie kojarzy się z czasem spędzanym z Julią. Królowa Piękności też lubiła obrażać się o bzdury. Urlop przypomina mi, że zbyt wiele dni we dwójkę wywołuje niepotrzebne konflikty, redukuje prywatność i stwarza problem z utrzymywaniem tajemnic.
Początek związku był o wiele spokojniejszy. Dona miała stanowić przyjemny wypełniacz czasu, a nie element dodatkowego wkurwu. Mimo to chcę się z nią widywać. Chcę degustować jej ciało, spędzać wolne popołudnia i wieczory, chodzić na mecze, do knajp, cieszyć się zwykłą odmianą życia. Chcę też pomagać jej w wygrywaniu rozpraw, a potem otworzyć dla niej kancelarię i ocierać się o życiową pasję, której przez Sonię nigdy nie będę mógł wykonywać.
Na przekór moim myślom, w trakcie pełzania po krakowskich ulicach, Dona stara się jeszcze bardziej mnie rozdrażnić. Skacze między stacjami radiowymi, zastępując klasycznego rocka boysbandami z lat dziewięćdziesiątych. Przyjemność porównywalna z wsadzaniem długopisu do cewki moczowej. Zażywam jej przez długie trzydzieści minut, aż w końcu docieram na ulicę Łazarza, gdzie w starej kamienicy blond piękność wynajmuje jednopokojowe mieszkanko. Zwykle parkuję na płatnym niestrzeżonym kilkadziesiąt metrów dalej. Dzisiaj zatrzymuję samochód na chodniku, świadom, że i tak nie zostanę zaproszony do środka.
Dona wysiada, ja również.
– Nie musisz mi pomagać – rzuca tonem zadufanej księżniczki. – Jak wiesz, radziłam sobie z o wiele gorszymi tematami niż taszczenie walizki po schodach.
Przypomina mi, że jest twardą sztuką. Gdy była nastolatką, uporała się ze śmiercią swojego dawnego faceta, narkokuriera zabitego przez mafijnych bossów. Dona ma traumę, i to też mnie w niej kręci.
– Zaczekaj… – Chwytam jej ramię, kiedy schyla się nad bagażnikiem.
– Co?
Patrzy na mnie. W jej oczach widać rezygnację. Nie chce dalszej kłótni. Wjechało znużenie podróżą, a dwa dni strojenia fochów kosztowały ją sporo energii. Jutro wraca do pracy, musi wypocząć i złapać formę. Krakowska rzeczywistość prawnicza zaowocuje chęcią przywrócenia wcześniejszego ładu. Musi mieć czystą głowę, jeśli chce osiągnąć sukces. Foch jej przejdzie, ale dodatkowa motywacja mająca przyspieszyć ten proces nie zaszkodzi.
– Pomyśl, co zrobiłabyś na moim miejscu. – Przyjmuję oschły ton i robię poważną minę, jakbym zamierzał oznajmić, że zdiagnozowano mi śmiertelną chorobę. – Sonia pieprzy o sprawie związanej z Future. Być może to pretekst, nie wiem. – Pocieram ręką jej ramię. – Wiem natomiast, że jeśli się z nią rozmówię, to wszystko wróci do normy. Lepiej tak, niż czekać, aż znów zacznie się narzucać, prawda?
Dona jest mądra, a ja wyłożyłem logiczne argumenty.
– Pomyślę, co zrobiłabym na twoim miejscu. – Cofa rękę, a ja wyjmuję jej walizkę.
– Mogę chociaż wnieść ci ją na górę?
– Nie ma opcji. Spróbuj, a zacznę piszczeć.
– Kiedy się widzimy?
– Czas pokaże. Dzięki za fajne wczasy, szkoda, że musiałeś zabrać telefon… – Idzie do klatki schodowej, a ja mogę tylko podziwiać, jak prowokująco porusza biodrami.
Kiedy pokaz dobiega końca, a Dona znika, wsiadam do auta i jadę na Salwator. Dziesięć dni urlopu poza fantastycznymi chwilami i chujową końcówką oznaczało również odstawienie. Dlatego gdy tylko wchodzę do swojego apartamentu, od razu wciągam kreskę. Ostatnio się nie ograniczam. Białą fazę serwuję sobie co najmniej trzy razy w tygodniu, choć staram się nie robić tego przy Donie. Zawsze kręci nosem na śnieg, sama nie chce spróbować. Kolejny minus związku z normalną dziewczyną. Kokaina szybko uderza do głowy, pojawia się uczucie zajebistości, przestaję myśleć o problemach.
Włączam laptopa i sprawdzam firmową pocztę. Na wyjeździe to jedno całkowicie sobie odpuściłem. Czytam kolejne maile i uczucie zajebistości jeszcze się powiększa. W mojej części Future wszystko działa, jak należy. Najdroższe, drugie piętro jest w całości wynajęte. Zawdzięczam to Ligudzińskiemu, mojemu koledze z aresztu, dawniej politykowi, obecnie cwanemu biznesmenowi. Przelewam mu odpowiednią kwotę za konsultacje w zakresie doradztwa finansowego. W ten sposób jak co miesiąc odwdzięczam się za przysługę.
Na czwartym piętrze też panuje spokój. Wynajmujący zapłacili czynsze, nikt nie zgłasza uwag, nikt nie chce się wyprowadzać, nie było awarii, nie potrzeba żadnych remontów. Luz totalny, nawet nie muszę jechać jutro do biura. Podobny ład panuje w moich lokalach na Azorach i w Rzeszowie, które kupiłem pod wynajem.
Płacę bieżące rachunki i z dumą oglądam stan konta. Urósł podczas mojego wyjazdu, choć na urlopie wcale sobie nie żałowałem. Wciągam drugą ścieżkę, odpalam fajkę i wracam myślami do Soni. Umieram z ciekawości, czemu zdecydowała się na radykalny ruch, jakim jest zlikwidowanie polisy. Chce obdarzyć mnie pełnym zaufaniem, w ten sposób akceptuje ryzyko. Godzi się z tym, że może stać się moim celem…
Jeszcze bardziej jestem ciekaw jej reakcji, gdy zorientuje się, że polisa nie istnieje. Zdaję sobie sprawę, że to, co wydarzy się u notariuszki, wiele zmieni. Sonia przeczyta samobójczy list, który napisałem w jej imieniu, dowie się, że chciałem ją zabić… Ale gdybym odmówił wycieczki do Częstochowy, nabrałaby podejrzeń, pojechałaby sama i też by się dowiedziała. Lepiej, żeby odkryła to przy mnie. Przestaję nad tym dumać i wysyłam jej eskę.
„Wróciłem. Jutro 9.00 BP Rondo. Ja prowadzę”.
Odpowiedź przychodzi niemal od razu.
„Super, zrestartujemy system naszej znajomości :)”.Polecamy również:
ONA ma na imię Alicja. Jest jedyną kobietą, której pożądam. Gdy byliśmy nastolatkami, potajemnie odwiedzałem jej pokój, śledziłem ją, poznawałem sekrety i próbowałem się do niej zbliżyć. Ona nigdy nie zwracała na mnie uwagi. Potem wyjechała, ale ja z niej nie zrezygnowałem. Zmieniłem wygląd, rozkochałem w sobie jej przyjaciółkę, nauczyłem się trudnej sztuki manipulowania ludzkimi uczuciami. Po sześciu latach Ona wróciła, a ja wreszcie jestem gotowy. Nie obchodzi mnie, że wkrótce ma wyjść za mąż. Nie obchodzi mnie, że jest zakazaną trucizną, a to, co zamierzam, wywoła chaos. Ona mnie pokocha, nawet jeśli nasz świat będzie musiał stanąć w płomieniach.