- W empik go
Ryzykant. Trylogia z agentem Bruce'em. Tom 2 - ebook
Ryzykant. Trylogia z agentem Bruce'em. Tom 2 - ebook
Kiedy wszystko, co tylko mogło, idzie źle…
Były agent FBI na skraju obłędu, oszalały z rozpaczy i wkurzony jak sam diabeł, dąży do tego, aby źli ludzie zapłacili za jego krzywdy. Odebrali mu wszystko. Samotny, zaszczuty, z fatalną reputacją i ścigany jak zwierzę musi znaleźć chociaż jednego sojusznika w tym okrutnym świecie.
Czeka go największy pościg w życiu, gra o wszystko – o siebie, o przyszłość, o miłość. Musi walczyć i zrobić coś, co wydaje się brawurowe i niemożliwe.
Alice – kobieta, która wywróciła jego życie do góry nogami i jednocześnie nadała mu sens – przepadła, a on musi ją odnaleźć. Bruce wie, że z każdą sekundą szanse na jej przeżycie dramatycznie maleją.
Tropy w tej gwałtownej grze prowadzą w najmroczniejsze zakamarki nie tylko ludzkiej natury.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-68236-04-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wierzyła w to, nie mieściło się jej to w głowie. Od kilku godzin garściami łykała proszki na uspokojenie, w dupie mając zalecenia co do dawkowania. Zapijała winem do momentu, w którym oprzytomniała o drugiej nad ranem, gdy idąc do kuchni po kolejną butelkę, spotkała Oliviera. Syn miał siedem lat i nie wiedział, co się dzieje.
– Przepraszam, kochanie – zdołała jedynie wyszeptać, tuląc jasną główkę dziecka do piersi.
Dlaczego się obudził? Przecież wyjąc w poduszkę, zachowywała się najciszej, jak umiała. Wiedziała, że w swojej rozpaczy jest żałosna, bezsilna i potrzebuje pomocy.
Z samego rana musiała stawić się w prosektorium. Nie bała się widoku martwego człowieka – od lat prowadziła dom pogrzebowy, przygotowywała ludzi do ich ostatniej drogi i często zajmowała się ofiarami wypadków albo brutalnych morderstw. Do wczoraj sądziła, że absolutnie nic nie jest w stanie jej ruszyć.
Do wczoraj.
Dostała telefon, a bardzo grzeczna funkcjonariuszka po drugiej stronie słuchawki poinformowała ją, że znaleziono zwłoki młodej kobiety i musi stawić się celem ich rozpoznania. Ciało być może należało do Alice, jednak nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów, po których można by jednoznacznie określić tożsamość zmarłej.
Zmarłej. Odmieniała to słowo przez wszystkie przypadki. Dorabiała najpaskudniejsze scenariusze. Alice nie była sobą w ostach tygodniach, nie działała w sposób, o jaki mogłaby ją posądzić, więc coś musiało się stać, i to coś złego, kobieta musiała zadrzeć z bardzo złymi ludźmi.
Wiedziała, czuła przez skórę, że siostra ukrywała przed nią coś istotnego. Ten facet, którego u niej zastała – Alice powiedziała jej, że to przypadek, że chciała się zabawić, a ona jej wtedy uwierzyła, że to efekt stresu po śmierci męża i faktycznie szukała wrażeń na boku.
– Jezu Chryste – wyła na samo wspomnienie, a obrazy z przeszłości nękały ją bez przerwy jak zapętlony film. Wszędzie widziała siostrę. Wszystko podpowiadało jej, że nie zajęła się nią po pogrzebie Adama, jak powinna. Gdzieś umknęły jej sygnały, jakie Alice musiała dawać, że coś działo się źle. Ten facet…ROZDZIAŁ 1
BRUCE
Analizował. To była jego obsesja, a każdy krok miał rozpisany punkt po punkcie, tak jak każdą ewentualność, pomysł, trop. W przydzielonym mu pokoju zawiesił tablicę korkową i zapisywał na przyczepionych do niej karteczkach hasła, te zaś z kolei łączył czerwonymi nitkami.
Wyglądało to upiornie. Jak siatka zależności, jak pajęczyna wykonana przez owada na ciężkim kwasie. Tyle tropów, niewiadomych, ślepych zaułków. Nie widział jednak rozwiązania, jednej konkretnej drogi, schematu, którym mógłby podążać.
– Kurwa – jęknął, niechcący strącając kubek z biurka. Spojrzał raz jeszcze na swoją tablicę. Nie przyszło jednak żadne olśnienie, a powierzchnia dalej wyglądała jak sen wariata, jak plansza z każdego thrillera, w którym ten dobry rozszyfrowuje działania złego, aby w efekcie znaleźć się o krok przed nim.
Wilczur miał poczucie, że cofa się, zamiast poruszać do przodu. Tym bardziej że utknął na tym zadupiu bez kontaktu ze światem. Wściekły, spoglądał na wycięte z gazety zdjęcie Axa. Gnojek tryumfował, chociaż w oficjalnych wywiadach wyrażał ubolewanie nad stratą w ludziach.
– Oczywiście, że straciłeś, kurwa, mnie – warczał, celując w jego wysokie czoło lotką od drafta. Stawał się coraz lepszy w tym sporcie, bo coraz częściej trafiał bezbłędnie między oczy.
Oficjalnie sprawa wyglądała tak: USA chełpiło się, bo rękami agencji ostatecznie rozbito ostatnie komórki organizacji kolumbijskich związanych z przerzutem kokainy do kraju, a to stało się definitywnym zakończeniem wojny z FARC. Zamknięcie historii, koniec, finito. Wedle prasy Kolumbia była już krajem mlekiem i miodem płynącym, żadnej koki, żadnych partyzantów, żadnych lewych interesów i finansowania przerzutu narkotyków do kraju. Oczywiście tak głosiły media i leżało to daleko od prawdy, ale pospolity czytelnik miał otrzymać jasny przekaz – Ameryka znów wygrała! Gówno prawda, do dwa tysiące siedemnastego roku w przerzut koki wplątane były nie tylko kartele, ale i rząd Kolumbii – akcja zakręcona i pojebana do tego stopnia, że w sieci powiazań i zależności sam czart by się nie rozeznał.
Ax stał się celebrytą. Lada dzień Bruce spodziewał się zobaczyć jego kaprawą gębę w Tańcu z Gwiazdami. Facet był czysty jak łza, jak anioł z barokowych ołtarzy świecił idealnie gładką dupą.
– Chcesz piwo? Chodź na pomost – dobiegł go z parteru podniesiony głos Roberta.
Bruce ostatni raz spojrzał na tablicę, uśmiechnął się podle, obiecując sobie, że wróci do własnych rozważań tak szybko, jak okaże się to możliwe. Robert sugerował mu już kilka razy, że to nienormalne, że potrzebuje pomocy specjalisty, że – w końcu – sam przechodził dokładnie przez to samo gówno, tylko że po Iraku.
– Ustaliłeś coś? – zapytał, kiedy wszedłszy na pomost, z miejsca dostał od weterana puszkę jasnego piwa do ręki.
Robert siedział na pomoście na rozkładanym wędkarskim krzesełku w kolorze fuksji. Wyglądał komicznie – wielki facet, góra mięśni, stworzona do zabijania, łysa maszyna z idealnie wystylizowanym zarostem, o jasnych jak lód oczach. Wyglądał jak ktoś, na kogo widok z miejsca wiedziałeś, że on wyśle cię do piekła. Bo koleś był diabłem. Nikim innym, ale diabłem na pozornej emeryturze. Zawodowo zajmował się zabijaniem, na wszystkich istniejących frontach. Żołnierz idealny, lojalny, zdyscyplinowany, karny i perfekcyjnie wyszkolony. Aż do dnia, w którym po kolejnej misji zabił kolesia na oczach dzieciaków z przedszkola numer 151.
Facet był pedofilem, owszem, ale to niewiele Robertowi pomogło – miał przez to nasrane w papierach, jak mówił. Wypadł z obiegu, ze służby. Szukał teraz miejsca dla siebie, żebrząc o michę jak bezpański pies, byleby tylko ktoś wziął go do roboty, jedynej, na jakiej się znał. Musiał podjąć terapię, gdy stwierdzono u niego zespół stresu pourazowego.
– Masz siedzieć na dupie i cieszyć się urlopem – odpowiedział mu, nabijając na haczyk białego robaka.
Stworzonko jeszcze przez chwilę beznadziejnie wiło się na zaostrzonym drucie, nim najemnik nie cisnął nim w wodę: razem z żyłką, ciężarkiem, spławikiem i całym tym wędkarskim gównem, o którym Bruce nie miał zielonego pojęcia. Patrzyli obaj na poruszający się na powierzchni wody kolorowy kawałek balsy. I to było z pewnością jedno z najnudniejszych zajęć, jakie tylko Wilczur mógł sobie wyobrazić.
– I niby gapienie się na spławik jest dobrym pomysłem? – mruknął, poczęstował się piwem i usiadł na pomoście. Krzywił się i syczał, bo rana, chociaż dobrze zszyta, poważnie dawała o sobie znać. Zrezygnował już z profilaktycznego łykania antybiotyku, ale środki przeciwbólowe pakował w siebie jak cukierki.
Było zimno, lecz śnieg nie spadł, a termometr wskazywał temperaturę minimalnie na plusie, do tego nie wiał wiatr, ale mimo wszystko świat dookoła wyglądał, jakby miał depresję; szary, zgniłozielony i zasnuły ołowianymi chmurami. Wilgotność na wysokim poziomie wysysała z człowieka chęć do życia. Wilczur nie wiedział nawet, jaki był dzień tygodnia, wszystko przelewało mu się przez palce, beznadziejnie tonęło w depresyjnym klimacie i melancholii.
– Wiem, co ci łazi po łbie, stary. Teraz polowanie na Axa jednak nie ma większego sensu.
– Dlaczego? – warknął.
Najemnik wzruszył ramionami, nie zaszczycając rozmówcy nawet spojrzeniem, bo… spławik! Niesamowicie wkurwiało to byłego agenta, ale nie ruszył się nawet o centymetr. Jedyne, co było po nim widać, to to, że mocniej zacisnął dłoń na puszce i lekko drżała mu powieka. Miał dosyć siedzenia i chociaż rozsądek faktycznie kazał pozostawać w ukryciu – chociażby przez rany potrzebujące jeszcze czasu na zabliźnienie – to go nosiło. Głowę miał pełną, serce bez przerwy napędzała adrenalina jak najtańszy crack ćpuna.
– Bo zapadł się pod ziemię. – Głos Roberta pozostał spokojny, cichy, nudny i, jak ten spławik, niewzruszony. Mężczyzna poderwał wędkę i przesunął przynętę pod wodą o dobry metr w lewo. Zdecydowanie tam woda musiała być bardziej mokra. Spławik zaczął podrygiwać, a Robert się napiął.
– Gówno, doskonale wiesz, gdzie on jest. Albo możesz wiedzieć! – warczał na niego. – Co chwilę widzę jego ryj w lokalnych wieczornych wiadomościach.
Spławik znieruchomiał, a Wilczur kontynuował swoje powarkiwania:
– Nie traktuj mnie jak ułomnego. Jedyne, czego chcę, to jego łba, i doskonale wiesz, że go zdobędę!
– Tak, wiem – przytaknął mu.
– Więc ruszmy się wreszcie!
Były żołnierz pokręcił głową.
– Nie ma opcji. Nie teraz. Przede wszystkim przypominam ci, że twoje wnętrzności zszywał weterynarz. Nie żebym mu nie ufał, ale na twoim miejscu jeszcze bym trochę posiedział i poobserwował własne ciało. Drugi raz nie zamierzam cię nawet zbierać z ziemi, nie będzie miało to sensu. Ax jest świadom, że możesz okazać się niezbyt zachwycony tym, co zrobił, jest więc obstawiony przez ochronę jak te ostatnie nosorożce w Afryce. Tu żrą trawę, a obok stoi gwardia pod bronią i strzelają do każdego, kto pojawi się na horyzoncie.
– Jakie, kurwa, nosorożce?!
W Brusie się gotowało. Nie znosił bezczynności, zwłaszcza tej przymusowej. Nie mógł jednak nic w tym momencie na to poradzić, farma, gdzie przebywał, znajdowała się w dupie świata. Mógłby co prawda bez większego problemu ukraść Robertowi samochód, ale to wysłałoby go od razu z pozycji przyjaciela na pozycję wroga u jedynej przychylnej duszy. Nie potrzebował więcej przeciwników – cały świat był ich pełny!
Użycie telefonu, kart płatniczych, wyjście na jakąkolwiek ulicę w całym kraju, to, co dla zwykłego człowieka było czymś oczywistym i naturalnym, dla niego stanowiło pułapkę. Miał świadomość, w jakim stopniu społeczeństwo jest inwigilowane, a jeszcze większą, że pokazując się gdziekolwiek, ściągnąłby sobie na łeb wszystkie służby w kraju. Nawet strażak chciałby nakopać mu do dupy. W końcu został uznany za zbiegłego seryjnego mordercę.
– Kurwa! – krzyknął, wstając. Brzuch zapiekł, aż łzy stanęły mu w oczach.
– Uspokój się.
– Pierdol się! – warknął i w gniewie rzucił puszką z niedopitym piwem w ten przeklęty, nieruchomy spławik.
Robert zaklął, podrywając się na równe nogi. Odkopnięte niechcący krzesełko wędkarskie sturlało się z pomostu do wody. Do tej pory były żołnierz przypominał leniwego, starego niedźwiedzia, lecz teraz spojrzał na Wilczura z mordem w oczach. Podszedł do niego w dwóch krokach i popchnął, a tamten się zachwiał i postąpił półtora metra w tył. Cały się spiął, gotów zarówno do ataku, jak i do obrony. Uśmiechnął się sardonicznie, jakby właśnie na to liczył, zaciskając dłonie w pięści. Czekał na sygnał, impuls, jego wewnętrzna bestia błagała, aby dał tylko iskrę, a zaatakuje.
– Mógłbyś przestać, z łaski swojej, zachowywać się jak skończony fiut?! Źle ci, że cię wyciągnąłem z tamtego domu? Spod lufy narwanego pojeba? Źle?! – krzyczał. – Jak chcesz, to zastrzelę cię za domem, oszczędzisz wszystkim nerwów!
– Robert!
– Nie! Zamknij się. Siedź na dupie i ciesz się, że żyjesz. Dostaniesz swój czas, ale, kurwa, nie w tym momencie, okej?
– Powiedz mi chociaż, co z Alice – wysyczał przez zęby.
Musiał brzmieć upiornie, bo powstrzymywał ostateczny wybuch. Miał ochotę przypierdolić Robertowi w zęby, tak po prostu, a to pewnie oczyściłoby atmosferę, gdyż ta była gęsta i jakby naładowana impulsami elektrycznymi. W dupie miał własne obrażenia, w dupie mógłby mieć nawet tę zemstę, gdyby tylko dostał gwarancję, że kobiecie nic nie grozi, że jest bezpieczna. O ile jednak miał pewność co do swojego życia i życia Axa, o tyle o Alice nikt nic nie wiedział. Jedynie to, że nie znaleziono ciała.
Tylko tyle – żywa. Z nim lub bez niego. Robert wyznał, że nie znaleźli w domu jej zwłok ani krwi czy nawet śladów walki. Istniało więc prawdopodobieństwo, że przeżyła. Przecież była tak cenna dla Axa, stała się jedyną osobą mającą dostęp do skrytki po Adamie. Jedyną mogącą odebrać zdeponowany majątek.
Robert nie odpowiedział od razu. Zawahał się, ewidentnie się zawahał.
– Nic. Zniknięta.
– Co?
– Zniknięta. Dwa lata nad tym siedzisz i nie wiesz…
– Wiem! – ryknął, przerywając. Po prawdzie jedyne, na co nabrał ochoty, to zrzygać się na samą tę wizję, nigdy nie myślał w ten sposób o zniknięciu Alice.
Odszedł dwa, może trzy kroki, zakręcił się w kółko, tak jak zachowuje się wściekły drapieżnik zamknięty w zbyt małej klatce, niewidzący opcji ucieczki. Czas przeciekał mu przez palce, ale Robert miał rację: wychylenie się z ukrycia tylko po to, aby dać upust frustracji, było bez sensu. Nie w kraju najeżonym kamerami, mając za przeciwników wszystkich federalnych!
Rozluźnił się. Opuścił nieco ramiona, spoglądając na Roberta prawie przepraszająco.
– Mamy na ten moment jakiś plan?
– No – cmoknął – ja muszę iść po nowy osprzęt, bo jakiś debil wrzucił puszkę do jeziora i szlag trafił mi spławik – warknął, ruszając w kierunku domu. Najwyraźniej nie zamierzał kontynuować rozmowy, zdawał sobie sprawę, że Bruce może myśleć w sposób chaotyczny, dziwaczny, podyktowany emocjami, a nie racjonalnie podejść do sprawy. Potrzebował się wyciszyć, uspokoić. Chociaż z podobnym skutkiem mógłby prosić Statuę Wolności, aby z łaski swojej się trochę przesunęła.
Były agent został sam na pomoście. Z powierzchni wody zniknęły kręgi po wrzuconym w toń śmieciu. Zaczynało coraz solidniej padać, ziąb gryzł w odkryte części ciała i właził pod ubrania.
Najważniejszym było, że żył. Drugim, co się liczyło, to to, że Ax jeszcze żył, a zdecydowanie nie powinien. Myśl o tym, że nie mogli ustalić, co dzieje się z Alice, sprawiała, że jego serce rozpadało się na milion krwawiących kawałków.
Cierpiał.
Wiedział, że zachowuje się irracjonalnie i emocjonalnie, jakby był cholernym amatorem, a nie profesjonalistą z bagażem lat doświadczenia na karku. Miał świadomość, że w tym stanie zacznie popełniać błędy, dlatego potrzebował Roberta – ten myślał za Wilczura, kiedy gotowała się w nim krew.
Bruce nie radził sobie jednak z odizolowaniem i brakiem zajęcia. Skierował swoje kroki za dom, do drewutni – rąbanie wysuszonych pali, konarów czy bali to było to, co pozwalało się wyciszyć. Groziło też rozejściem się świeżej rany i poważnym krwotokiem wewnętrznym, a w niedalekiej przyszłości martwicą jelit, ale to traciło na znaczeniu. Chodziło o ruch, zajęcie czymś głowy, uwolnienie energii aż do momentu, w którym ze zmęczenia rzygał pod siebie. Tylko wtedy czuł, że żyje. Wtedy zwykle wracał do swojej nory, gapił się na tablicę, pił piwo, oglądał programy informacyjne. Ignorował wszystkich ludzi, którzy byli mu życzliwi, poza Robertem, zupełnie jakby ich nie widział. Dlatego też siostra byłego żołnierza miała permanentnie złamane serce.
Miała dwadzieścia lat, a na imię Kate. Wpadała tutaj zwykle bez zapowiedzi, uzupełniała im zapasy w lodówce i spiżarce, czasem coś ogarnęła w domu. Zawsze długo i na osobności rozmawiała z Robertem.ROZDZIAŁ 2
RACHEL
Była rozdygotana nie tylko przez ziąb i przeszywający lodowaty wiatr, ale i wewnątrz niej coś zamarzało na kość. Czuła, że nie potrafi opanować drżenia dłoni i dolnej wargi, a jednocześnie nie miała pewności, czy uda jej się utrzymać emocje na wodzy i nie wybuchnąć płaczem.
– Musi pani zostawić tu płaszcz – poinformowała ją niska pracownica prosektorium, ubrana w formalny, granatowy uniform. Na jej piersi widniała srebrna plakietka z imieniem i nazwiskiem, ale Rachel nie widziała najlepiej bez okularów, a po prawdzie miała w dupie, jak nazywa się ta Azjatka o wyuczonym miłym uśmiechu.
– Dziękuję – odpowiedziała machinalnie.
Miała problemy z rozpięciem płaszcza przez niekontrolowane drżenie dłoni. Powinna wziąć się w garść, co powtarzała sobie na okrągło jak mantrę. Prowadziła w końcu dom pogrzebowy! Przygotowywała ludzi na ich ostatnią drogę i nie miała problemu z widokiem trupa! Nawet jeśli akurat trup, którego do niej przywieziono, okazywał się na przykład motocyklistą z wypadku i przypominał siekane mięso, a nie człowieka.
Wdech – wydech. Wdech!
Azjatka prowadziła ją podziemnymi korytarzami, a te sprawiały wrażenie, jakby miały prowadzić do brzucha ziemi, a nie szpitala. Jarzeniówki starego typu chybotały, obrzucając otoczenie chemicznym światłem, a jedna z nich nieprzyjemnie warczała, mrugając jak wściekła. Ściany do połowy wysokości wyłożono białymi kafelkami, a resztę pomalowano przed wieloma laty pistacjowo zieloną farbą, która odchodziła od tynku pewnie na skutek solidnych deszczy i wody podmywającej budynek. Śmierdziało tu środkami do dezynfekcji. Dobre kilkanaście lat temu ktoś porozwieszał na pustych ścianach stare plakaty zdjęte z sal wykładowych akademii medycznych – przestarzałe plansze informujące o zagrożeniu HIV, przypadkowe schematy lub portrety anatomiczne.
– Przepraszam, mogłabym jeszcze skorzystać z toalety?
– Oczywiście. Poczekam tutaj na panią – odpowiedziała najbardziej służbowym tonem, jaki udało jej się wydobyć. Jako pracownik prosektorium często miała właśnie takich gości jak Rachel, zaproszonych do identyfikacji zwłok bliskich. Zostawianie jej samej nie byłoby dobrym posunięciem, zdarzało się, że ludzie mdleli, doświadczali koszmarnych ataków paniki, a nawet czasem uciekali w ostatniej chwili.
Rachel wpadła do toalety i dopadła do umywalki jak zagubiony na pustyni do szklanki wody. Ochlapała twarz, potarła mocno oczy, a dopiero potem spojrzała na swoje odbicie. Darowała sobie wcześniej robienie makijażu. Patrzyła w oczy zmęczonej kobiecie, która w ostatnich tygodniach ze zmartwienia dorobiła się pewnie solidnej porcji siwych włosów oraz zmarszczek. Oddychała głęboko, w duchu nakazując sobie wziąć się w garść. Przecież nie wierzyła, że Alice została w bestialski sposób zamordowana, a potem porzucona. Nie, to nie zdarzało się normalnym ludziom, takie akcje miały miejsce jedynie w filmach.
Nie Alice, nie ona. Musiało stać się coś innego.
Rachel nie mogła uwierzyć, że twarz, którą oglądała w lustrze, należała do niej. Nawet pomijając zmarszczki i siwe włosy – miała w sobie coś odczłowieczającego. Jakby musiała przekonywać samą siebie, że to ona, że to ta sama Rachel sprzed zniknięcia siostry. Chaos wdarł się w jej poukładany świat i rujnował wszystko, co zdołała zbudować.
Ochlapała raz jeszcze twarz, wydmuchała nos w papierowy ręcznik i skorzystała z toalety. Wdech – wydech.
– Możemy iść – poinformowała, po nałożeniu na dłoń odrobiny żelu przeciwbakteryjnego i opuszczeniu łazienki.
– Oczywiście.
Nie przerażały jej metalowe blaty ani małe, wbudowane w ścianę lodówki na zwłoki. Cały osprzęt od stołu do sekcji po wagi, miarki, kleszcze, piły – to wszystko znała, widziała nie raz. Przerażał ją chłód, bo chłód oznaczał utrzymywanie ciał w odpowiedniej temperaturze, a to zaś oznaczało, że jeśli w jednej z tych lodówek znajduje się Alice, to nie da się już nic zrobić. Tak wygląda koniec, najbardziej ohydny koniec, jaki można sobie wyobrazić, a na to na pewno nie zasługiwała.
W pomieszczeniu był lekarz, który przeprowadzał autopsję, do tego Azjatka w ochronnej odzieży i jakiś koleś z policji czy innych służb – przedstawiał się, ale nie zapamiętała danych – stał za metalowymi drzwiami. Pisał coś na komórce, zupełnie niezainteresowany, przebywał tutaj jedynie ciałem odzianym w tani garnitur bez krawata.
– Jest pani gotowa? – zapytał lekarz.
– Tak, do cholery! Bardziej nie będę! Proszę się ze mną nie obchodzić jak z jajkiem, na litość boską! – prawie wykrzyczała mu to w twarz. Potrzebowała pomocy specjalisty, zdolnego terapeuty, ale wkurwiało ją, że tę rolę tak chętnie przyjmowały ledwie znane jej osoby.
Asystentka otworzyła lodówkę, a z niej na metalowym łóżku wyjechało ciało przykryte płótnem z kartką zawieszoną na dużym palcu u stopy. Rachel przestała oddychać. Czuła, że po policzkach płyną jej łzy, bezwiednie, bezwolnie, nie miała na nie wpływu. Reakcja obronna organizmu na skrajny, wręcz zwierzęcy strach.
Azjatka rozsunęła poły materiału, a serce Rachel zamarło, by po sekundzie zacząć bić z siłą młota pneumatycznego. Czuła, że kolana jej miękną i że zaraz się przewróci. Musiała chwycić się stołu.
– Proszę pani?
Pokręciła energicznie głową.
– To nie ona! – wychrypiała dziwnym głosem przez ściśnięte gardło. Ledwo co głoski uwalniały się z krtani. Odetchnęła. – Boże święty, to nie ona! – prawie krzyczała, szlochając przez ogarniającą ją nagłą ulgę. Miała problemy ze złapaniem powietrza i musiała kucnąć, przytrzymując się metalowego stołu. Wiele w życiu widziała, ale ujrzenie w prosektorium zmarłej obcej kobiety okazało się najtrudniejszym przeżyciem. Obezwładniająca ulga, po której znów jej zmęczony umysł przypomniał, że to oznaczać może tylko to, że ciała Alice jeszcze nie znaleziono. Albo nie znajdą go wcale. Nigdy. Być może do końca życia przyjdzie jej radzić sobie z beznadzieją oczekiwania na cud.
Azjatka podała jej szklankę wody. Dopytywała, czy wszystko jest okej, było, o ile „okej” w jakikolwiek sposób mogło odnosić się do kogoś, kto musiał stawić się w kostnicy na rozpoznaniu zwłok.
– Mogłaby mnie pani odprowadzić? Obawiam się, że zgubiłabym się w tym labiryncie korytarzy.
– Oczywiście.
Nie umiała zebrać myśli w drodze do domu. Nienawidziła się za to, że wpadło jej do głowy coś, co przyjęło kształt żalu – owszem, odczuła ulgę, ale jednocześnie panikę, że to nie koniec. Gdyby Alice leżała na tamtym stole, ta przerażająca niepewność zostałaby zakończona, mogłaby pożegnać się z siostrą. Teraz dalej tkwiła w wielkiej niewiadomej, w strachu o każdy dzień. Wystarczy, że ktoś zadzwoni z nieznanego numeru – jej serce znów zacznie galopować jak oszalałe. Nienawidziła się za żal, który śmiała odczuwać.
Zaparkowała pod domem i bezskutecznie wciskała guzik pilota od automatycznej bramy. Zdechł. Kolejny raz serwisant nie spisał się jak trzeba. Walnęła w kierownicę, wyładowując złość, a miała w sobie jej zaskakująco dużo, jak nigdy wcześniej. Uderzała w martwy przedmiot raz za razem, aż trafiła w klakson, a jego sygnał ją otrzeźwił.
Wysiadła z samochodu wprost w siąpiący deszcz ze śniegiem. Pogoda była paskudna: ziąb wcinał się pod ubrania, kąsał ciało. Musiała wstukać kod na bramie, zresetować hasło, odczekać. Zajęło jej to dokładnie tyle czasu, aby przemarznąć na kość. Spojrzała na uśpiony dom: niania pewnie jeszcze jest z Olivierem, zdążył wrócić już z dodatkowych zajęć. Budynek zaś – klasyczny, utrzymany w wiktoriańskim stylu, z przytuloną do jednej ze ścian nowoczesną bryłą zakładu – wydawał się uśpiony, gdyby nie smużką dymu unosząca się z komina i światło w salonie. Musiała przyznać, jej zakład wpisywał się w atmosferę ponurej zimy.
Brama w końcu ruszyła. Nieskończenie powoli, jak się wydawało, a wtedy Rachel dostrzegła zaparkowanego w dole ulicy czarnego vana. Zmrużyła oczy. Wydawało jej się, nie – była pewna! – że widziała już to auto albo bardzo do niego podobne. Gdy teraz o tym myślała, to faktycznie niepokojąco często widywała ciemne samochody w okolicy.
– Kurwa mać – syknęła, uzmysławiając sobie, że być może od wielu dni ciągnie za sobą ogon. Po prostu ten samochód wydawał jej się znajomy, jakby za każdym razem, w każdym momencie, kiedy wychodziła do miasta, taki wóz stał gdzieś wciśnięty w tło. Przypadek? Wrzuciła pilota do kieszeni płaszcza i ruszyła w dół ulicy. Z każdym krokiem coraz bardziej zdeterminowana i coraz bardziej wściekła. Nie czuła deszczu. Zimna. Za to ogarniały ją rosnące z każdą sekundą frustracja i zwyczajne ludzkie wkurwienie.
– Hej! – krzyknęła, kiedy samochód zadrżał, co oznaczało, że za przyciemnianymi szybami siedział kierowca i uruchomił silnik.
Zaczęła biec, napędzana adrenaliną. Ktokolwiek znajdował się w samochodzie, ona wydusi z niego, o co mu właściwie chodziło. Miał przestać ją nachodzić, przestać śledzić i w tej samej sekundzie wypierdalać z jej życia. Nie życzyła sobie jego obecności.
– Hej, zatrzymaj się! – wrzasnęła, kiedy samochód odjechał z piskiem opon.
Minął ją. Przez zaciemnione szyby nie mogła zobaczyć nawet twarzy. Pokazała mu środkowy palec, wkurzona jak stado diabłów. Frustracja stawała się nienośna, a dla zdrowia psychicznego potrzebowała jednej rzeczy dziejącej się po jej myśli. Nie wiedziała jeszcze, co to takiego powinno być, ale odzyskanie kontroli i decyzyjności stało się w tym momencie jej małym, ale zawsze, priorytetem.
Mimo wszystko oglądała się cały czas przez ramię. Lodowaty robak strachu zamieszkał między jej łopatkami i podgryzał skórę karku.
– Wszystko w porządku, proszę pani? – zapytała Anita, dziewczyna od ponad dwóch lat opiekująca się jej synem.
Jako jedyna zdołała wytrzymać dość długo z nadwrażliwym chłopcem oraz domem, za którym ciągnęła się opinia, że jest nie tyle nawiedzony, co po prostu nieodpowiedni do podjęcia normalnej pracy. Anita miała jednak na tyle rozsądku, aby mieć w poważaniu opinie i zdania postronnych. Kochała całym sercem rezolutnego chłopca, a z jego matką, jako pracodawczynią, dogadywała się świetnie. Studiowała na ostatnim roku pedagogikę specjalną.
Rachel zatrzymała się w pół drogi z korytarza do kuchni. Co miała właściwie odpowiedzieć? Czuła, że absolutnie nic nie jest w porządku, że tkwi w jakimś absurdzie. Wzięła głębszy wdech. To ani kontynuacja rozmowy, ani nawet sama odpowiedź, którą można by uznać za normalną i przejść do porządku dziennego.
Anita o tym wiedziała. Nie znała, co prawda, szczegółów, ale miała świadomość, że po pierwsze: zaginęła siostra jej pracodawczyni, po wtóre: Rachel sobie z tym nie radzi, przez co często pije. I chociaż robi wszystko, aby to ukryć, pewnie ze wstydu, to jednak pomija szczegóły, a te ją zdradzają. Jak chociażby rachunek od dostawcy, kilka opróżnionych butelek więcej w piwnicy.
– Tak. Wszystko gra – odpowiedziała, wymuszając grzeczny uśmiech.
Czuła się zmęczona w sposób skrajny, ostateczny. Jedyne, o czym marzyła, to kąpiel, Netflix i solidna butelka wina na znieczulenie. Znowu. Nie dręczyło ją poczucie winy, to rodzaj resetu. W dodatku jej myśli uciekły w stronę okazanego jej dziś ciała kobiety. Dla niej była obca, a to przyniosło jej ulgę, dla kogoś jednak to będzie żona, mama, siostra – ktoś rozpozna w zwłokach ukochaną osoby. Zupełnie jakby stała się teraz współwinna żalu i tragedii innej rodziny.
– Może jest coś, co mogłabym dla pani zrobić? Nie wiem… – zapytała, wzruszając ramionami, z udawaną nonszalancją opierając się o framugę. – Może zakupy albo zabrałabym małego na noc? Albo została z nim tutaj?
Rachel chciało się wyć. Nawet jakaś szczeniara widziała w niej już tylko wrak, którym należało się zająć. Okej, Anita była miła, uczynna, i całkiem szczerze ją lubiła, a co jeszcze bardziej dobijające w tym momencie, to to, że właściwie nie miała przy sobie nikogo tak serdecznego, jedynie niańkę swojego syna. Szlag do kwadratu!
– Nie, nie… nie trzeba, chętnie spędzę wieczór z synem – odparła, ale po sekundzie, może dwóch, doznała olśnienia. Zapytała: – Nie działo się może coś podejrzanego podczas mojej nieobecności? Czy nie kręcił się tutaj ktoś obcy. Nie zwróciłaś może uwagi? – dociekała, przypominając sobie czarnego vana, którego kierowca ewidentnie obserwował dom. A może tylko jej się wydawało? Przepłoszyła jakiegoś Boga ducha winnego człowieka, bo zachowywała się jak wariatka i paranoiczka.
Cóż, dziewczynę zaskoczyło to pytanie i nawet nie była do końca pewna, czy dobrze je usłyszała. W końcu pokręciła głową, zaprzeczając.
– Nie… nikogo nie widziałam, ale też nie wychodziliśmy z młodym, bo padał deszcz.
– Jasne.
– Na pewno niczego pani nie potrzebuje?
– Na pewno. Dziękuję, jesteś kochana – odpowiedziała Rachel ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem.
Anita faktycznie chciała jej pomóc, przejmowała się nią. Nie chodziło jedynie o relacje zawodowe, jakie ma się z pracodawczynią i to okazało się niespodziewanie miłe i potrzebne, więc podeszła i objęła ją mocno, a dziewczyna poklepała ją po plecach.
– Zawsze może pani na mnie liczyć.
Mimo wszystko wspomnienie samochodu nie dawało jej spokoju. Po kolacji zapytała Oliviera, czy widział jakieś obce auta w okolicy. Młody jak na kilkulatka miał niezłego świra na punkcie motoryzacji, więc pomyślała, że mógł coś zarejestrować.
– Nie, ale tata ma wziąć niedługo nowe z salonu – odpowiedział i wepchnął do ust precla posypanego sezamem.
Rachel przewróciła oczami. To nie czas na rozmowy o nowych zabawkach jej eks.
Wieczorem, grubo po dwudziestej drugiej, nie mogła zasnąć. Jeśli chodziło o niespodziewanego gościa w czarnym vanie – jego obecność bardzo gładko przeszła w niej do uczucia graniczącego z obsesją.
Przede wszystkim – jej siostra zaginęła – nikt z otoczenia Alice nie miał pojęcia, co się mogło stać, gdzie przebywa i czy w ogóle żyje. Zniknęła ze świata żywych, jak pochowana za życia. Dręczyło ją to upiorne, dojmujące uczucie, że nie mogła nic zrobić. Owszem, rozmawiała z agencją, z policją, wszyscy mówili, że trwa dochodzenie, że wszystkie służby są postawione w stan gotowości, i tym podobne. Była jednak realistką, a ktoś powiedział jej o handlu żywym towarem i ta opcja przerażała ją najbardziej, chociaż śledząc doniesienia medialne, takie porwania nie zdarzały się często w Kanadzie, a przecież to tam – oficjalnie – Alice widziano po raz ostatni. Potem kontaktowała się z ludźmi z firmy, jednak widziana żywa była w Vancouver. Z nieznajomym facetem. Z TYM facetem! Rozmawiała z częścią swojej ekipy, opis jej towarzysza pasował do opisu kolesia, którego Rachel przyłapała w mieszkaniu siostry pewnego ranka niedługo przed jej wyjazdem.
Wiedziała, czuła, że te szczątki informacji muszą być ze sobą połączone, że jest jakiś schemat, brakowało jednak motywu. To jak pamiętać część piosenki, zalążek rytmu, ale wiedziała, że umykało jej coś istotnego, jakaś klamra, schemat.
Poświęcała na rozwiązanie zagadki niemal całą swoją energię i teraz, kiedy po nocy schodziła do podjazdu z latarką, czuła, że znajduje się pewnie o kroczek od kolejnego śladu. Było zimno, mróz chwycił w nocy bardzo mocno, a padający przez cały dzień deszcz ze śniegiem niesamowicie podniósł wilgotność powietrza, miała więc uczucie, że z każdym wdechem w jej płucach osadzają się całe kryształki lodu, ścinając krew i pęcherzyki płucne. Mimo to pokonywała kolejny raz tę samą trasę: dom – podjazd – dom – ogród – podjazd. Sama nie wiedziała, czego szukała. Czegoś dziwnego, niecodziennego, zmienionego? Sama prosiła się o kłopoty.
Miała jednak przeczucie, intuicję, że coś tutaj nie grało.
U sąsiada rozszczekał się pies i natychmiast pomyślała, że na pewno zwąchał kogoś obcego, kogoś, kto ją obserwuje.
– Masz paranoję – zdiagnozowała sama siebie na głos. Poświeciła latarką na pusty podjazd. Nikogo tam nie było, ani teraz, ani w ciągu dnia, poczucie zagrożenia jednak nie minęło. Znów pojawił się niechciany gość – żal. Wolałaby najgorsze działanie niż bezczynność i oczekiwanie.
Jedyne, czym mogła w tym momencie się zająć, zważywszy na godzinę, to butelka i samotność w wielkim domu. Podobno miała jaja, nocując z nieboszczykami pod jednym dachem. Miała. Jutro z samego rana mieli przywieźć panią Smith – zmarła niedawno po przegranej walce z rakiem. Znała ją. Miła kobieta z okolic, w których Rachel się wychowywała.ROZDZIAŁ 3
ROBERT
Zjechał z parkingu na główną ulicę. Wiedział, że spierdolił, skoro Rachel go widziała. On i Bruce okazali się najwyraźniej wyjątkowo nieudolni w stalkowaniu kogokolwiek. Śledził siostrę Alice, odkąd Wilczur powiedział mu o niej, podejrzewał, że to właśnie ona jest osobą najmocniej zaangażowaną w lipne poszukiwania przez agencję. Dlatego, z braku innych możliwości, stał tym cholernym vanem pod jej domem. I dał się przyłapać jak pieprzony nowicjusz.
Śledził ją od samego rana. Nie miała świadomości, że widział, kiedy podjechała do prosektorium przy akademii. O ile w jej pracy to pewnie nic nienormalnego, o tyle ta konkretna kostnica przechowywała ciała ludzi powiązanych z przestępstwami. Więc to nie mógł być przypadek, a przynajmniej nie taki, w który najemnik mógłby uwierzyć.
Nie musiał tego robić, Wilczur nie był mu już nic winien ani on jemu, ta sprawa jednak dawała mu poczucie misji. Ukaranie złych kolesi – więcej nie potrzebował, skurwysyństwo względem kumpla wystarczyło, aby obił kilka mord, a uwalenie paru nieuczciwych federalnych brzmiało dla niego jak premia.
Chwycił telefon. Jeden przycisk i zda relacje Bruce’owi. Powie, że działa, że czegoś się dowiedział, że zyska dla niego cenne informacje, a jednak się zawahał. Co jeśli się myli i to tylko ładnie wyglądający przypadek? Odrzucił pomysł. Nie da kumplowi nadziei, nie zyskując pewności, że to wypali. Musiał ją zyskać! Domysły to za mało.
Nie miał czasu na teorie. Zawrócił samochód, łamiąc kilka przepisów drogowych, a po chwili strąbił go jakiś fiut ze srebrnego chevroleta. Uśmiechnął się paskudnie do kierowcy i pokazał mu fakacza.
Bruce był wyjątkowo silnym skurwysynem, a Robert wiedział, do czego kumpel jest zdolny, ale to, przez co przechodził, wyglądało jak beznadziejne studium rozpaczy. Nie pogrąży go w niej mocniej, nie zaryzykuje. Za to mógł zaryzykować z Rachel, dla niego nie liczyła się zupełnie.
Grubo po północy zaparkował nieopodal jej domu. Było cholernie zimno, a padający wcześniej deszcz zmienił się w piekielnie śliską szklankę na każdej powierzchni. Nawet gałęzie drzew były oblepione lodem i przy każdym podmuchu wiatru podzwaniały jak naturalne powietrzne dzwonki.
Dzięki Bogu nie miała na posesji żadnego kundla, ale mogła mieć te cholerne światła z czujkami, więc jak na razie obserwował dom zza ogrodzenia. Zapalił papierosa. Analizował. O ile Bruce mógłby sobie po prostu wejść, pomachać odznaką – kiedy ją jeszcze posiadał – o tyle Robert nie miał tego komfortu. Chciał za to wiedzieć, czy widziała dziś zwłoki swojej siostry, czy nie. Wystarczyłoby, tego był pewien, że na nią spojrzy. Ludzie, którzy widzieli bliskich zmarłych, mieli w sobie jakąś pustkę albo gniew, więc zyskałby tę wiedzę, musiał tylko zerknąć jej w twarz, chociażby z daleka, przez filtr z szyby lub lodu.
Zdusił peta pod butem. Posesja była ogromna, nie spodziewał się, że aż tak. Dwa podjazdy – jeden prywatny pod dom, a drugi nieco z boku, na kilka samochodów prowadził do łagodnego łuku brukowanej drogi wiodącej do zakładu. To tutaj spróbował przejść, a dla byłego wojskowego pokonanie płotu stanowiło zaledwie igraszkę.
Zakład na pewno miał alarm, więc szerokim łukiem ominął wejście dla klientów i pracowników. Trzymał się idealnie wystrzyżonego trawnika. Nie chciał zostawiać odcisków butów, więc musiał iść trawą, unikając rabatek, skalniaczków oraz żwirowych kompozycji.
Jedyne miejsce dogodne do wejścia, to – jak się okazało – było niedomknięte piwnicze okienko od zakładu. Sprawnie wyłamał zamek, zdjąwszy metalową siatkę chroniącą dom przed szopami lub bezdomnymi kotami. Przecisnął się przez niewielkie okno i miękko opadł na podłogę, amortyzując upadek zwinnym zgięciem ciała.
Otoczyły go ciemność i cisza. Coś buczało w tle, jak silnik na jałowym biegu, poza tym – cisza. Stał przez moment w bezruchu, przyzwyczajając wzrok do braku światła. Musiał się upewnić, że był sam. Czuł dziwny zapach – chemiczny, ciepły, nieprzyjemny, nie drażniący, po prostu niemiły. Tak cuchnęła śmierć starszych ludzi. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że najprawdopodobniej wylądował w kostnicy zakładu pogrzebowego.
– Kurwa – jęknął sam do siebie. Nie bał się duchów, tylko odczuł paskudny dyskomfort, jakby włamał się do kościoła. Nie mógł jednak w tym momencie się wycofać. Musiał mieć pewność co do udziału Rachel, jak i tego, czy aby sprawa z Alice nie jest zakończona, czyli że niedługo nie spocznie na tym stole.
Przeszedł bezszelestnie przez przestrzeń pomieszczenia, w którym się znalazł. Poświecił latarką w telefonie: jasne kafelki, metalowe półki, lustro rozciągające się na pół ściany: wzdrygnął się, napotykając własne odbicie.
– Ja pierdolę. – Klął w myślach sam na siebie i własną głupotę. Uspokajało go jednak to, że nadeszła noc, jest późno, domownicy pewnie spali, przynajmniej ci, którym nie był pisany już jedynie sen wieczny.
Nie znał układu pomieszczeń, okazał się koszmarnym włamywaczem, badał po kolei każde z nich i jedynie zgadywał, którędy do wyjścia. Na sto procent istniało przejście z zakładu do domu, niewymagające wychodzenia na zewnątrz. Zgadywał, że musi ono być właśnie gdzieś w piwnicy. Zachowując najwyższą ostrożność i nie prowokując żadnego niepotrzebnego dźwięku doszedł do kamiennych schodów. Cóż, musiał skorzystać. Dostał się na parter. Wzrok, przyzwyczajony do ciemności mógł odpocząć – w korytarzach i wzdłuż stopni wisiały na ścianach niewielkie jarzące się kinkiety.
Słyszał pracę lodówki kilka metrów dalej w kuchni. Słyszał, jak szumią grzejniki w każdym z mijanych pomieszczeń. Rachel musiała oglądać telewizję na górze, w swojej sypialni – dochodziły go wytłumione odgłosy rozmów prowadzących talk show.
To nie rodzaj akcji, do których się przyzwyczaił: nie było wroga jako takiego, nie miał broni, nie pojawi się krew ani wybuch agresji. Musiał być tylko odpowiednio cicho i zachowywać się jak typowy złodziej, nie zostawiać śladów, działać szybko i sprawnie. I prawie mu się to udało, lecz kiedy przechodził obok klatki schodowej, na wysokości swojego łokcia usłyszał głos.
– Czy jest pan złodziejem? – padło cichutko z ust Oliviera, który zszedł do kuchni po szklankę czegoś do picia.
Zaspany i nieprzytomny stał obok, przecierając oczy. Zero strachu, spięcia, paniki – po prostu gówniarz stał sobie, przyłapawszy go na gorącym uczynku.
Robert pomyślał, że ewidentnie czas na emeryturę, skoro zaskoczył go dzieciak.
– Oczywiście, że nie! – szepnął gorączkowo.
– To kim pan jest?
Atmosfera robiła się coraz gorętsza. Mógł po prostu zakneblować młodego, a potem schować. Następnie zrobić swoje i uwolnić, ale nie był bandziorem! Poza tym przyjechałaby policja, wszczęliby dochodzenie i inne tego typu atrakcje. Myślał gorączkowo i wypalił:
– Wróżką Zębuszką! – palnął. Pierwszy raz tak bardzo spocił się na misji! Odbijał więźniów z rąk terrorystów, odbijał Wilczura z rąk pojebanych agentów, robił złym ludziom straszne kuku z bronią w ręku, a teraz prawie dostawał zawału, bo przyłapał go siedmiolatek!
– Nie wyglądasz na Wróżkę. Poza tym nie wypadł mi żaden ząb! – odpowiedział rezolutnie chłopak, przyglądając mu się coraz mniej zaspanym wzrokiem.
Niedobrze.
– Okej… sądzisz, że jedna Wróżka da radę całe miasto oblecieć? Szlag, pomyliłem adresy, miałem być u… Sary – strzelił losowe imię, pierwsze jakie przyszło mu do głowy. – Ale pomyliłem domy.
– Ach…
Robert kucnął przy nim, chcąc zmniejszyć dystans między sobą, a dzieciakiem. Musiał wyglądać przekomicznie: wielki facet, cały w taktycznych czarnych ciuchach, właśnie wciskał kit dzieciakowi, że po godzinach dorabia u jakiejś paranormalnej postaci. Idealnie. Sen wariata.
– A mógłbyś o tym nikomu nie mówić? Rozumiesz, stary… to mój pierwszy dzień. Wróżka wywali mnie z roboty, jeśli o tym usłyszy.
Olivier zawahał się przez kilka sekund.
– Dobra! – sapnął, podekscytowany po pierwsze tajemnicą, a po wtóre: nakryciem Wróżka. Wróża. Gigantycznego Wróżka Zębola!
– Masz… i nie znamy się na mieście, jasne? – Dał mu dychę, którą jakimś cudem miał w kieszeni. Zmięty banknot skutecznie zasznurował młodemu dochodzeniowcy usta.
– Jasne! Ale to nie liczy się już za następnego zęba? Jeden mi się rusza.
– Co?
– O, patrz! – szepnął, podekscytowany, i zaprezentował, jak bardzo kiwa mu się dolna jedynka, kiedy wypycha ją jęzorem. – Widzisz?
– Nic nie widziałem! – zarzekał się i podał mu pięść, żeby przybić żółwika.
– Mógłbyś już iść na górę spać? – Robert zgadywał, że sypialnia dzieciaka musiała znajdować się na pierwszym piętrze. Trafił, a młody pokiwał główką.
– Tak, tylko… nalejesz mi mleka?
Miał ochotę jęknąć, względnie zawyć. Te pertraktacje z młodzieżą stawały się nieznośne. Gotów był jednak zrobić bardzo wiele, aby tylko młody nie rozwarł szczęk i nie zaczął wzywać matki. Coraz bardziej żałował, że zdecydował się wejść tutaj w ten sposób i próbował działać na własną rękę. Inwigilacja to jedno, ale negocjacje z siedmiolatkiem go przerastały.
– Jasne – mruknął przez zaciśnięte zęby.
Poszli do kuchni. Nie zapalali świateł, a Robert po prostu nalał mu do szklanki chłodnego mleka. Młody wypił wszystko do dna na miejscu, a mężczyzna przysiągł sobie, że jeśli teraz chłopak wymyśli jeszcze jakąś durnotę, to on to wszystko pierdoli i idzie się ujawnić jego matce. Wolał mieć na łbie sierżanta niż dzieciaka.
– To paaa! – pożegnał się Olivier, odstawił szklankę na blat i pomachawszy mu, pobiegł po schodach w tempie kłusu zdrowego ogiera.
Jeszcze przez jakiś czas najemnik wpatrywał się w pustą przestrzeń na klatce po tym, jak dzieciak pomknął stopniami na górę. Słyszał, że robi rumor bosymi stopami na drewnianej podłodze. Coś niebywałego. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, nastała cisza. Jakby cały dom znów mógł ułożyć się do snu.
Zamykając drzwi lodówki, zauważył na nich kolekcję tandetnych magnesów z poprzyczepianymi nimi ważnymi i mniej ważnymi kartkami. Uwagę przykuła koperta zaadresowana do Rachel z wyraźnie wpisaną na wierzchu dzisiejszą datą.
Zerwał ją i zajrzał do środka – pismo z laboratorium. Idealnie, pomyślał. Pewnie dostała wezwanie zarówno listowne, jak i telefoniczne albo nawet ktoś osobiście pojawił się przekazać jej informacje o identyfikacji. Suche pismo ujęte urzędniczym językiem to coś, na co niewielu było gotowych. Dla niego to jak koronny dowód. Zwinął i wcisnął dokument w kieszeń spodni. Nie spodziewał się, że przypadkowe spotkanie z dzieciakiem może poskutkować cennym znaleziskiem,
To jednak nie wszystko, czego chciał. Musiał zobaczyć siostrę Alice, gdyż głęboko wierzył, że zdoła odczytać z jej postawy, miny, czegokolwiek – czy zidentyfikowała ciało. Jeśli tak i Alice nie żyje: powinna być załamana, jeśli nie – wszystko, co przeciwne, weźmie właśnie za taką odpowiedź.
Znaleźć Rachel nie było trudno. Zasnęła przy włączonym telewizorze i przy niedopitej butelce wina. Uchylił jedynie drzwi jej sypialni: widział skuloną pod kocem kobietę w fotelu. Wyglądała zupełnie tak, jakby zasnęła po ciężkim dniu. I tutaj wszystko, co miało być łatwe, okazało się wcale nie takie znów oczywiste. Potrzebował innego planu, potrzebował podszyć się pod kogoś zaufanego, aby otrzymać informację wprost. Niestety, nie widział opcji, aby w środku nocy w jej domu, mimo zamkniętych drzwi, mógł uchodzić za kogoś godnego zaufania.
Nie chciał pakować się w kłopoty, więc wycofał się najciszej, jak tylko potrafił. Jednak musiał przyznać, że ta nieoczywista wyprawa włamywacza zadziałała na niego niezwykle stymulująco.