- W empik go
Rywale - ebook
Rywale - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 262 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wchodził mu w drogę – to już było jasne, jak dzień! Wchodził w drogę jemu, takiemu chwatowi – on, ten Felek, co wiecznie opieki jego potrzebował – śmiechu doprawdy warte!
I nie pierwszy raz to czynił. Tak samo podobno było z panną Stefanią, którą poznali obaj, jako druchnę, na weselu jednego z kolegów; tak samo z tą piękną córką właścicielki narożnego sklepiku, która, nie mogąc się na żadnego z nich zdecydować, wyszła za trzeciego najniespodzianiej; na to samo wreszcie zanosiło się i teraz, w zabiegach około tej ślicznej Frani, co miała oczy czarne, jak węgle, a jak gwiazdy błyszczące i migotliwe.
Znalazł się wprawdzie jeden z kolegów, który wziął w obronę Felka, potępianego powszechnie za tę rywalizacyę.
– Dużoby o tem mówić – odezwał się tajemniczo – który tu z nich któremu w drogę wchodzi!….
Zakrzyczano go jednak prawie jednogłośnie.
– Ale co jemu mierzyć się z Ludwikiem, co? – odpowiedziano. – Przecie to chłop, jak świeca, a Felek mizerny, blady, zmięty jakiś cały, jakby krowie z gardła wylazł! Co mu się mierzyć!
– Dajcie-no pokój! – ciągnął oponent. – Już tam Felek w robocie z każdym mierzyć się może… Mało to razy sam majster, choć Włoch rodowity, więc do wszelkiego kamienia sprawny, udaje się do niego po ostatnie słowo i powiada: "Powiedzno swoje, panie Żarecki"… Każdy radzi się go przy lada trudniejszej robocie, choćby już więcej nagrobków nastawiał, niż dni w roku… A ten nagrobek u ewangelików, a ten na żydowskim kirkofie , co?…
Argumenta wydały się dość mocne, więc milczenie długo panowało. Wreszcie jeden z obecnych, przełknąwszy spory haust piwa, odparł:
– E! gadanie!… Wiadomo, że co robota, to nie dziewczyna…
Mimo tej rywalizacji, która powtarzała się zawsze, przy każdej nowej znajomości niewieściej, widywano Felka z Ludwikiem ciągle razem i przyzwyczajono się uważać ich za serdecznych przyjaciół. Mieszkali wspólnie, na Dzikiej, w pobliżu "fabryki", która mieściła się pod Powązkami, a kiedy Ludwik zagrał się czasem w bilard z którym z kompanów, Feliks wysiadywał przy kuflu piwa lub szklance herbaty bezczynnie, aby tylko wraz z przyjacielem wracać do domu. Dzielili się przytem wszystkiem i kochali widocznie.
Wprawdzie ten i ów wyrażał zdziwienie, że taki zabijaka, jak Ludwik, mógł polubić tego potulnego Felka, ale bliżej w tę sprawę wtajemniczeni umieli i to wytłómaczyć.
– Ho, ho! – mówili. – Już tam Kostecki dobrze na tej przyjaźni z Felkiem wychodzi!…
A kiedy ktoś i tego jeszcze nie mógł zrozumieć, kolega ich obu, znany pod mianem "zezowatego kamieniarza", zawołał otwarcie:
– Ot, co tu długo gadać!… Doi chłopaka i tyle…
Doił go?… Bagatela!… Ale czy doił?…
Mogło być w tem posądzenia sporo słuszności. Felek bowiem nietylko zarabiał tyle, co inni, a mało na siebie wydawał, ale nadto odbierał często zapomogi od starej ciotki, która mając spory domek na Szmulowiźnie, a będąc bezdzietną, obiecywała nawet zapisać mu cały majątek. Tymczasem zaś, ilekroć odwiedził ją przy niedzieli lab święcie jakiem, nie puszczała go nigdy od siebie bez paru złotówek.
Stało się to zwyczajem, iż co niedzielę przychodził do niej na obiad i musiał za to wysłuchiwać jednych zawsze i tych samych utyskiwań na ciężkie czasy i na lokatorów, którzy nie płacą za komorne, a na hulanki mają, nicponie!… Ale poświęcenie to niewiele go kosztowało. Słuchał, myśląc o czem innem; najprzód tylko o swych kamieniach, figurach, nagrobkach; potem o owej pannie Stefanii z wesela kolegi; później o ślicznej Mani ze sklepiku; teraz nakoniec – ach! teraz! – o tej anielskiej Frani, z oczyma, jak węgle, jak gwiazdy…
A było o czem myśleć!
Dziewczyna, oprócz tych cudnych oczu, miała siedmnaście lat, smukłą kibić i twarz Madonny włoskiej. Może to niedobrze, grzech może – o! pewnie grzech śmiertelny! – ale w przysłanych przed rokiem z Italii świeżych wzorach nagrobkowych, od słynnego Patriziego z Werony, Felek dojrzał wśród kilku wizerunków kamiennej Madonny twarz taką samą. Tylko, jak zwykle w kamieniu, nie wychodziły te oczy czarne; rączki były pobożnie do pacierza na piersiach złożone, czego u Frani nie widział, a krucze włosy – czyż mogłyby być inne przy takiej twarzy? – przykrywała chusta, prześlicznie na skroniach udrapowana… Zresztą Frania… grzech!… ale Frania!…
Dziwna rzecz, iż najwięcej myślał o tem tam, zdala od niej, od Ludwika i "fabryki" – tam, na, Szmulowiźnie, przy starej ciotce, siedząc pod oknem, podparty na ręku i słuchając gderań osamotniałej staruszki.
Jak zwykle przy niedzieli, w pierwszych dniach wiosny, około południa, cisza zalegała tę ruchliwą przedmiejską dzielnicę. Z obiadem pospieszono się tu umyślnie, aby jak najwięcej czasu zyskać na zabawę. Kto żył, ruszał po sześciu dniach ciężkiej pracy na "powietrze". Saska Kępa, Zacisze, pobliskie pola i łąki, a choćby nawet sama Warszawa, ciągnęły tych łudzi ku sobie.
Wieczorem, gdy będą wracać, podchmieleni zwietrzałem piwem lub zatruci fałszowaną "czystą", odezwie się tu pijany gwar – och! i jaki!… Szynczki się przepełnią; wybuchnie nawet niejedna krwawa walka na pięści, zęby i noże; będzie tumult wrzał do północy, a gwizdawki policyantów odzywać się będą co chwila…
Ale teraz, o południu, cicho tu było, świątecznie i uroczyście. Nawet dziatwa, hałaśliwa, jak zwykle, podążyła za zabawą ku nasypom krzyżujących się w tej stronie linij kolejowych, Po domach i domkach drewnianych – a drewniane tu dotąd prawie wszystko – pozostali starcy i kaleki, co ruszać się nie mogli; on, co radby z wichrem polecieć za most, ku Warszawie, do niej – Frani, panny Franciszki, Franuleńki – i stara ciotka, która nie przestawała swej odwiecznej piosnki:
– Mówię ci Felku, źle mi!… Samam została na świecie… Gdyby i ciebie brakło, żyć-by się nie chciało… Bo wczoraj znów ten ślusarz, od którego należy mi się za dwa kwartały, nawymyślal tylko mojej starej Karolinie, gdym ją po komorne posłała, a nie dał ani grosza, ani złamanego szeląga!
A on na to odpowiedział:
– Tak, tak, ciociu!… Źle jest!…
Wtedy ona, uderzona grobowym dźwiękiem jego głosu, spytała:
– Tobie Felku?
– Nie… to jest… niby… cioci… – odpowiedział.
Ale myślał:
– Frania… panna Franciszka…!… Franuleńka… A ciotka dodała wówczas:
– Poczciwe chłopczysko!… On się przynajmniej użali nademną. On się użali!…
Widząc zaś, że siostrzeniec powstaje i jak zwykle po odsiedzeniu świątecznego obiadu, wybiera się z powrotem do Warszawy, wydobyła przygotowane już dnia poprzedniego i zawinięte w papierek dwie czy trzy błyszczące "czterdziestówki" – i wtykając mu je w rękę, szepnęła:
– Weź, kochanku!
– Ciocia robi sobie subjekcyę – mówił, aby coś odpowiedzieć.
– Żadnej! żadnej, kochanku!… Przecie to wszystko dla ciebie! – odparła ciotka, zataczając ręką krąg po całem mieszkanku. – Wszystko!… Wykujesz mi za to piękny nagrobek… Sam mi go wykujesz… z Matką Boską Bolesną… taki widziałam… '
Dziewczynę z obliczeni Madonny poznał na cmentarzu, gdy zajęty był właśnie ustawianiem nowego, dość kosztownego nagrobka. Przyszła w chłodny, ale jasny dzień kwietniowy, wraz z matką, ubrana w grubą żałobę – i płakała na świeżym, zaledwie udarniowanym grobowcu, o dwa rzędy dalej. Sam nie wiedział czemu, ale byłby płakał" z nią razem, tak mu się serce na jej widok ścisnęło. A przecież widywał nieraz płaczących nad grobami – leżało to w naturze jego zawodu… Ot, los!…
Zanim ustawianie nagrobka było skończone, przyszły obie kobiety jeszcze raz jeden i znowu w dzień powszedni. On tymczasem znał już ich nazwisko i domyślił się nawet, kogo opłakują. Nietrudnem to było do odgadnięcia. Wetknięta w świeży grobowiec blacha, pochodząca z wieka trumny, powiedziała mu, kim był zmarły. Nazwisko, na blasze wypisane, figurowało dotąd na szyldzie, nad jednym z większych sklepów rękawiczniczych w mieście. Płaczące kobiety – to wdowa i córka zmarłego. Tak, tak… nie mylił się… Dziewczynę ową widywał nieraz w tym sklepie, jako podlotka, w krótkiej sukience, przed rokiem, może przed dwoma najwyżej… Dziwne też, doprawdy, że widując taką piękność, mógł wówczas zajmować się panną Stefanią lub biegać za ową Manią ze sklepiku… Gdzie oczy miał?… gdzie?…
Tym drugim razem, wracając od grobowca, przechodziły obie kobiety ścieżką, koło miejsca, w którem on dowodził robotnikami, ubrany w swoją niebieską a ubieloną pyłem kamiennym bluzę. Pomnik, nad którym pracowano, stał już prawie gotów i dobrze się prezentował. Anioł, z wzniesionemi ku niebu rączkami, nie miał tej ciężkości, jaką zwykle aniołom w kamieniach nadają. Zdawać-by się mogło, że dopiero co ukląkł i pomodliwszy się, wstanie lada chwila. Był i to wzór włoski, od Patriziego, ale doskonale tym razem zastosowany.
– Patrz, mamusiu! – rzekła piękna dziewczyna, zatrzymując się mimowolnie.
Stały chwilę w podziwieniu, podczas gdy on spuszczał oczy skromnie, ale nie szczędził zarazem uwag robotnikom, pragnąc choć w ten sposób zadokumentować swoje rodzicielstwo tego pięknego na grobka.
– Odpoleruj-no tę rękę. Przetrzyj flanelą! – mówił do jednego z ludzi.
Wdowa, po zamianie paru wyrazów z córką, ośmieliła się pierwsza na pytanie: ile też taki pomnik kosztuje i która "fabryka" go stawia?
Wymieni! nazwisko "majstra" i cenę.
Poczęły szeptać ze sobą obie… Dwa tysiące dwieście rubli… Dwa tysiące dwieście… Boże wielki… To nie dla nieb, nie!… Przecież nie były milionerkami…
– A jednak tatusiowi trzeba coś postawić na grobie – zauważyła panienka.
Matka otarła łzawiące się na nowo oczy.
– Trzeba, trzeba,.… – mówiła machinalnie, oglądając się na grób męża.
Młody kamieniarz-artysta, ośmielony tą cichą naradą, której był świadkiem, począł objaśniać powód drożyzny tego, dość zresztą skromnego, nagrobka. Biały marmur, najpierwszego gatunku, prawdziwy włoski… Przytem robota… jaka robota!… Można mieć o wiele tańsze, a równie trwale i ładne rzeczy… Dlaczegoby nie?
Matka, w podzięce za informacye, skłoniła mu się głową, grzecznie, ale z powagą. Córka, minąwszy jednę aleję, obejrzała się dwukrotnie, zwracając ku niemu śliczne, załzawione oczy.
Nie spotkał ich już więcej na cmentarzu, mimo iż wkrótce wypadła mu jeszcze jedna podobna robota, która z powodu złego dopasowania kamieni długo się przeciągała. Było to już w innej stronie Powązek, a jednak nie mógł się powstrzymać, aby w ciągu godzin roboczych nie odszedł od pracy i nie zajrzał po kilka razy na grób, który dobrze mu utkwił w pamięci.
Raz nawet stanął nad nim, w obiadowej godzinie, i począł wyrywać chwasty, jakie się tu szybko rozpleniać poczęły. Jak zwykle na wiosnę, wyrastały one bujnie, ale ponieważ w tej stronie cmentarza stały gęste drzewa, mało słońca przepuszczające, więc owe chwasty były dość mizerne, a smukłe i długie nad podziw. Zawsze jednak świadczyły wyraźnie, iż grobowiec, odwiedzany z początku tak pilnie, począł być teraz zaniedbywanym. Gdy stawał nad nim, robiło mu się smutno i przy – kro. Nie wiedział, czy żałuje więcej tego ojca, co leżał tam spokojny, cichy, o Bożym nie wiedzący świecie, czy tej córki, co powinna była o nim pamiętać w trzy miesiące po zgonie.
On-by i dziś jeszcze, po tylu latach, chodził na grób rodziców co najmniej raz na tydzień, gdyby wiedział, gdzie leżą… Tak będzie chodził kiedyś na mogiłę tej dobrej, kochanej ciotki…
Boże! Co jemu przychodzi do głowy, co?…Żeby choć nie wymówił w złą godzinę… Niechże ta dobra ciotka żyje jak najdłużej, niech żyje, choćby pięćset lat…
Ale ci, którzy już pomrą, powinni mieć tych, którzy ich odwiedzają….
Zapomniał jednak o tem smutnem wrażeniu, gdy spotkał obie kobiety, w pewien czas później, w niedzielę, przed kościołem Świętego Krzyża.
Wystrojony odświętnie, nie podobnym był do owego kierownika robót pomnikowych, na cmentarzu. Matka byłaby też przeszła, nie zwróciwszy na niego uwagi, gdyby nie córka, która ja zlekka trąciła.
– Mamusiu!… To ten pan… z cmentarza… i kłonił się wówczas z szacunkiem i z powagą zarazem.
Wzmianka o cmentarzu przypomniała widocznie wdowie zmarłego niedawno męża. Uczuła jakiś żal, jakby wyrzuty sumienia i pod wpływem tego uczucia zagadnęła młodego człowieka:
– Ach, to pan!… Jak to dobrze, że pana spotykamy… Właśnie wybierałyśmy się tam, do fabryki, w sprawie tego nagrobka… Musimy go postawić, musimy… Tylko że te niepogody nam przeszkodziły… Byłam przytem słaba…
Mówiła coś jeszcze, długo, za długo nawet, jakby sama przed sobą chciała usprawiedliwić swoją opieszałość. Ale on już nic nie słyszał i nie nie rozumiał. Posuwając się Nowym-Swiatem, obok obu kobiet, wśród tłumu wychodzących, po "sumie" ludzi, spoglądał na śliczną dziewczynę i odbierał od niej zachętę w postaci równie ciekawych a ukradkowych spojrzeń.
Dziwiła ją widocznie jego przemiana. Niebieska ubielona bluza zniknęła… pozostał interesujący młody człowiek… interesujący swem smutnem spojrzeniem… Kawałek artysty, nie prosty, zwykły rzemieślnik…
Następnej niedzieli nie mógł się oprzeć pokusie i podążył znowu na "sumę" do Świętego Krzyża. Czekał tym razem od wotywy, ale nadzieja spotkania obu kobiet nie zawiodła go.
Matka odpowiedziała na jego ukłon przyjaźnie, jakby się oddawna znali, a dziewczyna zdaleka już uśmiechnęła się do niego. Była pewną, że znowu go spotka, ' tak pewną, że myśl ta przeszkadzała jej nawet przy modlitwie.
Odprowadził je tym razem do samej bramy domu na Nowym-Świecie, a rozmawiano znowu o nagrobku dla "ojca", który trzeba postawić, koniecznie trzeba…
Przy pożegnaniu wdowa wskazała mu, gdzie mieszkają, i prosiła, aby odwiedził je kiedy. Obiecał przyjść ze wzorami i z cennikiem, zapowiadając przytem, że cennik ten – to tylko tak sobie, dla ludzi. Gdy przyjdzie do roboty, będzie można coś utargować, może nawet dość dużo…
Widział, że śliczna panienka przy tych jego słowach nadąsała się i zrozumiał, że chciała tym sposobem powiedzieć niejako: "przecież łaski nie patrzebujemy… mamy taki piękny sklep… i fabrykę… i szyld złocony"… Ale uśmiechnęła się zaraz i na pożegnanie wyciągnęła do niego rączkę w ślicznej rękawiczce… Ba!… kto mógł lepsze rękawiczki nosić, jak ona, córka nieboszczyka Walczyńskiego, który ubierał ręce najpierwszych elegantek w mieście-na siedm i dwanaście guzików.
Stara ciotka, gdy przyszedł dnia tego na Szmulowiznę, po zwyczaju, na obiad niedzielny, nie mogła go poznać.
Jadł wprawdzie w pierwszej chwili z ogromnym apetytem, co ją ucieszyło, ale, jak się okazało wkrótce, nie wiedział: co je i w ogóle, co robi..
– Co z tobą, kochanku, co z tobą? – pytała zadziwiona staruszka.
– Ach, ciociu! ciociu kochana! – odpowiadał i natem urywał, skryty był bowiem z natury i ciężki do wyznań i wszelakich wynurzeń.
– Co, co? – pytała ciotka, niezadowolona tą odpowiedzią.
– Nic… Chcę tylko powiedzieć, że bardzo mi dziś obiad smakuje… Jeszcze sobie kotleta dołożę… dobrze?…
Staruszka przeżegnała się lewą ręką, na znak najwyższego zdumienia.
– Kochanku!… Co z tobą?… Nie było dziś kotletów, tylko huzarska… Przeszłej niedzieli były kotlety… Cóż ty znów, Felku?
– Przeszłej… ach, tak!… przeszłej!… Ja tez mówię o huzarskiej… tyłkom się pomylił…
Na przeszłej niedzieli skończyła się dla niego rachuba czasu, a od dzisiejszej zaczynała się nowa, mglista, niejasna.
Nie dosiedział też tym razem, jak zwykle, do wieczora, lecz uciekł prędzej. Wyganiało go coś
z tych czterech ścian. Nie mógł schwycić oddechu, brakło mu powietrza…
Pożegnał się wreszcie, obcałował staruszce ręce ze wszystkich stron, nazywając ją aniołem, bóstwem, matką – ale właśnie tą swoją gorączką tak ją zadziwił i zmieszał, że dopiero po jego odejściu spostrzegła, iż przygotowane i zawinięte w papierek dwie czterdziestówki pozostały w jej dłoni.
– Boże, Boże! Jezu miły!… – narzekała starowina – a cóż on przez cały tydzień będzie robić bez tych pieniędzy"?…
A przyzwawszy później starą Karolinę, rozpoczęła z nią naradę nad stanem, w jakim przedstawił jej się siostrzeniec.
– Nie wiesz ty, moja Karolino, co go mogło spotkać? – pytała.
– Pewnie coś dobrego, proszę pani… Widzi mi się, że coś dobrego… Może pan Feliks wygrał na loteryi, bo to wczoraj było ciągnienie czwartej klasy…
– Co pleciesz?… Nie grywa… nie wierzy w loteryę… sam mi to powiedział… Jezu miły!… Jezu miły!…
On tymczasem biegł prosto do swego mieszkania, na Dziką. Wzory miał właśnie u siebie już od paru dni, a ceny znał na pamięć, począł je więc notować ołówkiem na odwrotnej stronie każdego rysunku.
Przygotował wszystko, co mogło mu być potrzebnem podczas zapowiedzianych odwiedzin, a bawił się tą robotą, jak niczem lepiej. Najwięcej czasu stracił nad przyglądaniem się nagrobkowi z Madonną i ciągle do wzoru tego powracał… Ale bo niech kto powie, co tu podobieństwa!… niech kto osądzi!…
Napróżno śliczny majowy wieczór wabił go ku sobie; napróżno wygrywały katarynki; napróżno w pobliskiej bawaryjce dzwoniono kuflami, a z ulicy dolatywały gwary rozbawionych przy niedzieli tłumów – wszystko napróżno. Siedział, rozmyślał i kreślił – wszystko pod pozorem przyobiecanych odwiedzin, choć wiedział, że nie pójdzie tam jutro, ani pojutrze, aż dopiero we środę. Tak sobie już ułożył i tak być musiało… Dusza wyrywała mu się tam wprawdzie; radby był pobiedz dziś jeszcze, byle jak najprędzej. Ale i to czuł, że im później pójdzie, tem będzie lepiej widzianym. Zarówno matka, jak i córka, nie powinny wiedzieć, że mu pilno; nie powinny myśleć, że jest jakiemś tam popychadłem w pracowni, które "majster" wysłał i basta!… Nie, nie!…
Ludwik zastał go jeszcze nad temi wzorami, choć wracał późno, bo coś około pierwszej po północy. Przybywał w złym humorze, przegrał bo – wiem aż siedm partyj bilardu, a "odbił" z tego dwie tylko.
– Cóż ty – mówił na wstępie – odciąłeś się tak dziś na cały dzień odemnie?
Feliks począł się niejasno tłómaczyć.
Sam nie wie, jak się to stało… Tak się jakoś złożyło… Ciotka zatrzymała go dłużej po obiedzie… A potem, nad wieczorem, nie wiedział, gdzie szukać przyjaciela…
– Gdzie? gdzie?! – burknął Ludwik. – Niby to nowina!…. Byłem na rogu, u Winiarskiego, na bilardzie… Wiesz przecie…
– Patrzajże!… Myślałem, że tam może-bym cię zastał, alem nie był pewien…
– Myślałem!… – przedrzeżnił Ludwik. – Kiedyś myślał, to trzeba było przyjść… Nie miałem czem zapłacić bilardu… Musiałem dług zrobić u markiera… przez ciebie…
Chciał odpowiedzieć, że nie jest przecie obowiązany chodzić za nim i płacić jego długów, których zresztą uzbierało się już i tak sporo… Ten bilard jest przytem zadrogą zabawką… Ale wszak mówił to już nieraz – nadaremnie, a dziś tembardziej nie miał chęci do nowych uwag.II.
Zdawało mu się, że ta środa nigdy nie nadejdzie. We wtorek wieczorem chciał już zabrać wzory i ruszyć – niech się stanie, co ma być. Powstrzymał się jednak. Powiedział sobie, że pójdzie we środę, więc należało czekać środy… Zawsze dotąd dotrzymywał tego, co postanowił, miałby więc tym razem ustąpić?…
Żeby choć można z kim podzielić tę niecierpliwość i znaleźć jakie pocieszenie. Ciotka jednak była daleko… na Szmulowiźnie… a przytem nie zrozumiałaby może tego… A Ludwik?… Nie!… nie!… Przed Ludwikiem właśnie ani słowa, ani jednego słowa…
Doczekał się nareszcie oznaczonego dnia. Wystrojony odświętnie, zmyliwszy czujność Ludwika który właśnie tego wieczora pragnął się "odbić" na bilardzie, podążył na Nowy – Świat. Był drżący, niepewny, onieśmielony, a jednak szczęśliwy nad wszelki wyraz.
Przyjęto go serdecznie, jakby dawnego już znajomego.
– Jaki pan dobry, że pan o tem nie zapomniał! – zawołała wdowa, gdy począł przedstawiać przyniesione wzory nagrobkowe.
Tak jednak złożyło się jakoś, że jak najmniej o nagrobku mówiono, choć mówiono w ogóle dość dużo. On, szanując ból świeży i obawiając się przytem, aby go nie posądzono o chęć zarobku, nie śmiał przypominać, gdy rozmowa schodziła na inne tory, wdowa zaś sama o tem nie pamiętała.
Mieszkanie składało się z trzech pokoików, na dole, w oficynie. Dostatek i zamożność przezierały z każdego kąta. Wszystko ta było jeszcze tak, jak za życia nieboszczyka Walczyńskiego. Prowadzono i sklep i fabrykę, w tym samym mieszczącą się domu. Ale, jak mówiła wdowa, nie miało tak pozostać, niestety!… Kobieta sama jedna nie mogła temu poradzić, zwłaszcza, że nieboszczyk nie zostawił interesów zupełnie czystych, a pora była właśnie dla handlu najgorsza. Już teraz, w parę zaledwie miesięcy po śmierci męża, rozprzęga się wszystko… Cóż będzie poźniej?… Trafia się właśnie kupiec; trzeba wiec będzie sprzedać sklep lub fabrykę, jeśli nie znajdzie się jaka męska głowa… Ot, taka dola wdowy i sieroty…
Długą chwilę na ten temat z matką gawędził a raczej potakiwał tylko jej narzekaniom, aż nakoniec zjawiła się i córka. Wracała ze sklepu, a wyglądała prześlicznie, w czarnej, gładkiej sukience żałobnej. Zobaczywszy gościa, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, a zająwszy się zaraz przyrządzeniem herbaty, widziała, że pożerał ją oczyma i ścigał każde jej poruszenie.
Na nieszczęście, krótko byli sami – we troje. Nadszedł niebawem pan Walery, właściciel domu z Powiśla, bliski znajomy i przyjaciel nieboszczyka, a obecnie doradca wdowy w jej kłopotach.
Był to człowiek już starszy, bliski pięćdziesiątki, dobrze też nawet łysy, ale krzepki jeszcze i czerstwy. Gaduła zawołany, umiał mnóstwo anegdotek, przysłów i wierszyków; zdolny też był wszystkich przegadać.
Z Feliksem wdał się odrazu w dłuższą gawędę, wypytując go o stosunki rodzinne. Okazało się, że znał jego ciotkę.
– Pi, pi! – zawołał. – To pan jej siostrzeniec!…. Hm! Babina bezdzietna, a pieniądze dusi… Będzie czem oczy otrzeć po jej śmierci!… będzie!…. Pi! pi, pi!…
Jakkolwiek o zgonie ciotki i o czekającem go dziedzictwie, Feliks nigdy nie myślał bez bólu, tym razem jednak byłby z ochotą ucałował ręce staremu za ten jego wykrzyknik. Wiedziano nareszcie, kim jest… Nie był lada przybłędą… Miał ciotkę, którą znali ludzie… Mógł teraz nie czuć się tu obcym lub natrętem… Zauważył nawet, że wdowa spojrzała na niego przychylniej, a panna Frania uśmiechnęła się po wykrzykniku pana Walerego. Pewnie rozśmieszyły ją te jego: "Pi,pi, pi!"
Ale i pan Walery nie był ostatnim gościem tego wieczora. Zaledwie "zmordował", jak się wyrażał, jednę szklankę herbaty i zabrał się do opowiadania jakiejś ze swych anegdotek, gdy do pokoiu wszedł młody człowiek, może trzydziestoletni, chudy, ponury brunet. Był to pan Piasecki, dysponent fabryki za życia nieboszczyka, a dziś wyłączny jej zarządca i kierownik. Jego przystojną, męską twarz okalała czarna gęsta broda: mimo to… nie czynił miłego wrażenia. Miał w sobie jakąś udaną skromność i nieśmiałość, a z cichego chodu podobnym był do kota.
Dziwnie go tu powitano.
Wdowa uśmiechnęła się do niego pobłażliwie; pan Walery podał mu obie ręce na powitanie, ale mruknął coś pod nosem; Frania wreszcie zmarszczyła swe śliczne, pogodne czoło.
– Fabryka już zamknięta panie Stefanie? – spytała wdowa pospiesznie, jakby pragnęła zatrzeć mruknięcie pana Walerego.
– Już… Tu są klucze… – odparł pochmurny brunet.
Mimo to, nieustraszony pan Walery począł nucić półgłosem, spoglądając z uporem na wdowę:
"Dwa serca zamknięte,
Klucz wrzucony w morze –
Nic nas nie rozłączy,
Chyba Ty, o Boże"…
O! niedobrze tu się działo, niedobrze!
Feliks, przy swojej bystrości, nie potrzebował całego wieczora dla zrozumienia gry, jaką tu prowadzono.
A więc tak?… Ojciec Frani mógł długo na nagrobek czekać, nikt tu bowiem o nim dla niego nie myślał – nikt zgoła!
Ach! to przecie było jasne!… Siedemnastoletnią Franię uważano dotąd za dziecko, dziecko bez zdania i głosu. Matka była jeszcze młodą i wcale przystojną – nie miała lat czterdziestu… Pan Walery z panem Stefanem rywalizowali o nią, o jej serce, rękę i majątek. Na córkę nikt nie zwracał uwagi; śliczna Frania nie liczyła się wcale.
Na pana Stefana spoglądała chmurno i miała w tem swoje racyę. Był bowiem czas, jeszcze za życia ojca, gdy wyobrażała sobie, że ten młody człowiek, ulubieniec obojga rodziców, za nią oczy swoje wypatruje. Roiła, Bóg wie co, jak zwykle dorastające dziewczęta…
Zgon ojca zerwał te wszystkie rojenia w zawiązku. Pan Stefan wytłómaczył sobie widocznie, iż krótsza droga do majątku Walczyńskiego przez matkę, niż przez córkę – i ku wdowie zwrócił swe spojrzenia.
Ale wówczas zjawił się pan Walery. Nie był obcym w tym domu, a przynajmniej jasno sprawę całą postawił. Sam wdowiec bezdzietny – pochował żonę przed dwoma laty – nie taił się z tem, że zamyślał jeszcze o małżeństwie i utrzymywał, iż właśnie w sam raz jest na męża dla pani Krystyny.
– Stary, ale jary! – odpowiadał na wszelkie docinki.
Rozpoczął też na zabój rywalizacyę z panem Stefanem. Do tego to właśnie odnosiła się owa śpiewka o kluczach; ztąd pochodziła ich wzajemna nienawiść.
Ale pan Piasecki nie dał się lada komu odstraszyć. Żałował utraty ślicznej Frani i wiedział, że serca jej nie odzyska już nigdy, postanowił więc przynajmniej wdowy nie wypuścić z rąk swoich. Była słaba, chwiejna, niezdecydowana, ale obawiała się go zarazem. Obawiała się jego obmowy; obawiała się i tego, aby mając w swem ręku cały dobytek nieboszczyka, nie począł go marnować umyślnie. On zaś sam powtarzał sobie często, że nie napróżno wysługiwał się staremu Walczyńskiemu od małego, przez lat kilkanaście. Wszystkie widoki były po jego stronie, miałby więc teraz dać się odpędzić temu łysemu wdowcowi?… Niedoczekanie jego!… Pójdzie na udry, tem lepiej; zobaczymy, co komu w ręce zostanie…
Tego wieczora jeszcze, korzystając z jakiejś okazyi, odpowiedział panu Waleremu również śpiewka, kładąc ją niby w usta pani Krystyny:
"Nie pójdę za wdowca,
Wdowiec ma pół serca –
Pół serca dał nieboszce
I mnie da pół"…
Nie zastanowił się nawet nad tem, że śpiewka ta mogła równie dobrze stosować się do pani Krystyny, jako także wdowy; że i ją obrażała. Pan Walery nazwał też ową piosnkę wprost "nie bardzo mądrą"…
Na takich wzajemnych docinkach zeszedł cały wieczór.
A śliczna dziewczyna, dla której się nie krępowano, odwracała oczy od tych zabiegów dwojga ludzi z jakąś mimowolną odrazą. Czuła żal do matki, że pozwalała na coś podobnego – i tem śmielej a żywiej garnęła się do nowego znajomego. Dobry, poczciwy, zjawiał się, jak z nieba, a każdy jej uśmiech brał tak żywo do serca, jakby z temi uśmiechami ciskano mu złote gwiazdy, ba! słońca same nawet!
Kiedy też wychodził tego wieczora, zostawiał, oprócz wzorów nagrobkowych, całą swoją duszę przy ślicznej Frani.
Przyszedł drugi raz i trzeci, zawsze jeszcze pod pozorem obstalunku owego nagrobka, ale teraz już tylko z Franią o tem rozmawiał. Panu Waleremu nie zawadzał wcale, owszem, wdowiec zachęcał go sam do starań o dziewczynę, pragnąc w ten sposób pozbyć się zupełnie nienawistnego pana Stefana. Ten ostatni również widział w Feliksie pomocną rękę do swych zamiarów; wdowa bowiem, mając widoki ustalenia losu jedynaczki, mogła tem śmielej swoją rozporządzać ręką.
Gra toczyła się więc dalej między temi trzema osobami; na Franię i Feliksa nikt' nie uważał. Po – zostawiano im zupełną swobodę; chętnie nawet patrzono na to, gdy wymykali się oboje do sąsiedniego, maleńkiego pokoiku, gdzie mogli szczebiotać swobodnie, jak ptaki na wiosnę. Tam młody artysta-kamieniarz spowiadał się jej z każdej swojej myśli; łowił każdy jej uśmiech, każdy gest, każde spojrzenie. Wiedział, że jest lubianym i to go uszczęśliwiało. Niczego więcej teraz nie pragnął – o niczem więcej marzyć nawet nie chciał…
Ale Ludwikowi nie wspominał zgoła o swojem szczęściu.
Obawiał się, aby z tą nową znajomością nie stało się tak, jak z tamtemi; jak z panną Stefanią, która widocznie do niego się garnęła – lub z Manią, która oczy dla niego, zdawało się, gubiła, a jednak przestała je gubić, gdy zjawił się on – Ludwik, szczerzący bez powodu swe białe zęby w uśmiechu.